O kawał ziemi/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Wzburzony i czerwony z gniewu, wrócił baron do salonu; za nim wsunęła się cicho Zofia, drżąca i wzruszona sceną, której przed chwilą była niemym świadkiem, i usiadła smutna w kącie kanapy, patrząc trwożnie na barona, chodzącego po pokoju dużemi krokami.
Lubo już z pół godziny minęło od czasu, jak Schmidtowie opuścili pałac, baron jeszcze nie mógł przyjść do siebie, uspokoić się. Siwe jego oczy groźnie łatały na wszystkie strony, jakby z pod powiek wyskoczyć miały, ręce dygotały febrycznie, że z ^trudnością trafiał niemi do kieszeni, z której co chwila wydobywał chustkę, by otrzeć spotniałe czoło.
— A to łotr, zuchwalec! — mówił — w moim własnym domu śmiał odważyć się na coś podobnego. To nie do uwierzenia! I ja puściłem go wolno, pozwoliłem mu odjechać. Trzeba było stłuc kijami, lub jak psa zastrzelić. I te gapie pozwolili mu odjechać cało, cofnęli się przed groźbą jednego młokosa i potracili głowy. W porę znalazł obrońcę. Czy to był rzeczywiście syn jego? — spytał, zwracając się do Jerzego.
— Syn.
— I ty wiedziałeś o tem i nic mi nie mówiłeś?
— Prosił mnie o sekret.
— Jakiż miał w tem cel, zakradać się milczkiem do naszego domu?
— Nie wiem, — odrzekł obojętnie Jerzy.
Powiedział tak dlatego, bo nie chciało mu się bronić Adolfa, ani tłómaczyć go, i chciał przerwać niemiłą mu o tém rozmowę.
— On tu nie bez celu bywał. To gadzina! I ja miałem go za porządnego człowieka, ściskałem jego rękę. Mam ci za złe, Jerzy, żeś mię nie uprzedził względem tego człowieka. Gdyby nie przypadek, który go zdemaskował, byłby się tu na dobre zagnieździł, wkradł w nasze zaufanie. Tylko parweniusz mógł się zdobyć na coś podobnego.
— Czy on ci zrobił co złego, wuju, powiedz? — spytała z oburzeniem Zofia, nie mogąc już dłużéj słuchać spokojnie potępiania Adolfa. — Niedawno jeszcze zachwycaliście się nim, podziwialiście go, a teraz szarpiecie jego dobre imię bez litości i względu, dlatego tylko, że jest synem Schmidta, że stanął w obronie ojca.
— Tego mu nikt nie ma za złe — odrzekł baron, zreflektowany nieco słowami Zofii — ale dlaczego wciskał się w nasz dom?
— Czy nie ty sam i Jerzy ciągnęliście go gwałtem?
— Nie był-bym tego zrobił, gdyby był jawnie przyznał się do nazwiska. Człowiek, który pod przybranem nazwiskiem wkrada się w obcy dom, nie ma czystych zamiarów i nie jest uczciwym człowiekiem.
W takim razie więcej Jerzego, niż jego, winić należy. Nie wiem, co mogło skłonić pana Adolfa do bywania w naszym domu, ale-bym przysięgła za niego, że nieuczciwych zamiarów nie miał.
— Jak widzę, ten pan fabrykant zyskał sobie niepoślednią protektorkę w pani, — odezwał się z przekąsem Maurycy. — Choćby dlatego, wizyty jego nie były tu daremne. Może to był główny cel jego.
Baron spojrzał na mówiącego i zachmurzył się niekontent. Słów Maurycego nie mógł uważać, jak tylko za żart, a jednak nawet żartem nie chciał przypuścić jakiejkolwiek skłonności Zofii do syna fabrykanta. Żart wydawał mu się niewłaściwym, obrażającym i zostawił go bez odpowiedzi.
Jerzy, również niekontent z odezwania się Maurycego, skierował rozmowę na główną drogę, pytając barona: czego właściwie chciał od niego stary fabrykant.
— Groził mi wywłaszczeniem. To zuchwalstwo, co?
— I na jakiej podstawie.
— Alboż ja wiem. Na jakiejże-by podstawie.
