Obłomow/Część czwarta/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Sztolc przez kilka lat nie był w Petersburgu. Raz tylko na krótki czas zaglądnął do majątku Olgi i do Obłomówki. Ilja Iljicz otrzymał list, w którym Sztolc zachęcał go do powrotu na wieś i do wzięcia w swoje ręce zarządu, który już uporządkował, sam zaś, razem z Olgą Siergiejewną wyjeżdżał do południowego Krymu z powodu swoich spraw w Odesie i zdrowia żony, wymagającego poprawy po odbytym połogu.
Zamieszkali w cichem ustroniu nad morzem. Życie prowadzili bardzo skromne. Wewnętrzny charakter tego życia nie był pozbawiony stylu tak samo jak architektura domu, w którym zamieszkali. Wszystko, nawet umeblowanie miało charakter myśli i indywidualnych upodobań gospodarzy. Wiele rzeczy przywieźli oni ze sobą, wiele nadesłano im z Rosji i z zagranicy.
Amator komfortu może nie bez zdziwienia spoglądałby na różnorodność mebli, starych obrazów, posągów z odłamanemi rękoma i nogami, rycin, małej nieraz wartości artystycznej, ale drogich jako pamiątki, i różnych drobnostek. Tylko oczy prawdziwego znawcy zapaliłyby się nieraz na widok tego lub innego obrazu, tej lub innej pożółkłej księgi, starej porcelany, monety lub rzeźby w kamieniu.
Śród tych mebli różnego wieku, obrazów, nie mających wartości dla ludzi obcych, ale drogich dla nich wspomnieniem jakiejś szczęśliwej chwili, śród różnych drobiazgów, nad oceanem książek i nut unosił się ciepły zapach życia, coś co podniecało rozum, zadowalało poczucie estetyczne. Na wszystkiem widać było albo myśl jakąś, albo promień piękna, wywołany pracą człowieka śród otaczającego go dokoła piękna natury.
Śród mebli znalazło się także wysokie biurko, stojące niegdyś w pokoju ojca Andrzeja, łosiowe rękawiczki, w kącie wisiał ceratowy płaszcz koło szafy, pełnej minerałów, muszli morskich, wypchanych ptaków obok różnych gatunków gliny, próbek towarów i t. p. Pośród tego wszystkiego na honorowem miejscu, inkrustowany złotem, błyszczał fortepian Erarda.
Siatka z winogradu, bluszczu i mirtów oplatała od dołu do góry całą willę. Z werandy widok był na morze, z drugiej strony na drogę wiodącą do miasta.
Tu przesiadywała Olga, jak na warcie, oczekując przyjazdu Andrzeja, gdy wyjeżdżał za interesami do miasta, a ujrzawszy go, schodziła na dół, mijała klomby kwiatów, długą aleją topoli i rzucała się na piersi męża. Oczy jej błyszczały radością, na twarzy występowały rumieńce niecierpliwego szczęścia, chociaż był to nie pierwszy i nie drugi rok ich małżeńskiego pożycia.
Sztolc na miłość i na życie małżeńskie miał swój własny pogląd, może nawet oryginalny. I tu poszedł on drogą prostą, ale przeszedł długą szkołę cierpliwości, pracy, spostrzeżeń, zanim poznał tę „prostą drogę“.
Od ojca swego nauczył się patrzyć na życie poważnie, nawet na jego najdrobniejsze szczegóły. Byłby może odziedziczył po nim i pedantyczną surowość, która towarzyszy Niemcom na każdym kroku życia, nawet w małżeństwie.
Jak napis na płycie kamiennej widocznem było dla każdego życie starego Sztolca — żadnych niedomówień w niem nie było. Ale matka swoją pieśnią i szeptem miłosnym, potem wielki różnobarwny dwór książęcy, uniwersytet, książki, życie samo — wszystko to sprowadziło Andrzeja z drogi, wykreślonej mu przez ojca. Życie rosyjskie rysowało swoje niewidzialne wzory na duszy młodzieńca i na bezbarwnej płycie malowało jasny, szeroki obraz.
Andrzej nie nakładał pedantycznych więzów na uczucia, dawał im prawo wolności, usiłując tylko nie stracić gruntu pod nogami, nie dawać pola do nieziszczalnych marzeń, chociaż otrząsając się z nich, dzięki swojej krwi niemieckiej, nie mógł powstrzymać się od wniosków i zawsze zdobywał jakąś praktyczną treść dla życia.
Był on czerstwy ciałem, bo zdrowy miał rozum. Był rześki, swawolny w wieku młodzieńczym, a gdy nie swawolił, pracował pod okiem ojca. Nie miał czasu na marzenia. Nie skoszlawiła się jego wyobraźnia, nie zepsuło się serce; czystości i dziewiczości duszy strzegła matka.
Jako młodzieniec instynktownie bronił świeżości swoich sił i wcześnie przyszedł do świadomości, że z tej świeżości wypływa jego krzepkość i wesołość, że ona wytwarza odwagę, którą zahartować się musi dusza ludzka, ażeby nie zblednąć przed życiem, bez względu na to, jakiem ono będzie, ażeby nie patrzyć na nie, jak na ciężką niewolę, jak na krzyż cierpienia, lecz jak na dług wobec społeczeństwa i walczyć z niem z godnością.
Nieraz myślał o sercu i o jego prawach. Badając świadomie i nieświadomie wpływ piękna na wyobraźnię, potem przejście wrażenia na uczucie, jego objawy, grę, zanik, rozglądając się dokoła siebie, sam biorąc udział w życiu, przyszedł powoli do przekonania, że miłość, jak dźwignia Archimedesa, może poruszyć świat, że w niej spoczywa tyle powszechnej, stałej prawdy i dobra, ile kłamstwa i swawoli, ile nadużywania z powodu jej niezrozumienia... Gdzież jest szczęście? Gdzie zło? Gdzież granica między niemi?
Przy pytaniu: gdzie kłamstwo, przesuwały się w jego wyobraźni różnobarwne maski z przeszłości i teraźniejszości. Z uśmiechem lub czerwieniejąc i chmurząc się, spoglądał na nieskończony łańcuch bohaterów i bohaterek miłości, na Don Kichotów w stalowych rękawicach, na damy ich myśli z półwiekową wiernością w rozłące, na pasterzy o rumianych policzkach i wyłupiastych oczach i na ich Chloje, pasących baranki.
Stawały przed nim upudrowane markizy w koronkach, z rozumnie błyszczącemi oczyma i nierządną miłością; potem rozmaici Werterowie, którzy się strzelali, wieszali, dusili z miłości; potem stare panny, wiecznie opłakujące miłość lub pokutujące po klasztorach; wąsate twarze niedawnych bohaterów z bujnym ogniem w oczach; naiwni lub świadomi Don-Juani i mądrale, podejrzliwi w miłości, a w tajemnicy rozkochani w swoich klucznicach lub pokojówkach... wszyscy, wszyscy!
Przy pytaniu: gdzie prawda? — szukał daleko i blisko, w wyobraźni i w życiu przykładów prostego, uczciwego i głębokiego uczucia, nierozerwalnego zbliżenia z kobietą — i nie znajdował. Gdy mu się zdawało, że znalazł, przekonywał się, że mu się zdawało tylko. Ogarniało go smutne rozczarowanie, zamyślał się i począł tracić wiarę.
— Widocznie niema miłości — myślał — w całej jej pełni. Może serca, w których czysta miłość gości, są mocno zamknięte: lękają się i ukrywają, niechcąc walczyć z teoretykami miłości. Może mają litość dla nich i przebaczają im, że w imię szczęścia, rzucają w błoto kwiat, z braku gruntu, w którym mógłby głęboko zapuścić korzenie i rozróść się w drzewo, któreby dało cień na całe życie.
