Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XVIII.

Wzburzony i czerwony z gniewu, wrócił baron do salonu; za nim wsunęła się cicho Zofia, drżąca i wzruszona sceną, której przed chwilą była niemym świadkiem, i usiadła smutna w kącie kanapy, patrząc trwożnie na barona, chodzącego po pokoju dużemi krokami.
Lubo już z pół godziny minęło od czasu, jak Schmidtowie opuścili pałac, baron jeszcze nie mógł przyjść do siebie, uspokoić się. Siwe jego oczy groźnie łatały na wszystkie strony, jakby z pod powiek wyskoczyć miały, ręce dygotały febrycznie, że z ^trudnością trafiał niemi do kieszeni, z której co chwila wydobywał chustkę, by otrzeć spotniałe czoło.
— A to łotr, zuchwalec! — mówił — w moim własnym domu śmiał odważyć się na coś podobnego. To nie do uwierzenia! I ja puściłem go wolno, pozwoliłem mu odjechać. Trzeba było stłuc kijami, lub jak psa zastrzelić. I te gapie pozwolili mu odjechać cało, cofnęli się przed groźbą jednego młokosa i potracili głowy. W porę znalazł obrońcę. Czy to był rzeczywiście syn jego? — spytał, zwracając się do Jerzego.
— Syn.
— I ty wiedziałeś o tem i nic mi nie mówiłeś?