— Wątpię, żeby działał tak na wiatr. Musiał mieć pewne dane. Czy byłeś mu co winien?
— Ja? — spytał baron z dumą. — Jemu? Nigdy
— To dziwne. To była więc napaść szaleńca.
Baron przyświadczył zięciowi. Nie mógł uważać inaczej kroku fabrykanta. Jednak, po chwilowym namyśle, gdy spokojniej zaczął tę rzecz rozważać, przyszedł do wniosku, że stary Schmidt, grożąc mu wywłaszczeniem, musiał mieć jakieś podstawy, choćby pozorne, do tego.
Baron nie znał stanu swoich interesów; wszystko było w rękach rządzcy. Wiedział jednak tyle, że majątek jego był zadłużony, że często dosyć podpisywał wexle jakieś. Nie przypuszczał jednak nigdy, aby to podkopać miało jego exystencyą. Miał zbyt wielkie wyobrażenie o swoim majątku, by mógł przypuścić, że się kiedy wyczerpać może. Słowo o wywłaszczeniu, rzucone z taką śmiałością przez Schmidta, zaniepokoiło go teraz trochę, zachwiało jego wiarę przynajmniej o tyle, iż kazało mu przypuszczać, że interesa jego muszą stać niezbyt świetnie, skoro Schmidt mógł mu grozić czemś podobnem.
Dla usunięcia tych wątpliwości, baron kazał zawołać rządzcy i udał się do swego gabinetu.
Zofia również wyszła z salonu, nie chcąc dłużej zostawać w towarzystwie Maurycego,którego dwuznaczne, ironiczne spójrzenie, jakie miał na nią zwrócone od czasu, gdy stanęła w obronie Adolfa, obrażało ją i gniewało.
Maurycy odchodzącą odprowadził do drzwi tem samem spojrzeniem, a gdy wyszła, zwrócił się do Ireny i rzekł:
— Zdaje mi się, że się nie omyliłem, posądzając Zosię o zbytnią sympatyą dla tego pana Adolfa.
— Jakto, pan przypuszczasz? — spytała zgorszona Irena.
— U panienek w tym wieku wszystkiego spodziewać się można. Serce jest w tym wieku niesłychanie demokratyczne.
— Aaa!
W tym wykrzykniku była duma, niedowierzanie, oburzenie. Irena ani na chwilę nie mogła się zgodzić na przypuszczenie Maurycego. Sądziła po sobie. Jej serce nie miało nigdy podobnie gminnych zachceń.
— Pod tym względem odmawiam panu znajomości serc naszych — rzekła, zwracając na Maurycego powłóczyste, przeciągłe spojrzenie. — Sądziłam, że pan znasz nas lepiej.
— Pani sądzisz po sobie. Niekażda jednak kobieta w tej sferze ma gust tak wybredny, duszę tak na wskroś arystokratyczną, jak pani. Mało jest kobiet, które-by tak czysto,nieskalanie, przechowały w swéj duszy pojęcia zacności rodu. Jestem pewny, że gdybyś pani była Galateą, nie ruszyła-byś się z piedestału na głos Pigmaliona dlatego tylko, że Pigmalion był człowiekiem z gminu.
— Czy to pan liczysz do wad, czy do zalet—spytała, ogarniając go majestatyczném spójrzeniem zadowolenia.
— Tylko do zalet. Dlatego wybór takiéj kobiety zaszczyt przynosi.
— Dziękuję ci, Maurycy, za pochwalę dla mnie, — odezwał się Jerzy z drugiego końca pokoju.
Słowa te, jak zimna woda, prysnęły na twarz Maurycego. Mówiąc o wyborze, nie myślał wcale o Jerzym. Dlatego odezwanie się jego niemile go drasnęło. Spójrzał na Irenę; ta odpowiedziała mu oczyma, że go lepiéj zrozumiała. Alabastrowa twarz jéj promieniała zadowolnieniem, jakby światło wewnętrzne przebijało przez nią. Podniosła się z krzesła majestatycznie, posągowo i rzekła:.
— Może przejdziemy się trochę... Podaj mi pan rękę... A ty, Jerzy — dodała, niedbale zwracając się w stronę, gdzie stał mąż — nie pójdziesz z nami?...