Przypatrywał się małżeństwom, mężom i w ich stosunkach do żony widział sfinksa z jego zagadką, coś niezrozumiałego, niedopowiedzianego, a tymczasem ci mężowie niezaprzątają się zgoła zagadką miłości, idą tak prostą drogą małżeńską, tak równym krokiem, jak gdyby nie mieli przed sobą żadnych pytań do rozwiązania.
— A może oni mają słuszność? Może rzeczywiście nic więcej nie trzeba — myślał z nieufnością, widząc jak u jednych tak prędko mija miłość, jak nauka abecadła, a inni traktują ją jak formę czułości, tak samo obojętnie, jak oddają ukłon w towarzystwie — i co rychlej wracają do flirtu.
Oni niecierpliwie jak najprędzej pozbywają się miłości, tej wiosny życia, a potem całe życie krzywo patrzą na żony, jakby nie mogąc przebaczyć im tego, że je kiedyś kochali.
Niektórzy kochają długo, aż do starości, ale nigdy ich nie opuszcza uśmiech satyra...
Większość żeni się zupełnie z takiem samem uczuciem jakby przypuśćmy, wchodzili w posiadanie majątku ziemskiego — oceniają tylko materjalne korzyści tego aktu: żona wnosi do domu większy porządek, jest gospodynią, matką, guwernantką dzieci, a miłość oceniają tak, jak praktyczny gospodarz ocenia położenie majątku — przyzwyczaja się do niego, a potem nigdy już na to nie zwraca uwagi.
— Cóż to jest? Czy wrodzona niezdolność skutkiem praw przyrody — myślał — czy brak przygotowania, wychowania? Gdzież ta sympatja, która nigdy nie traci swego czaru, nie wciąga na siebie szaty arlekina, zmieniająca się, lecz nie gasnąca? Jakiż jest naturalny kwiat, jakie barwy tego szczęścia, rozlanego wszędzie, tego soku życia, wypełniającego je?
Ale główne linje tej myśli, mimo jego woli, tkwiły w nim.
Z początku w tym obrazie marzyła mu się wogóle przyszłość kobiety, gdy zaś potem ujrzał w rozwiniętej i dojrzałej Oldze, nietylko rozkosz rozwiniętej piękności, ale siłę także gotową do walki z życiem, usiłującą zrozumieć życie i walczyć z niem, zbudziły się w nim wszystkie zaczątki jego marzeń, i dawny, zapomniany prawie obraz miłości. W obrazie tym poznawał Olgę i zdawało mu się, że w ich wzajemnej sympatji tkwi prawda bez owej szaty arlekina, bez żadnej domieszki pierwiastku złego.
Nie bawiąc się rozplątywaniem pytania o miłości i małżeństwie, nie łącząc go z żadnym rachunkiem na pieniądze, związki towarzyskie, stanowisko, Sztolc zamyślał się jednak i nad tem, jak zdoła pogodzić swoją niezmordowaną ruchliwość, z życiem małżeńskiem; jak z turysty i kupca przekształci się na familijnego człowieka? Jeśli zdoła pokonać tę swoją bezustanną ruchliwość, czem wypełni życie domowe? Wychowanie i kształcenie dzieci, nadanie im kierunku życia, jest to wprawdzie niełatwe i nie próżne zadanie, ale do niego jeszcze daleko, lecz czem wypełni czas, aż do tej chwili?
Pytania te zajmowały go długo i często, ale życie kawalerskie nie ciężyło mu. Nie przychodziło mu na myśl, że gdy tylko mocniej uderzy jego serce, uczuwszy bliskość piękna, trzeba będzie włożyć na siebie kajdany małżeńskie. Sztolc jak gdyby lekceważył Olgę, dojrzewającą dziewczynę, ale upajał się nią jak miłem dzieckiem, z dużemi zadatkami na przyszłość. Żartując, niby mimochodem, rzucał w jej umysł bystry i chciwy wiedzy, jakąś nową śmiałą myśl, bystre spostrzeżenie jakiegoś objawu życia i budził w jej duszy, nie mając żadnych zamiarów, dobre pojmowanie zjawisk, słuszny pogląd, a potem zapominał i o Oldze i o udzielanych jej mimowolnie lekcjach życia.
Czasem, dostrzegając w niej przebłyski niezwykłego rozumu, brak wszelkiej kłamliwości, stwierdzając, że nie szuka powszechnego uwielbienia, że wrażliwość jej uczuć przypływa i mija u niej prosto i swobodnie, że niema w niej nic cudzego, wszystko swoje, własne, a to co własne jest śmiałe, świeże i mocne — Sztolc zamyślał się nad tem, skąd ona to wszystko zdobyła, nie nadając żadnego znaczenia swoim przelotnym lekcjom i uwagom.
Gdyby był wówczas zwrócił pilniejszą uwagę na Olgę, byłby spostrzegł, że idzie sama jedna własną drogą, strzeżona bardzo powierzchownem okiem ciotki przed ostatecznościami i że nie ciężą na niej wpływy siedmiu nianek, babuń, ciotek wraz z tradycją rodu, rodziny, warstwy, do której należy, przestarzałych obyczajów i sentencyj. Nikt nie prowadził jej przemocą udeptaną przez innych drogą — Olga szła własną ścieżką, na której własny ślad znaczyła własnym rozumem, poglądami, uczuciem.
Matka natura niczego jej nie odmówiła; ciotka nie narzuciła jej despotycznie ani swojej woli, ani rozumu; Olga nieraz domyślała się czegoś sama, rozumiała sama, ostrożnie wpatrywała się w życie, przysłuchiwała się nieraz mowom i radom swego przyjaciela.
Sztolc nie spostrzegał tego. Oczekiwał tylko od niej czegoś w przyszłości, w dalekiej przyszłości, nigdy nie myśląc o tem, że kiedyś może być jego żoną.
Olga, dzięki zaciętej miłości własnej, nie pozwalała domyślać się niczego, i tylko po ciężkiej walce stoczonej ze sobą zagranicą, Sztolc spostrzegł do jakiej wysokości i siły, do jakiej naturalności i prostoty podniosła się ta wiele obiecująca dziewczyna. Tu powoli otwierała się przed nim wielka głębia jej duszy, którą wypadało mu napełniać i to nigdy do syta.
Z początku wypadło mu długo walczyć z żywością jej natury, przerywać gorączkę młodości, uniesieniom zaznaczać wyraźne granice, dawać równy kierunek życiu i to na czas niedługi tylko. Ledwie zamknął z zaufaniem oczy, budził się znowu niepokój, zdrój życia bił mocno, niespokojna myśl podsuwała nowe pytania, wywoływała nowe uderzenia serca. Tam trzeba było uspokajać rozbujałą wyobraźnię, ówdzie powstrzymywać lub budzić miłość własną. Gdy się tylko Olga zamyślała nad jakiemś zjawiskiem, Sztolc śpieszył i wręczał jej klucz do otwierania tajemnicy.
Wiara w przypadkowość, mgła halucynacyj znikały z życia. Jasna i swobodna perspektywa odkrywała się przed nią. Olga, jak w przezroczystej wodzie, widziała każdy kamyczek, wyżłobienie i czyste dno.
— Szczęśliwa jestem — mówiła sama sobie — rzucając wzrokiem wdzięczności na przyszłe swoje życie i, badając przyszłość; przypominała sobie dziewiczy sen o szczęściu, który przyśnił się jej kiedyś w Szwajcarji, zamyśloną, błękitną nocą i widziała jak sen ten, niby cień unosi się w życiu.
— Zaco to wszystko spadło na mnie? — pytała z pokorą.
Olga zamyślała się i lękała nieraz, ażeby nić tego szczęścia nie urwała się.
