Nowe prądy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nowe prądy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NOWE PRĄDY.
I.
W JAKI SPOSÓB NA PANA ANASTAZEGO WPŁYWAŁY
ARTYKUŁY WSTĘPNE.

Pan Anastazy Koński (ale nie z tych Końskich, tylko z innych) był ładnym blondynem i zapaleńcem, co jeszcze nie nadaje praw do tytułu bohatera, lecz obok tego miał duży zasób sił fizycznych i umysłowych, a w dodatku wytrwałość, co już znaczy bardzo wiele.
Gdy się zapalił do jakiejś idei, wnet chciał ją w czyn wprowadzić; nie robił tego jednak na gorąco, ale po dojrzałym namyśle i odtąd popychał sprawę do końca, choćby się niebo i piekło przeciw niemu sprzysięgły (naturalnie — w znaczeniu przenośnem).
Znakomite przymioty takie rzadko notują się na naszej giełdzie społecznej, szczególniej obleczone w garnitur, należący do jednej i tej samej osoby. Z niemi pan Anastazy mógł był zrobić karjerę i oddać usługi bliźnim, gdyby nie dwa inne dodatki. Oto był on nazbyt pewnym siebie, inaczej — trochę zarozumiałym, jak wszyscy teoretycy — i — nieco teoretykiem, jak wszyscy ludzie wyjątkowi, przez gmin zarozumialcami nazywani.
Pan Anastazy kochał społeczeństwo i chciał pracować, a przytem dużo czytywał (niestety, artykułów wstępnych). Dowiedział się z nich, iż rzemiosła nasze są zacofane, i że je podnieść należy. Dowiedziawszy się, iż rzemiosła są zacofane, począł medytować (znowu na podstawie artykułów wstępnych), w jakiby sposób można było posunąć je naprzód. I znowu na podstawie artykułów powyżej cytowanych, doszedł do następujących wniosków:
Że młodzież inteligentna powinna wstępować do warsztatów.
Że przez stosowne rozmowy i wskazówki należy budzić i rozwijać w rzemieślnikach potrzeby wyższe.
Że należy pracę ludzką zastępować machinami.
Że dla zachęcenia robotników trzeba im zapewnić udział w zyskach.
Że majstrowie powinni zbliżyć się do swej czeladzi, że należy skierować Żydów do produkcyjnych zajęć i t. p.
Piękne te i użyteczne formuły spisał pan Anastazy naprzód w swym notesie, później na kartce, którą zawiesił nad łóżkiem, następnie wyuczył się ich napamięć, a wkońcu zakomunikował je pewnemu literatowi. Pełny apostolskiego ducha literat rzucił mu się na szyję, zaprosił go na wino, które wypili obaj na koszt Anastazego i — cały projekt wydrukował odrazu w kilku pismach.
Na drugi dzień miasto wiedziało już, że niejaki pan Anastazy reformuje rzemiosła, a bohater nasz, ujrzawszy skrystalizowane i najpóźniejszym wiekom przekazane swoje pomysły, uznał za punkt honoru wykonać je w najkrótszym czasie.
Jego genjusz miał zastąpić znajomość natury ludzkiej, a wola pokonać rutynę.
Pan Anastazy był pewnym, iż dzięki jego energji w ciągu paru lat zmieni się fizjognomja kraju...
Nie wątpił bowiem, że znajdzie chętnych uczniów i naśladowców, do czego miał mu dopomóc znakomity jego przyjaciel literat, który dotychczas steroryzował niwę dziennikarstwa ojczystego zapomocą głębokich prac treści moralno-społecznej, zarówno męczących jego, jak i czytelników.
Pewnego dnia, zetknąwszy się ze znakomitym przyjacielem (znowu przy bańce maślaczu z obrączką) i opowiedziawszy mu po raz setny swój projekt, zapytał:
— Jak sądzisz, czy mi się to uda?
— Jestem pewny!... niezawodnie!... Zresztą ja ci pomogę — odparł niestrudzony dziennikarz.
Nazajutrz cała Europa czytać mogła „wzmiankę“ tej treści:

„Z przyjemnością notujemy pocieszający fakt:
„Jeden z naszych znajomych przemysłowców (nie wymieniamy nazwiska z pobudek do zrozumienia łatwych) ma zamiar w tych dniach przystąpić do wykonania planu (proszeni jesteśmy o unikanie bliższych określeń) który wielki przyniesie pożytek ogółowi, twórcę zaś nieśmiertelną sławą okryje.“

Przeczytawszy to, pan Anastazy ostrzygł sobie włosy przy samej skórze, kupił tuzin kolorowych koszul i odpowiednią ilość mankietów z ceraty. Potem wybiegł do miasta.