— Nie, ja zostanę... Jestem w dobrym nastroju do pieśni Oresta... Owa scena na ganku, która baronowi tyle krwi napsuła, mnie poddała dobrą myśl do muzyki. Ton, w jakim Adolf zawołał: „To mój ojciec!“ paradnie mi się nadaje do pieśni Orestesa... Mam już melodyą, więc zaraz biorę się do roboty.
— Zatém nie przeszkadzamy, — rzekł Maurycy i, podawszy rękę Irenie, wyszedł z nią do ogrodu.
Jerzy tymczasem usiadł do fortepianu i z zapałem wziął się do pisania pieśni; od czasu do czasu uderzał w klawisze, próbując akordów, to znowu pojedyńcze tony śpiewał głośno, przysłuchywał się im i notował na papierze.
Przy téj robocie zastał go baron, który wracał ze swego gabinetu. Twarz barona była posępna i zmieniona; widać było na niéj głębokie, gnębiące zmartwienie; jakieś ponure, przykre myśli zaprzątały go tak mocno, że nie uważał w pierwszéj chwili obecności Jerzego. Dopiero kiedy ten, uderzywszy silniéj w klawisze, zanucił początek pieśni, baron, jakby ze snu zbudzony, podniósł ze ździwieniem głowę i spójrzał na śpiewającego. Spójrzenie było szklane, bezduszne; baron patrzał na Jerzego machinalnie, a widział własne myśli. Jerzemu jednak się zdawało, że baron przysłuchuje mu się uważnie i z zadowoleniem zwrócił się do niego:
— A co? — spytał uradowany, — pyszny początek. Prawda, że jest siła w śpiewie Orestesa? Najwyższa jego miłość dla pamięci ojca musi tu znaleźć swój najpotężniejszy wyraz. Tu zwykła sentymentalna arya była-by parodyą. Muzyka musi wstrząsać tu piersi, uczucie wrzeć w tonach, jak kłębiąca się lawa w wulkanie. W ten tylko sposób można usprawiedliwić potworne matkobójstwo Oresta. Miłość dla ojca musi go tłómaczyć. Tenor będzie miał nie milą pracę wyśpiewać tę aryą; szczególniej tu, gdy Orest mówi do Elektry: „nie cofnę się przed najstraszniejszem poświęceniem, by tylko cieniom ojca spokój dać“. Zwykły głos nie wystarczy tutaj, nie zdobędzie się na wyśpiewanie tych Mont-blanców tenorowych. O! gis, gis, cis, i to przez całe dwa takty. Niekażdy tenor na to się odważy. Czekaj, zaraz zrobię zakończenie, kilka taktów tylko... — To mówiąc, usiadł przy fortepianie i szybko, pod wrażeniem chwili, kończył pieśń.
Baron z całej jego mowy słyszał tylko jakieś wyrazy, których nie zrozumiał, mając umysł zaprzątnięty własnemi myślami. Słuchał machinalnie, jak niewyraźnego paplania dziecka i czekał, aż mówić przestanie; potem się odezwał:
— Czy wiesz, Jerzy? stary Schmidt nie mówił na wiatr, grożąc mi wywłaszczeniem. Do tego przyjść może, jestem zrujnowany...
— Ty, zrujnowany?... — spytał Jerzy, odwracając się na-pół do mówiącego. — To niepodobna..... Wszak samo Zalesie warto najmniéj milion.
— Tak, ale cięży na niém ośmkroć sto tysięcy długu... Nie przypuszczałem nigdy, że się tyle narobiło długów; podpisywanie wexli niewiele mnie kosztowało trudu... to téż podpisywałem bez zastanowienia. Rządzca przekonał mię cyframi, jak daleko zabrnąłem... Żyłem pożyczką.
— A Zalesie, czy nie nie przynosi?
— Dochód pochłaniało utrzymanie pałacu i parku. Jestem bankrut...
Baron zakrył twarz rękoma i westchnął ciężko. Westchnienie podobnem było do jęku, który gdzieś, z głębi piersi, dobywał się, jak echo. Jerzy położył na chwilę pióro i patrzał, to na barona, to na nuty; uwaga jego rozdwajała się między muzyką, do któréj w téj chwili czuł się tak usposobionym, a baronem, nad którym się litował.