Mijały lata, a oni nie przestawali jeszcze odczuwać czaru życia. Przyszła cisza, uspokoiły się namiętności; zrozumiano krzywizny życia, ale wyrównywano je cierpliwie i śmiało, a życie biło w nich jeszcze silnym pulsem.
Olga doszła już do surowego pojmowania życia; dwa życia — jej i Andrzeja — zlały się w jedno koryto. Na rozbujanie namiętności nie było w nich miejsca — panowały harmonja i cisza.
Zdawałoby się, że tylko zasnąć trzeba śród tego wysłużonego spokoju, tylko rozkoszować się nim, jak rozkoszują się inni w zaciszu życia, schodząc się trzy razy dziennie, ziewając przy zwykłej rozmowie, a potem wpadając w tępą drzemkę; nudząc się od rana do wieczora, gdyż wszystko obmyślano, omówiono, zrobiono, niema więcej o czem mówić, niema co robić i że — „takie jest życie na świecie“.
Nazewnątrz młode małżeństwo żyło tak samo. Wstawali, choć nie przed wschodem słońca, lecz rano, lubili długo przesiadywać przy herbacie, niekiedy milcząc leniwie, potem każdy szedł do swego pokoju i zajęcia, albo pracowali razem, jedli obiad, jeździli w pole, grali... jak wszyscy, jak marzył i Obłomow.
Nie było tylko u nich senności, przygnębienia. Dni im upływały bez nudów i bez apatji, nie było ani słów ani spojrzeń bez treści. Rozmowy nie były mdłe, przeciwnie często kończyły się gorącą dysputą.
W mieszkaniu słychać było ich dźwięczne głosy, które często dolatywały aż do ogrodu. Niekiedy półgłosem rozmawiali ze sobą, jakby malując jedno przed drugiem własne myśli i marzenia, nieuchwytne do wypowiedzenia pewne odruchy, wzrost, powstawanie ledwo dostrzegalne myśli, ledwie dosłyszalne szepty duszy.
Samo milczenie ich było zamyślonem szczęściem, o którem niegdyś marzył Obłomow, lub wewnętrzną pracą każdego nad materjałem myślowym, dostarczanym przez siebie pokolei.
Często tonęli w zamyśleniu, w milczącym zachwycie nad wiecznie świeżą i nową, barwną, błyszczącą pięknością przyrody. Ich wrażliwe dusze nie mogły się oswoić z tą pięknością; siedzieli przeto w milczeniu obok siebie i jednakim wzrokiem wspólnej ekstazy wpatrywali się w twórczy blask przyrody, bez słów rozumiejąc siebie wzajemnie.
Nie witali obojętnie poranka, nie tonęli bezmyślnie w zmierzchu ciepłej, gwiaździstej, południowej nocy. Budził ich wieczny ruch myśli, wieczne rozkołysanie się duszy i poczucie potrzeby mówienia, myślenia, odczuwania razem.
Cóż było przedmiotem gorących sporów, cichych rozmów, czytania, dalekich wycieczek?
Wszystko. Jeszcze zagranicą Sztolc odzwyczaił się czytać i pracować sam, tu zaś, będąc ciągle przy Oldze, myśleli razem. On ledwie zdołał podążać za jej szybkiemi myślami i wolą.
Pytanie, co on będzie robić w życiu familijnem, już nikło, rozwiązało się samo przez się. Sztolc zdołał nawet wciągnąć Olgę w swoją codzienną pracę, bo w życiu bez zajęcia Olga dusiła się jak — z braku powietrza.
Czy to budowa jakaś we własnym majątku lub w Obłomówce, czy jakieś prace w jego akcyjnych interesach, nic nie robiło się bez jej wiedzy i współdziałania. Sztolc nie wysyłał żadnego listu, nie odczytawszy go wprzód Oldze, żadna myśl, a tembardziej jej wykonanie nie obywało się bez jej współdziałania; Olga wiedziała o wszystkiem, wszystko ją interesowało, co interesowało jego.
Z początku Sztolc wszystko załatwiał w jej obecności, bo niepodobna było ukrywać się przed nią; czy pisał list, czy rozmawiał z pełnomocnikiem, albo jakimś przedsiębiorcą, zawsze tylko w jej obecności. Potem weszło to w przyzwyczajenie, w końcu stało się dla niego koniecznością.
Jej uwaga, rada, pochwała lub nagana stały się dla niego probierzem pewnego rodzaju. Sztolc widział, że Olga rozumuje tak samo jak on, kombinuje i rozmyśla nie gorzej od niego. Zachara obrażały takie przymioty jego żony i wielu się obrażało, również, ale Sztolc czuł się szczęśliwym.
Wspólne czytanie i nauka, były to bezustannem podsycaniem myśli, ciągłym rozwojem umysłowym. Olga zazdrosną była o każdą książkę, której jej nie pokazał, o każdy artykuł w miesięczniku; gniewała się nie na żarty i obrażała, gdy mąż uważał za niepotrzebne powiedzieć jej o czemś, pokazać coś, co wydawało mu się zbyt poważnem, nudnem, niezrozumiałem dla niej — Olga nazywała to pedantyzmem, zacofaniem, mianując go „starą niemiecką peruką“. Z tego powodu dochodziło między nimi do długich i drażniących sporów.
Olga gniewała się, mąż się śmiał, wtedy gniewała się jeszcze bardziej i dopiero wtenczas uspokajała się, gdy przestawał żartować, gdy podzielił się z nią swoją myślą lub wiadomością, kiedy zaczęli czytać wspólnie; kończyło się tem, że wszystko co potrzebował wiedzieć i przeczytać i dla niej stawało się potrzebą.
Sztolc nie narzucał jej uczonej techniki, ażeby potem z głupiem samochwalstwem chełpić się „uczoną żoną“. Gdyby jej wyrwało się słówko jedno, lub napomknienie jakieś pretensjonalne, on poczerwieniałby więcej, niż gdyby odpowiedziała tępym wzrokiem niewiadomości z powodu nieznajomości bardzo zwykłej rzeczy, lub w jakiejś sprawie, niedostępnej jeszcze w dziedzinie wychowania kobiet. Pragnął on tylko, a ona tembardziej, ażeby nic dla niej nie było niedostępnego z dziedziny jego wiedzy i zdolności pojmowania.
Nie wypisywał przed nią szeregów liczb i tablic, ale opowiadał o wszystkiem; wiele czytali, nie omijając pedantycznie jakiejś teorji ekonomicznej, społecznych lub filozoficznych zagadnień; opowiadał jej z uniesieniem i namiętnie, jak gdyby malował przed nią wielki obraz wiedzy. W pamięci Olgi zacierały się szczegóły, ale nigdy w jej ciekawym umyśle nie ginęły główne linje rysunku, nie bladły barwy, nie przygasał ogień, z jakimi on oświetlał otwierany przed nią świat.
Sztolc zadrżał nieraz z dumy i szczęścia, gdy spostrzegł jak iskra tego ognia świeciła w oczach Olgi, jak echo udzielonej jej myśli dźwięczało w mowie, jak myśl wchodziła w jej świadomość i rozum, przekształcała się w jej umyśle i wyglądała z jej słów, nie sucha i surowa, ale w blasku niewieściej gracji. Osobliwie zaś, gdy jakaś twórcza kropelka z tego o czem mówiono, co czytano, wyrysowano, spadała jak perła na śnieg, na dno jej życia.
Jak człowiek rozumny i jak artysta tworzył on osnowę dla jej rozumnego życia i nigdy w ciągu swego życia, ani w ciągu lat szkolnych, ani później, gdy się wywijał z kleszczy życiowych i wzmacniał się, nie był tak głęboko pochłonięty jak teraz, stykając się ciągle z niemilknącą, wulkaniczną pracą ducha swojej żony.
— Jestem szczęśliwy! — myślał nieraz Sztolc i marzył po swojemu, zabiegając naprzód, kiedy miną miodowe lata małżeństwa.
W dalszej perspektywie przedstawiał mu się uśmiechnięty inny obraz Olgi, nie egoistki, nie namiętnie kochającej żony, nie matki-niańki, więdnącej w bezbarwnem, nikomu niepotrzebnem życiu, ale coś innego, wysokiego, niebywałego...
Marzyła mu się matka, twórczyni i uczestniczka moralnego i publicznego życia całego szczęśliwego pokolenia.
Sztolc zamyślał się z trwogą nad tem czy jej nie zabraknie woli i siły... i gorączkowo dopomagał jej zwyciężać życie, wyrabiać w sobie zapas męstwa do walki z tem życiem — teraz mianowicie dopóki oboje są młodzi i silni, dopóki życie oszczędza ich, lub uderzenia jego nie wydają się zbyt mocne; dopóki smutki pochłania miłość.
Zdarzały się i smutne dni, ale nie na długo. Niepowodzenia w interesach, strata jakiejś większej sumy pieniężnej — wszystko to ledwie ich dotykało. Pociągało to za sobą trochę kłopotów, wyjazdów — i na tem się kończyło.
Śmierć ciotki wywołała gorzkie, szczere łzy Olgi i jak cień spadła na jej duszę na całe pół roku.
Największą obawę i wieczną troskę budziły choroby dzieci, ale gdy niebezpieczeństwo mijało, wracało szczęście.
Najbardziej niepokoił Sztolca stan zdrowia Olgi; po każdym połogu długo nie mogła przyjść do siebie, a on nie przestawał niepokoić się. Większych nieszczęść w ich życiu nie było.
— Jakżem szczęśliwa! — myślała Olga cicho, ciesząc się własnem życiem, a w chwili takiej świadomości ogarniało ją nagle zamyślenie — szczególnie od pewnego czasu, po trzech, czterech latach małżeńskiego pożycia.
Dziwne to stworzenie — człowiek. Im szczęście Olgi było pełniejsze, tem ona stawała się bardziej zamyśloną, a nawet... lękała się czegoś. Poczęła badać siebie i spostrzegła że niepokoi ją — sama cisza życia, zatrzymanie się jego na chwilach szczęścia. Olga przemocą strząsała z siebie to niepokojące zamyślenie i pragnęła jak gdyby przyśpieszyć życie; gorączkowo szukała wirów, ruchu, trosk, jeździła z mężem do miasta, próbowała bywać w towarzystwie — ale nie długo to trwało.
Ruchliwość życia dotykała ją tylko zlekka. Olga wracała śpiesznie do swego kącika, ażeby tu zrzucić z duszy jakieś ciężkie wrażenie, obce jej dotychczas i pogrążała się znowu w drobne kłopoty codziennego życia, całemi godzinami przesiadywała w dziecinnym pokoju, stawała się tylko matką-niańką lub z Andrzejem pogrążała się w czytaniu, w rozprawach o rzeczach „poważnych i nudnych“. Czytywali poetów, myśleli o podróży do Włoch.
Olga lękała się wpaść w stan podobny do Obłomowczyzny, w apatję obłomowską. Chociaż starała się usilnie zrzucić z duszy te chwile perjodycznego skamienienia, tego snu duszy, mimowoli wkradał się do niej z początku sen o szczęściu, otaczała ją błękitna noc i krępowała niby drzemką, potem znowu wracał stan oniemienia, niby wypoczynek życia, a potem... znowu lęk jakiś, znowu omdlenie, znowu jakaś tęsknota głucha, nasuwały się jakieś smutne, mgliste pytania w niespokojnej głowie.
Czujnie przysłuchiwała się tym szmerom, badała siebie, ale na stan taki nie znajdowała odpowiedzi, nie mogła doszukać się czego pragnie, czego szuka jej dusza, a jednak o coś prosi, czegoś szuka, nieraz — strach się przyznać do tego — tęskni, jak gdyby szczęścia do życia było za mało, jak gdyby szczęście męczyło ją, jak gdyby potrzebowała nowych wrażeń, patrzyła kędyś naprzód, wyprzedzała życie.
— Cóż to jest? — pytała przerażona. — Czyż rzeczywiście potrzeba jeszcze czegoś, można żądać jeszcze czegoś? Dokąd iść dalej? Niewiadomo! Dalej — niema już drogi... Czyż rzeczywiście już niema? Czyż życie obiegło już krąg swój? Czyż rzeczywiście tu już jest wszystko... wszystko... — mówiła dusza i — niedopowiadała czegoś. Olga oglądała się dokoła z trwogą, czy ktoś nie domyślił się, nie podsłuchał tych szeptów jej duszy... Podnosiła oczy i wzrokiem pytała morza, nieba, lasu — nigdzie odpowiedzi nie było — tam przestrzeń bezbrzeżna, głąb, ciemność...
Przyroda mówiła zawsze to samo. Widziała w niej zawsze to samo: nieprzerwany, jednostajny bieg życia bez początku i bez końca.
Olga wiedziała do kogo się zwrócić po rozwiązanie tych wątpliwości, wiedziała że znajdzie tam odpowiedź, ale jaką? Może to tylko skarga bezpłodnego rozumu, a może jeszcze gorzej — pragnienie nie stworzonego do sympatji, nie kobiecego serca. Boże! Ona, jego ideał — bez serca, z umysłem, którego niczem zadowolnić nie można! Czemże się ona stanie? Jakże upadnie w jego przekonaniu, jeśli się odkryją przed nim te noce, nieznane dotychczas, ale odgadnięte przez niego jej cierpienia!
Chowała się przed mężem albo wymyślała jakąś chorobę, kiedy oczy jej zatracały swoją aksamitną miękkość, patrzyły przed siebie sucho i gorąco, gdy twarz pokrywała się ciężkiem obłokiem, a ona, pomimo największych wysiłków nie mogła zmusić siebie do uśmiechu, mówić, a tylko obojętnie słuchała najciekawszych wiadomości politycznego świata, najciekawszych wyjaśnień nowych postępów w nauce, nowych dróg twórczości w sztuce.
Mimo to nie pragnęła nigdy płakać, nie było nieoczekiwanych wstrząśnień, jak wówczas kiedy grały nerwy, budziły się i wypowiadały się jej siły dziewicze. Nie, to co innego!
— Więc cóż to jest? — pytała prawie z rozpaczą, gdy nagle stawała się zamyśloną, obojętną na wszystko w piękny pogodny wieczór, nad kołyską dziecka lub nawet śród rozmowy i pieszczot męża.
Nagle jak gdyby skostniała i zamilkła, potem ogarniała ją sztuczna ruchliwość, ażeby w ten sposób ukryć swój stan wewnętrzny; składała wszystko na migrenę i kładła się do łóżka.
Ale niełatwo było Oldze ukrywać ten nastrój przed czujnem okiem męża. Wiedziała o tem i wewnętrznie, z niepokojem przygotowała się do rozmowy, której spodziewała się, jak niegdyś, gdy się miała wyspowiadać przed nim ze swojej przeszłości. Rozmowa taka przyszła.
Raz wieczorem przechadzali się oboje w topolowej alei. Olga prawie wisiała na ramieniu męża, pogrążona w głębokiem milczeniu. Męczył ją ten stan w jakim była. Na każdy temat, rozpoczęty przez męża, odpowiadała krótko.
— Niańka powiada że Oldzia kaszlała w nocy. Możeby jutro posłać po doktora? — spytał.