— I niema sposobu zaradzić temu? Wszak dłużnicy mogą poczekać.
— Tacy, jak Schmidt, czekać nie będą... A on jest najgłówniejszym kredytorem, bo wykupił od żydów znaczną część moich wexli. Lada chwila mogę się spodziewać ogłoszenia licytacyi. — Jedynie pożyczka, gruba pożyczka, mogła-by mnie uratować...
Mówiąc to, podniósł oczy na Jerzego i czekał. Chciał, aby Jerzy z milczenia jego domyślił się, do czego zmierzał... Baron miał nadzieję w zięciu. Majątek Jerzego, powiększony znacznym posagiem żony, był wielki i nieobdłużony. Jerzy, zaciągając nań pożyczkę, mógłby go był wyratować. Ale baron nie śmiał mu tego proponować przez dumę; chciał, by się sam domyślił. Nie było-by to tak trudno Jerzemu, gdyby nie to, że myśl jego zajęta była w téj chwili pieśnią Oresta, pracowała nad wyśpiewaniem wielkiego poświęcenia mytycznego bohatera, i nie miała czasu zastanawiać się nad tém, czego chciał od niego baron. Słuchał, jak na-pół senny, narzekań barona, więcéj uchem niż sercem, okazywał mu współczucie bez uczucia, na zimno, jak się udziela pociechy choremu, który nas niewiele obchodzi. Nic więc dziwnego, że artystyczne roztargnienie nie pozwalało Jerzemu odczuć intencyi barona. Uspokoił go zapewnieniem, że człowiek, taki jak on, z łatwością dostanie pożyczkę i zabrał się znowu do pisania.
Baron spójrzał na piszącego z bolesnym wyrzutem i przypomniało mu się, co przed kilku dniami mówiła mu Zofia, że można podziwiać zwaloną chatę, nędzę ludu wyśpiewaną w poemacie, bez myślenia o zaradzeniu jéj. W téj chwili przyszedł do przekonania, że między fantazyą artysty a sercem człowieka może być przepaść bez przejścia, że sztuka może być samolubną. То odkrycie zabolało go więcej może jeszcze, niż ruina majątkowa.
Wieczorem tego dnia, gdy całe towarzystwo zebrało się w sali jadalnej przy herbacie, nadszedł telegram z Medyolanu do Jerzego. Nauczyciel jego donosił mu, że jego oratoryum wykonanem było w katedrze i zostało przez znawców dobrze przyjęte. Jerzy nie posiadał się z radości; cały wieczór rozmawiał o tem swojem szczęściu, i dziwiło go, dlaczego baron tak chłodno i obojętnie przyjął tę wiadomość. Olśniony blaskiem własnego szczęścia, nie pamiętał o tem, co gryzło duszę barona. Barona znowu ta niepomiarkowana radość zięcia drażniła i oburzała do tego stopnia, że, nie doczekawszy końca herbaty, wstał i wyszedł do swego pokoju.
— Co ojcu jest? — spytała Irena, patrząc za odchodzącym. — Nigdy go jeszcze tak smutnym nie widziałam. Musiało się coś stać ważnego. Czy ci nic nie mówił?
To pytanie dopiero oprzytomniło Jerzego i wróciło mu pamięć.
— Sprawa z tym fabrykantem tak go zafrasowała. Schmidt chce zlicytować Zalesie.
— Jakiem prawem?
— Ma podobno wexle barona.
— Czy wexli nie można spłacić?
— Niéma czém. Suma znaczna, jak mi wspominał baron.
Irena zmieszała się tą wieścią.
— I cóż ojciec chce począć? — zapytała.
— Będzie musiał zaciągnąć pożyczkę.
— U kogo?
— Ja sądzę, że się takich dużo znajdzie. Ja sam, gdybym miał gotówkę, chętnie-bym zrobił tę przysługę baronowi. Ale, jak wiesz, książę wyjeżdżał za granicę i musiałem mu wypłacić całą należytość za klucz Barecki.