— Nie trzeba. Dałam jej gorących ziółek, przez jutro przytrzymam w pokoju, a potem zobaczymy — odpowiedziała bezdźwięcznym głosem.
Doszli do końca alei.
— Dlaczego nie odpisałaś na list twojej przyjaciółki Soniczki? Czekałem na list. O małom się na pocztę nie spóźnił.
— Ach, tak pragnęłabym jak najprędzej zapomnieć o niej! — odpowiedziała i zamilkła.
— Kłaniałem się od ciebie Biczurynowi — zaczął znowu Andrzej. — Przecież on zakochany w tobie. Może się choć ukłonem pocieszy trochę, bo pszenica z pewnością na czas nie przyjdzie.
Olga uśmiechnęła się sucho.
— Mówiłeś już — odpowiedziała obojętnie.
— Widzę że chcesz spać — zauważył.
Serce Olgi drgnęło, i nie po raz pierwszy, gdy tylko rozmowa schodziła na tor interesów.
— O, nie! — ze sztuczną żywością odpowiedziała Olga.
— Niezdrowa jesteś? — dopytywał się znowu.
— Nie. Zdaje ci się.
— Więc nudzisz się!
Olga obiema rękoma mocno ścisnęła mu ramię.
— Nie, nie! — odpowiedziała, ale w akcencie brzmiała pewna nieszczerość, która świadczyła że rzeczywiście się nudzi.
Sztolc wyprowadził ją z alei i zwrócił twarzą do światła księżycowego.
— Spójrz na mnie! — i sam począł pilnie patrzyć jej w oczy.
— Możnaby pomyśleć, że jesteś nieszczęśliwą, taki masz dzisiaj dziwny wyraz twarzy. Co ci jest, Olgo?
Ujął ją wpół i znowu wprowadził w aleję.
— Wiesz co... jeść mi się chce — powiedziała usiłując się zaśmiać.
— Nie kłam! Nie kłam! Ja tego nie lubię! — zauważył niby zagniewany.
— Nieszczęśliwa! — z wymówką powtórzyła Olga, zatrzymując się w alei. — Tak, nieszczęśliwa chyba... dlatego żem zanadto szczęśliwa — odpowiedziała z akcentem takiej słodyczy, że Sztolc pocałował ją.
To ją ośmieliło. Przypuszczenie, jakkolwiek wypowiedziane w żartobliwej formie, że jest może nieszczęśliwą, wywołało w niej szczerość.
— Nie nudzę się i nie mogę się nudzić, ty sam wiesz o tem, i wiem że nie wierzysz temu; nie jestem wcale chora, ale bywa mi czasem... smutno... Oto masz całą prawdę nieznośny człowieku, przed którym ukryć się nie można! Tak, smutno mi, nie wiem dlaczego.
Oparła głowę na jego ramieniu.
— Więc to jest... ale dlaczego? — spytał, nachylając się ku niej.
— Niewiem.
— A jednak musi być jakaś przyczyna, jeśli nie we mnie, to dokoła ciebie lub w tobie samej. Czasem taka tęsknota nie jest niczem innem jak tylko zarodkiem... choroby. Czy jesteś zupełnie zdrowa?
— Tak, może... to coś w tym rodzaju — odpowiedziała poważnie — chociaż ja nic nie czuję. Widzisz przecie jak ja jem, przechadzam się, śpię, pracuję. Nagle coś mnie ogarnia, jakiś niepokój. Życie przedstawia mi się takiem, jak gdyby jeszcze czegoś brakło... Ale dajmy spokój temu, nie słuchaj, to głupstwa...
— Mów, mów! — zachęcał gorąco Andrzej. — Więc braknie w życiu czegoś, cóż więcej?
— Czasem czegoś się lękam... ażeby to nie zmieniło się, nie skończyło... Sama nie wiem co. Albo męczy mnie myśl o tem co jeszcze będzie?... Cóż to szczęście... całe życie... — mówiła coraz ciszej, jakby się wstydziła własnych słów — wszystkie te radości, smutki... natura — szeptała dalej — wszystko to unosi mnie gdzieś... Staję się niezadowoloną z niczego... Mój Boże! Ja wstydzę się mówić nawet o tych głupstwach... jest to rozmarzanie się po prostu... Nie zwracaj na to uwagi, nie patrz na mnie. — mówiła proszącym głosem, przytulając się pieszczotliwie do niego. — Taki nastrój mija prędko, a potem znowu mi tak jasno, wesoło, dobrze jak teraz!
Olga przytulała się do niego pieszczotliwie, niby lękała się i wstydziła się tego co powiedziała.
Długo jeszcze wypytywał ją Sztolc, a Olga, jak chory lekarzowi, opowiadała objawy swojej tęsknoty, głuche wątpliwości, które ją męczyły, niepokój duszy, a wkońcu jak znikły te miraże — opowiadała wszystko co tylko mogła zauważyć i przypomnieć sobie.
Sztolc w milczeniu szedł aleją, z pochyloną na piersi głową, pogrążony w myślach, zatrwożony i zaniepokojony niewyraźnemi, niejasnemi wyznaniami żony.
Olga patrzyła mu w oczy, ale nic odgadnąć nie mogła. Gdy po raz trzeci doszli do końca alei, nie pozwoliła mu wrócić, lecz wywiodła na jasność księżycową i pytająco patrzyła w oczy.
— Cóż ty? — pytała go draźniąco — śmiejesz się ze mnie — co? Bardzo to nie mądra rzecz taka nie wytłumaczona tęsknota — prawda?
Sztolc milczał.
— Cóż, nie odpowiadasz? — pytała niecierpliwie.
— Ty milczałaś długo, chociaż wiedziałaś dobrze, że ja oddawna widzę, co się z tobą dzieje, pozwól teraz mnie pomilczeć i pomyśleć. Zadałaś mi pytanie nie byle jakie.
— Tak, ty teraz zaczniesz myśleć, a ja będę się martwić tem, co ty sobie wymyślisz. Niepotrzebnie powiedziałam ci wszystko — dodała. — Mów cokolwiek...
— Cóż mam ci powiedzieć? — w zamyśleniu odpowiedział Andrzej. — Może to są objawy rozstroju nerwowego, wtenczas niech doktor, a nie ja decyduje... Jeśli zaś to, co innego... — rozpoczął i zamilkł.
— Cóż może być innego? — nalegała. — Mów.
Andrzej szedł zamyślony.
— Mówże! — wołała, trzęsąc jego ręką.
— Może to działanie nadmiaru wyobraźni... ty masz temperament bardzo żywy, a może tyś już doszła do tej dojrzałości... — kończył cicho.
— Proszę cię, mów głośno Andrzeju! Cierpieć nie mogę, kiedy ty mruczysz sobie pod nosem — skarżyła się. — Nagadałam mu głupstw, a on zwiesił głowę i coś szepce pod nosem! Mnie straszno z tobą w tej ciemności!
— Ja nie wiem co odpowiedzieć. „Tęsknota ogarnia, jakieś wątpliwości mnie dręczą“ — co z tego można zrozumieć? Pomówimy o tem później... Mnie się zdaje, że będziesz musiała znowu rozpocząć kąpiele morskie!
— Powiedziałeś cicho: „jeżeli... może być... dojrzała...“ — co to znaczy?
— Ja myślałem... — zaczął Andrzej powoli z zastanowieniem wypowiadając swoją myśl, jak gdyby nie był pewny, jak gdyby się wstydził tego co mówi — widzisz, są takie chwile... ja chcę powiedzieć, jeśli to nie jest oznaką rozstroju psychicznego, jeśliś zupełnie zdrowa, to może dojrzałaś tak, że już rozwój życia zatrzyma się, że już zagadnień niema, treść życia wyjaśniona...