— Biedny ojciec! — odezwała się znowu Irena; — wiem, że go to martwić musi; on tak nie przyzwyczajony zajmować się interesami.
Do tego się ograniczyło współczucie dla barona. Kilku słowami i westchnieniami spłacono dług sercu; potém Irena rozpoczęła z Maurycym rozmowę o królu Learze, którego świeżo przedstawiano w Berlinie, a Jerzy odczytywał po raz nie wiem który telegram z Medyolanu i pieścił duszę marzeniami o sławie.
Jedna tylko Zofia, dowiedziawszy się o powodach smutku barona, wstała zaraz po herbacie i poszła do jego pokoju.
Zastała go siedzącego przy biurku, na którem oparł się obiema rękami i, nieruchomy, wpatrywał się w płomień palącéj się lampy.
Zofia zbliżyła się do niego i pocałowała go w milczeniu w rękę. Barona ten niespodziewany pocałunek tak przestraszył, że się zerwał z krzesła i zawołał:
— Co to?
— To ja, wuju.
— A! to ty? Idziesz już spać? Dobranoc ci. Pocałował ją chłodno, obojętnie w czoło i odwrócił się; ale Zofia zatrzymała jego rękę w swoich drobnych rączkach i, patrząc mu ze współczuciem w oczy, spytała:
— Co tobie, wuju?
— Nic, nic. Małe zmartwienie.
— Więc to prawda, że ten Schmidt chce majątek twój wystawić na licytacyą?
— Zkąd wiesz o tem?
— Jerzy mówił,
— Jerzy?
Baron się zatrzymał, jakby czekał, czy nie powić mu co więcej, a nie mogąc się doczekać, spytał sam:
— I cóż więcej mówił?
— Ze będziesz musiał zaciągnąć pożyczkę.
Baron zmarszczył czoło.
— To wiele powiedział.
— I od kogóż myślisz pożyczyć, wuju? To znaczna suma.
— Tak, a mnie ani mniej znacznej nikt nie pożyczy. Dobra moje, jak mi rządzca mówił, przeciążone długami. Bank wszedł mi na hiypotekę.
— Więc cóż myślisz robić?
— Nie wiem! — odrzekł baron z rozpaczą.
Boleść szarpnęła nim silnie, zerwał się, wstał od biurka i niespokojnie przechadzał się po pokoju.
— Trzeba będzie oddać na łup wierzycieli moję uroczą ustroń, pozbyć się tego wszystkiego. Ziści się twoje życzenie.
— Moje życzenie? — spytała, nie rozumiejąc znaczenia tych słów.
— Wszak pragnęłaś, aby w parku stanęły fabryki. Teraz niema wątpliwości, że staną.
W mowie jego przebijała gorycz i przykra rezygnacya.
— To być nie może! — odezwała się z ogniem Zofia. — Chciałam tego wtedy, gdy mogłeś zrobić to ustępstwo, bez ubliżenia sobie. Było-by ono wtedy dobrodziejstwem, łaską z twej strony. Dziś było-by poniżeniem, dla ciebie, dla nas, gdyby nas zmuszono do tego. Trzeba koniecznie zaradzić temu; do licytacyi przyjść nie może.
— Ale jak radzić? — spytał baron bezradnie.
— Czy nie masz sposobu zaciągnięcia pożyczki na tę sumę?
— Żadnego, żadnego!
— A Jerzy.
Baron dumnie podniósł głowę i rzekł:
— Nie chcę. Skoro się sam nie domyślił, ja mówić mu nie będę.
— A mój majątek?
— Twego majątku naruszać nie będę. Nie dlategom został twoim opiekunem, by twemi pieniędzmi płacić moje długi.
— Ależ tu idzie nie tylko o ciebie, tu idzie o nas. Całéj rodziny honor jest zaangażowany w tej sprawie. Upadek twój i na nas rzuci cień.
— Tylko upadek moralny może plamić, moja droga — rzekł baron z godnością — ale majątkowa strata tylko mnie przynieść może szkodę.
— Jakto? więc godzisz się na licytacyą?
— Muszę.