— Chcesz powiedzieć, zdaje się, żem się już postarzała? — przerwała żywo. — Ani się waż coś podobnego myśleć! — Pogroziła mu palcem. — Jestem jeszcze młoda i silna — dodała, prostując się.
Andrzej zaśmiał się.
— Nie lękaj się! Zdaje się, że ty nie masz zamiaru postarzeć się nigdy! Nie, to co innego... W starości siły opuszczają człowieka, przestaje walczyć z życiem. Nie, twoje tęsknoty, niepokoje — jeśli jest tak, jak mi się wydaje — są raczej oznaką siły... Szamotania się żywego, podraźnionego umysłu, przerywając się przez granice codziennego życia, na wiele pytań nie znajdują odpowiedzi i wtenczas przychodzi tęsknota... Chwilowe niezadowolenie z życia... Może i z tobą dzieje się to samo... Jeśli mój domysł słuszny to nie są to rzeczy małej wagi... Jest to tęsknota duszy, dopytującej się życia o jego tajemnice.
Olga westchnęła — może z radości, że jej obawy skończone, że się nie poniża w oczach męża, lecz przeciwnie...
— Ale przecież, ja jestem szczęśliwa, umysł mój nie próżny, nie marzę. Życie moje pełne urozmaiceń — czegoż mi więcej trzeba? Poco te nierozwiązalne pytania? To choroba, ucisk duszy!
— Tak, może ucisk dla umysłu słabego, nieprzygotowanego do odporu. Takie tęsknoty, takie wątpliwości już nie jednego sprowadziły z właściwej drogi, niekiedy stają przed nami niby widziadła bezkształtne, niby zamęt rozumu...
— Szczęście przelewa się przez wierzch, tak chciałoby się żyć całą pełnią duszy, a tu nagle domiesza się kropla goryczy.
— Jest to zapłata za Prometeuszowy ogień! Nie dość tego, że trzeba cierpieć, ale jeszcze kochać to cierpienie, mieć szacunek dla tych wątpliwości i pytań. Jest to przepełniona czara szczęścia, rozkosz życia. Zjawiają się one dopiero na szczytach szczęścia, kiedy już niema pospolitych pragnień. One się rodzą nie śród powszedniego życia, tam niema na nie miejsca, gdzie panują troska i nędza. Tłum ludzki idzie naprzód, nie znając tych mgieł wątpliwości, ani tęsknot nierozwiązanych zagadnień... Ale kto się z niemi zetknął w czasie właściwym, dla tego one nie są młotem, druzgocącym życie, lecz miłymi gośćmi.
— Ale trudno z nimi dać sobie radę; one przynoszą ze sobą tęsknotę i apatję... prawie do wszystkiego... — dodała Olga niepewnym akcentem.
— Nie na długo... potem odświeżają życie. One doprowadzają do przepaści, która nie da żadnej odpowiedzi, a potem z większą miłością wraca się do życia. One zmuszają człowieka do walki ze sobą już wypróbowawszy siły, jakby dlatego, ażeby nie pozwolić im usnąć.
— Czy warto męczyć się mglistemi widziadłami? — skarżyła się Olga. — Wszędzie jasno, a tu nagle pada na życie złowrogi cień! Czyż w rzeczy samej niema na to rady?
— Jakto — niema? Jest — oparcie o życie. A gdy go braknie, to i bez tych wszystkich wątpliwości ciężko żyć.
— Cóż robić? Uchylić się przed tem i rozmyślać tylko?
— Nie. Uzbroić się w moc i cierpliwie, wytrwale iść swoją drogą. My z tobą nie jesteśmy Tytanami — mówił dalej Andrzej, obejmując ją — nie pójdziemy śladem Manfreda i Fausta na zuchwałą walkę z buntowniczemi pytaniami życia, nie przyjmiemy wyzwania, schylimy głowy i z pokorą przeżyjemy ciężkie chwile, a potem znowu uśmiechnie się życie, szczęście i...
— A jeśli te wątpliwości nigdy nas nie opuszczą, tęsknota będzie męczyć coraz więcej i więcej? — pytała.
— Cóż? Pogodzimy się z nią, jak z nową koniecznością życia. Ale tego niema u nas i nie może być! Te twoje tęsknoty — to powszechna niedola ludzkości. Na ciebie bryznęła jedna kropla tylko. Wszystko to straszne, gdy człowiek odrywa się od życia... kiedy braknie punktu oparcia. A u nas? Daj Boże, ażeby tęsknoty twoje i niepokoje były tem czem myślę, że są, a nie początkiem jakiejś choroby, to byłoby gorzej. Byłoby to nieszczęście przed którem padłbym bez obrony, bez siły... A te mgły, te tęsknoty, te jakieś wątpliwości i nie rozwiązane pytania, czyż mogą nas pozbawić naszego szczęścia, naszej...
Andrzej nie dokończył. Olga jak szalona rzuciła mu się w objęcia i jak bachantka w bezwładnem zapomnieniu zamarła na chwilę, objąwszy jego szyję rękami.
— Uważaj, ażeby złośliwy los nie podsłuchał twoich skarg — zakończył Andrzej zabobonną uwagą, wywołaną miłosnem przewidywaniem — i nie uważał tego za niewdzięczność. On nie lubi, gdy dary jego nie są ocenione należycie. Do tej chwili ty dopiero zapoznawałaś się z życiem, a trzeba będzie doświadczać jeszcze jego ciosów. Chroń swoje siły na tę chwilę, kiedy się życie rozigra, gdy przyjdą gorycze i troski — a one przyjdą z pewnością — wówczas... nie do pytań i wątpliwości... Oszczędzaj siły! — przemówił cicho, w odpowiedzi na jej namiętne uniesienie.
W słowach jego czuć było jakiś smutek, jak gdyby oglądał już zdaleka — gorycz i troski życia.
Olga milczała, jakby chwilowo była dotkniętą smutnym akcentem jego mowy. Ufała mu bez granic i wierzyła w słuszność jego uwag. Zaraziła się zamyśleniem męża, skupiła się, weszła w głąb siebie.
Oparłszy się o jego ramię, machinalnie, powoli przechadzała się w alei, pogrążona w uporczywem milczeniu. Lękliwie wraz z mężem patrzyła w przyszłość życia, w tę chwilę, kiedy, według słów jego nastanie czas próby, kiedy przyjdą gorycz i troski.
Rozwijał się przed nią inny sen, niż w błękitną noc; otwierały się przed nią podwoje, wiodące do innego życia, nie w krainę jasną, świąteczną, śród ciszy, śród pełnej obfitości wszystkiego, sam na sam — z nim...
Nie, ona widziała cały łańcuch strat, niedostatku, skropionego łzami, nieuniknionych ofiar, życie w nędzy, konieczne wyrzeczenie się wszelkich, zrodzonych z próżniactwa zachcianek, skargi i jęki z powodu nieznanych im dzisiaj uczuć. Śniły się jej choroby, bankructwo interesów, strata męża...
Olga drżała na tę myśl, omdlewała prawie, ale pełna odważnej ciekawości wpatrywała się w ten nowy dla niej obraz życia, oglądała go z przerażeniem i mierzyła własne siły... Jedynie tylko miłość nie zdradziła jej i w tym śnie. Stała ona na straży nowego życia, ale już ta miłość była inną!
Nie miała już w sobie gorącego oddechu, jasnych promieni błękitnych nocy. Przez pryzmat lat ubiegłych wszystko wydawało się jej zabawą dziecinną wobec tej głębokiej miłości, jaka tkwiła w głębokiem i groźnem życiu przyszłości. Tam nie słychać pocałunków i śmiechów, niema rozmów w drżącem zamyśleniu, w cienistym gaju, śród kwiatów na uroczystości przyrody i życia... Wszystko zblakło i zwiędło...
Nie więdnąca i nie ginąca nigdy miłość malowała się na ich twarzach, jak potężna siła życia w chwilach wspólnych zmartwień, błyszczała we wzroku powoli i milcząco zwróconym ku sobie, widoczna była w nieskończonych wzajemnych troskach w ciężkich chwilach życia, w powstrzymywanych łzach, w zduszonych łkaniach.
W mglisty smutek i nierozwiązane pytania, które trapiły Olgę, wciskały się inne marzenia, chociaż dalekie, ale jasno określone i groźne.
Pod wpływem mocnych, uspokajających słów męża, któremu bezgranicznie ufała, uspokajała się Olga, pozbywała się i zagadkowych, nie wszystkim znanych tęsknot i wiecznych groźnych marzeń o przyszłości, śmiało idąc naprzód.
Gdy ginęły mgły marzeń, następował jasny poranek, pełen trosk matki i gospodyni. Tam nęciły ją kwiaty i pola, tu — gabinet męża. Ale nie z zadowoleniem, pozbawionem wszelkiej troski, używała ona życia, ale z utajoną pełną energji myślą, sposobiła się do nowej przyszłości — oczekiwała jej.
Podnosiła się wyżej i wyżej. Andrzej spostrzegł, że dawny jego ideał kobiety i żony nieziszczalny, ale czuł się szczęśliwym, że w Oldze znalazł bodaj odblask tego ideału. Nawet tego nie oczekiwał.
Ale i jemu wypadało długo jeszcze, prawie przez życie całe, troszczyć się o to, ażeby na jednakiej wysokości podtrzymywać godność mężczyzny w oczach ambitnej i dumnej Olgi — nie z powodu płytkiej zazdrości, lecz dlatego, ażeby nie zachmurzyło się kryształowe życie — a staćby się to mogło, gdyby wiara jej w niego w najmniejszej mierze się zachwiała.
Wielu kobietom niepotrzebne to wszystko. Skoro już wyszły zamaż, wkrótce pokornie przyswajają sobie złe i dobre przymioty męża, godzą się bezwarunkowo z tą sytuacją i tą sferą, jaką mąż dla nich przygotował lub również pokornie poddają się pierwszej pokusie, nieraz przypadkowej, uznając walkę z nią za niemożliwą lub niepotrzebną. Znajdują łatwo usprawiedliwienie w tem, że los już tak chciał, że uniosła je namiętność, że kobieta jest bezbronną i t. p.
Nawet gdy mąż góruje ponad tłumem rozumem, tą siłą bardzo go wywyższającą w pojęciu kobiety, dumne są z takich przymiotów męża, jak dumne są z posiadania pięknego naszyjnika, ale to tylko w takim razie, gdy rozumny mężczyzna zamyka oczy na wszelkie niewłaściwe zachowanie się żony. Ale gdy tylko ośmieli się poznać tę komedję ich przebiegłego, głupiego, a nieraz występnego życia, rozum ten zaczyna im być wstrętny i staje się ciężarem.
Olga nie znała tej logiki ślepego posłuszeństwa losowi i nie znała kobiecych namiętnostek i uniesień. Uznawszy raz w wybranym mężczyźnie godność i prawo posiadania siebie, ufała mu i kochała dlatego, a gdyby przestała ufać, przestałaby i kochać. Tak się stało z Obłomowym.
Ale wówczas kroki jej były jeszcze niepewne, wola chwiejna; wtedy zaczynała dopiero wglądać i wmyślać się w życie; doprowadzała do samopoznania elementy swego rozumu, zbierała materjały dla życia. Dzieło tworzenia jeszcze się nie rozpoczynało, droga życia nie była jeszcze wytknięta.
Teraz bezgranicznie zaufała Andrzejowi z tą świadomością, że w nim odtworzył się jej ideał mężczyzny. Im bardziej, im z większą świadomością ufała mu, tem trudniej mu było utrzymywać się na jednakiej wysokości, być bohaterem nietylko jej rozumu i serca, ale i wyobraźni. A ufała mu tak mocno, że między nim a sobą nie uznawała innego pośrednika, oprócz Boga.
Nie zniosłaby też nigdy najmniejszego zniżenia przyznanych mu przez siebie przymiotów. Wszelka fałszywa nuta w jego charakterze i rozumie wywołałaby w niej wstrząsający dysonans. Zrujnowany gmach szczęścia i ją pogrzebałby w ruinach, a gdyby jej siły ocalały, wówczas szukałaby...
Nie. Takie kobiety nie mylą się dwa razy. Gdyby ich zaufanie, ich wiara mogły być zachwiane, odrodzenie się byłoby już niemożliwe.
Sztolc był bezbrzeżnie szczęśliwy i zadowolony ze swego życia pracowitego i ruchliwego, które przedstawiało mu się jak wiecznie kwitnąca wiosna, to też ją pielęgnował i ochraniał. Z głębin duszy wydobywał się przestrach wtedy tylko, gdy pomyślał sobie, że Olga była o włos jeden tylko oddalona od przepaści, że odgadnięta przez niego droga, śród której dwa życia zlewały się w jedno, mogła w innym wypaść kierunku, że nieświadomość życia mogła się przyczynić do przerażającego błędu, że Obłomow...
Sztolc drgnął na tę myśl. Jakto! Czyż Olga mogłaby żyć tem życiem, jakie dla niej przygotował Obłomow. Ona — pełzająca z dnia na dzień „barynia“ wiejska, niańka własnych dzieci, gospodyni — i tylko!
Wszystkie wątpliwości życia, wszystkie jego zagadnienia, cała treść życia zużywałaby się na troski gospodarskie, na oczekiwanie świąt, gości, zjazdów familijnych, na urodziny, chrzciny, na apatję, na sen męża.
Małżeństwo byłoby tylko formą, a nie treścią, środkiem, a nie celem; byłoby tylko szerokiemi, zawsze temi samemi ramami dla przyjęć gości, wizyt, wieczorów, pustej gadaniny.
Jakżeby się na Oldze odbiło takie życie? Walczyłaby z początku, szukając i odgadując tajemnicę życia, potem nastąpiłby płacz, męczarnie, wreszcie przyzwyczaiłaby się, nabrałaby tuszy, jadła, spała, tępiała...
Nie. Byłoby inaczej: ona płakałaby, męczyłaby się, usychała i kończyłaby życie w objęciach kochającego, dobrego i pozbawionego siły woli męża. Biedna Olga!
A jeśliby ogień nie przetlał, życie nie zamarło rychło; jeśliby siły wytrzymały natężenie i zapragnęły swobody; jeśliby ona poruszyła skrzydłami, jak mocna i bystra orlica, przytrzymana tylko przez chwilę słabemi rękami, i odleciała na tę skałę wysoką, gdzie ujrzałaby orła, który jest jeszcze bystrzejszy i silniejszy od niej? Biedny Ilja!
— Biedny Ilja! — powiedział raz głośno Andrzej, przypomniawszy sobie przeszłość.
Olga na dźwięk tego imienia opuściła nagle ręce na kolana wraz z robótką, którą trzymała, odrzuciła głowę wtył i zamyśliła się głęboko. Wykrzyknik męża obudził wspomnienie.
— Co się z nim dzieje? — spytała. — Czyż w samej rzeczy nic dowiedzieć się nie można?
Andrzej wzruszył ramionami.
— Zdawałoby się — rzekł — że żyjemy w czasach, gdy nie było poczt, gdy ludzie, rozjechawszy się w dwie przeciwne strony, byli już prawie straceni dla siebie, i czasem rzeczywiście ginęli bez wieści.
— Napisałbyś do kogo ze swoich przyjaciół, wiedzielibyśmy przynajmniej...