Baron pozował na stoicyzm, na spokojną rezygnacyą. Było to jednak sztuczne, krótkotrwałe napięcie, które zmiękło po chwilowéj rozwadze. Gdy sobie baron pomyślał, co daléj robić będzie... gdy się zastanowił, jaki go los czeka po opuszczeniu Zalesia, zadrżał; czuł, że nie będzie miał siły znieść téj zmiany. Całe życie nie umiał odmawiać sobie niczego, w starości trudniej-by mu było zrzec się swoich nawyknień i upodobań. Zofia znała go dobrze pod tym względem, znała jego miękką, dziecinną naturę, i dlatego odezwała się:
— Wuju, ja sama nie pozwolę, aby przyszło do tej ostateczności. Ty musisz się ratować; powinieneś to zrobić przez miłość dla mnie.
— Dla ciebie? — baron wpatrzył się zdziwionym wzrokiem w twarz Zofii, — dla ciebie?
— Tak... Ja nie umiała-bym żyć bez Zalesia, bez Zofiówki, wyrzec się tych zbytkownych rozkoszy, któremi mię otoczyłeś.
Kłamała, mówiąc to. Baron jednak wierzył, bo ją sądził podług własnych upodobań i zachceń.
— Prawda, nie pomyślałem o tem, że tu nie tylko o mnie idzie, że nie mam prawa poświęcać ciebie... Tak. Za nic w świecie nie oddam im parku.
— Tem mniej oddasz im pałac — poddała mu Zofia.
— Tak, pałacu także oddać im nie mogę. Wszak to miejsce twoje rodzinne; ty-byś nie mogła żyć bez pałacu tego, prawda?
— Prawda, wuju.
Baron coraz więcej wierzył, że tylko dla Zofii należy mu ratować majątek wszelkiemi sposobami. Samolubstwo jego miało wszelkie cechy poświęcenia.
— Tak, — mówił, zdobywając się na energią, — ratować się muszę... dla ciebie. Nie mogę pozwolić, byś cierpiała dla mnie, przez moje marnotrawstwo.
— Więc podniesiesz pieniądze u bankiera?
— Twoje pieniądze?
Baron znowu się wahał i namyślał... Jakkolwiek był przekonany, że to wszystko robi dla Zofii; jednak naruszenie sierocego majątku budziło w nim pewne skrupuły. Sumienność jego nie pozwalała na to. Zofia chciała mu ułatwić zdecydowanie się i rzekła;
— Wszak lepiej, że ja będę twoją wierzycielką, niż kto inny.
Barona ten argument przekonał.
— Prawda, — rzekł, — ty będziesz moją wierzycielką.
— A gdy nie zapłacisz w terminie, zlicytuję bez litości, — dodała, śmiejąc się wesoło i tuląc się do piersi jego.
Baron także otworzył usta do śmiechu, gdy naraz jakaś myśl zatrzymała uśmiech na ustach, a oczy stanęły nieruchomo, poważnie.
— Co ci się stało? — spytała, przestraszona tą nagłą zmianą, Zofia.
Pytanie to roztopiło surówką powagę twarzy, rysy chwilowo zesztywniałe zmiękły w łagodny uśmiech, a oczy zwróciły się na Zofią.
— Nic, nic, moje dziecię. Twoję pożyczkę przyjmuję.
Zofia, uradowana, że się jej udało przeprowadzić swój plan, rzuciła się na szyję wuja i ucałowała go serdecznie.
Poczem rozeszli się. Baron, udając się na spoczynek, polecił służącemu, by go jutro wcześniéj obudził. Polecenie było zbyteczne, bo sam równo ze świtem zerwał się z łóżka. Jakaś ważna myśl zajmowała go i spać spokojnie nie dała. Kazał nastawić samowar i zaprządz konie i niebawem wyjechał do miasta.
Przybywszy tam, kazał zajechać prosto do notaryusza, gdzie zabawił więcéj niż godzinę. Robił bowiem formalny zapis całego Zalesia na rzecz Zofii. Zapis sporządzony był w formie kontraktu sprzedaży. To postanowienie powziął właśnie wczoraj, w chwili, gdy Zofia nalegała, by przyjął od niéj pożyczkę. Po tym akcie mógł zrobić to z czystém sumieniem, bez skrupułu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.