— Nic nie dowiedzielibyśmy się niczego oprócz tego, co już wiemy: żyje, zdrów, mieszka w tem samem miejscu. Tyle wiem i bez przyjaciół. A co się z nim dzieje, jak on żyje, czy umarł moralnie, czy też tleje w nim jeszcze iskra życia — tego nikt obcy się nie dowie.
— Ach, nie mów tak Andrzeju! Strasznie to i boleśnie słuchać. Pragnęłabym coś wiedzieć i lękam się.
Olga bliską była płaczu.
— Na wiosnę będziemy w Petersburgu. Dowiemy się sami o wszystkiem.
— Nie dość dowiedzieć się, trzeba zrobić wszystko...
— Czyż ja nic nie robiłem? Czyż nie dość go namawiałem, kłopotałem się jego interesami, uregulowałem je, a on ani słówkiem nie odezwał się! Gdy się z nim widzę — gotów na wszystko, a ledwie odjadę — wszystko przepadło. Znowu zaśnie! Tak się z nim trzeba szarpać, jak z pijakiem.
— Nie trzeba go opuszczać — niecierpliwie zauważyła Olga. — Z nim trzeba postępować stanowczo: wziąść ze sobą do powozu i odwieść. Teraz zamieszkamy w własnym majątku... będzie mieszkać w pobliżu nas... Weźmiemy go ze sobą!
— Napytaliśmy sobie z nim nowy kłopot — rzekł Andrzej, chodząc po pokoju. — A końca nie widać!
— Cięży ci ten kłopot? — pytała Olga. — A to nowina! Po raz pierwszy słyszę twoje niezadowolenie z tego kłopotu.
— Nie narzekam — odpowiedział Andrzej — rozważam tylko.
— Lecz skąd się nagle wzięło to rozmyślanie? Przyznałeś się sam przed sobą, że to ciebie nudzi, niepokoi — tak?
Olga spojrzała na niego badawczo. Sztolc potrząsł przecząco głową.
— Nie, nie nudzi mię to, ale jest bezużyteczne.
— Nie mów tak, nie mów! — przerwała mu Olga. — Ja znowu, jak zeszłego tygodnia, będę o tem myśleć i martwić się. Jeśli w tobie wygasła przyjaźń dla niego, to z miłości dla człowieka nie powinieneś przestać troszczyć się o niego. Jeśli ty nic nie zechcesz zrobić, ja sama pójdę i nie wrócę bez niego. Jego poruszą moje prośby. Czuję, że zapłakałabym gorzko, gdybym go zobaczyła w poniewierce umarłego dla życia! Może łzy...
— Wskrzeszą go — myślisz? — przerwał Andrzej.
— Nie, nie wskrzeszą do czynu, ale może zmuszą go oglądnąć się dokoła siebie i życie swoje zmienić na jakieś lepsze. Niech nie zostanie w błocie, ale z równymi sobie, z nami. Wtenczas... gdym się tylko zjawiła, Obłomow w jednej chwili ocknął się i zawstydził...
— Czy też nie kochasz ty go jak dawniej? — spytał Andrzej żartując.
— Nie — poważnie, w zamyśleniu, jakby w przeszłość patrzyła, mówiła Olga. — Kocham go nie jak dawniej, ale jest coś co w nim kocham, czemu pozostanę wierną i nie zmienię się, jak inni...
— Któż to są ci inni? Powiedz jadowita żmijo, kąsaj mnie — czy to ja? Mylisz się. Jeśli mam ci prawdę powiedzieć, to przecież ja nauczyłem cię kochać go i o mało nie doprowadziłem was do szczęścia. Gdyby nie ja, przeszłabyś koło niego, niespostrzegłszy go nawet. Przecież to ja, nie kto inny odkryłem przed tobą, że rozumu posiada on nie mniej od innych, ale rozum ten zagrzebany, przygłuszony rozmaitem rupieciem, unieruchomiony próżniactwem. Chcesz, to ci powiem dlaczego jest on drogim dla ciebie dotychczas, dlaczego go kochasz?
Olga skinęła głową na znak zgody.
— Za to, co cenniejszem jest ponad wszelki rozum: uczciwe, wierne serce. Jest to jego przyrodzone złoto, on je zachował nienaruszone przez całe życie. Obłomow padał potrącony, ochładzał się, zasnął wkońcu znękany, rozczarowany, utracił siłę życia, ale nie utracił uczciwości i szczerości. Ani jedna fałszywa nuta nie wybiegła z jego serca, nie przylepiło się do niego błoto. Nie olśniło go żadne najozdobniejsze kłamstwo, żadna siła nie pchnęła go na błędną drogę. Niech się kołysze koło niego cały ocean śmiecia ludzkiego, złości, niech cały świat otruje się jakąś trucizną i pójdzie inną drogą — Obłomow nie ugnie się przed bożkiem kłamstwa, dusza jego pozostanie zawsze czystą, jasną, uczciwą... Jest to kryształowa, przezroczysta dusza. Takich ludzi mało, rzadko się ich spotyka. To perły w tłumie. Serca jego nie można podkupić niczem; wszędzie i zawsze można na niem polegać. Oto dlaczego pozostałaś mu wierną i dlaczego troska o niego nigdy dla mnie nie będzie ciężarem. Znałem nie mało ludzi, obdarzonych wysokiemi przymiotami, ale nigdy nie spotkałem serca czystszego, prostszego, jaśniejszego; wielu ludzi kochałem, ale nikogo tak stale i mocno jak Obłomowa. Kto go raz poznał, nie może przestać go kochać. Czy tak? Odgadłem?
Olga milczała, schyliwszy głowę nad robotą. Andrzej zamyślił się.
— Czy jeszcze nie wszystko? Cóż jeszcze? Ach! — niby zbudzony dodał potem: — „gołębią czułość“...
Olga zaśmiała się. Zręcznie odrzuciła szycie, podbiegła do Andrzeja, obiema rękoma objęła go za szyję, spojrzała na niego swemi promiennemi oczyma i zamyśliła się, skłoniwszy głowę na ramię męża. Przypomniała sobie łagodną, zamyśloną twarz Obłomowa, jego spojrzenie pełne słodyczy, jego pokorę, potem jego bolesny, wstydliwy uśmiech, jakim przy pożegnaniu odpowiedział na jej wyrzuty... Tak jej to było boleśnie, tak go żal...
— Ty go nie opuścisz, nie porzucisz? — pytała, nie zdejmując rąk z szyi męża.
— Nigdy! Chyba jakaś przepaść niespodzianie otworzy się przed nami lub stanie ściana.
Olga pocałowała męża.
— Gdy będziemy w Petersburgu, weźmiesz mnie do niego?
Andrzej niezdecydowanie milczał.
— Tak? Tak? — nalegała żona, czekając odpowiedzi.
— Słuchaj Olgo — rzekł, starając się szyję swoją wyzwolić z jej objęć — przedtem trzeba...
— Nie, powiedz: tak, inaczej nie puszczę cię.
— Niech będzie tak — odpowiedział — ale tylko na pierwszą wizytę. Ja wiem co będzie z tobą, jeśli on...
— Nie mów więcej! Nie mów! — przerwała Olga. — Tak, weźmiesz mnie. Wspólnemi siłami zrobimy wszystko. Ty sam jeden nie potrafisz, nie zechcesz!
— Dobrze. Ale uprzedzam, że to ciebie zdenerwuje — zauważył niezadowolony, że Olga wymusiła na nim zgodę.
— Więc pamiętaj — zakończyła, siadając na swoje miejsce — że opuścisz go dopiero wtedy gdy między wami otworzy się przepaść lub ściana powstanie. Nie zapomnę tych słów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.