II.

PAN ANASTAZY JAKO MŁODY CZŁOWIEK INTELIGENTNY
WSTĘPUJE DO SZEWCA I SKUTECZNIE PRACUJE
NAD OBUDZENIEM WYŻSZYCH POTRZEB W KOLEGACH SWOICH.

Do warsztatu pana Onufrego Pocięgla, z profesji szewca, wszedł młody, krótko ostrzyżony blondyn, z twarzą tak rozumną i pańskiemi ruchami, że Pocięgiel, podejrzewając w nim hrabiego, który kupi co najmniej parę lakierowanych butów ze sztylpami, ukłonił mu się do samej ziemi.
— Pan Pocięgiel? — zapytał młodzian.
— Ja, panie! — odparł szewc nader stanowczo.
— Pocięglowicz... nie żaden Pocięgiel! — krzyknął gniewny głos kobiety z drugiego pokoju. — Jużeś przecie nie czeladnik i masz swoją kamienicę!
— Tak... tak!... Właściwie Pocięglowicz... od urodzenia Pocięglowicz.
— Jestem Anastazy Koński! — rzekł z godnością młodzian, któremu to przedstawienie nazwiska Pocięgiel dziwnie przypadło do smaku, jako zgodne z teorją budzenia się potrzeb wyższych.
— Walek! parę butów do konnej jazdy — krzyknął majster.
— Nie! — przerwał Koński i mówił dalej. — Nazwisko moje i cele, jakie sobie zakładam, muszą już być panu znane z pism...
— Z pism? — powtórzył majster. — Walek! daj lakierki z klamrami...
— Za pozwoleniem!... Projekt, z którym do pana przychodzę, chlubnie wspomniany w kilku dziennikach...
— Dziennikach?... Daj Walek hamburskie na małą nogę... A może to podzelówka?
— Przepraszam! — rzekł Anastazy — ale ja nie przyszedłem kupować...
— Tylko na kredyt? — spytał majster, któremu fizjognomja młodzieńca wydała się w tej chwili bardzo pospolitą.
— U nas niema kredytów! — wrzasnął niewieści głos.
— Ależ ja nie chcę kredytu... Ja chcę nauczyć się szewctwa...
Szmer dratew i stuk młotków ucichł. Czeladź i chłopcy z podziwem patrzyli na nowego kolegę, a majster, spojrzawszy z trwogą na swój kantorek, począł oglądać się za jakimś przedmiotem twardym, niegiętkim i łatwo dającym się w rękę ująć.
— Pragnę — mówił dalej Anastazy — przynajmniej w ciągu roku w ogólnych zarysach poznać szewctwo, mam bowiem zamiar, jak to panu zapewne z pism wiadomo, podnieść i uszlachetnić kunszt...
— Mój mąż i bez pana był szlachcic! — krzyknęła ciągle ukryta dama. — No, stary! odezwijże się... Przecież ci gęby nie zaklajstrowało...
— Rozumie się, żem był szlachcic... Pocięglowicz z przeproszeniem, od stworzenia świata...
I majster ukłonił się sam sobie.
— O tem nie wątpię — odpowiedział Koński. — Całe zachowanie się pańskie przekonywa mnie, że mam do czynienia z człowiekiem dobrze urodzonym.
— Nieżywym się urodził, coprawda! — mruknął majster.
— Głupiś! — krzyknęła majstrowa. — To przecież nie znaczy, jakeś się urodził, tylko żeś z porządnego domu...
Mówiąc to, przedstawiła obecnym swój nakazujący szacunek ciałokształt, ubrany dość pretensjonalnie, lecz o ile się zdaje odżywiany troskliwie i z wielką znajomością rzeczy. Wszedłszy do warsztatu, zmierzyła Końskiego od stóp do głów i na piękny jego ukłon odpowiedziała nader przyjemnym uśmiechem.
— No to dobrze — rzekła — stary pana przyjmie.
— Ale pan zapłaci sto rubli! — wtrącił spiesznie majster, biegły w kwestjach finansowych.
—Panie Pocięglowicz! wszakże ja to robię dla idei... Ja chcę podnieść rzemiosło!...
— Spuść stary dziesięć rubli — wtrąciła majstrowa.
— O moich planach wszystkie pisma wspominały.
— Pisma? — rzekł majster, skrobiąc się w głowę. — Kiedy pisma, to nie będzie mniej, jak sto pięćdziesiąt rubli...
— No, sto czterdzieści możesz dla pana... — szepnęła majstrowa. — To jakiś optyczny chłopak.
— Sto czterdzieści, a do tego wkupne i wykupne. Przecie mi pan nie będzie wody nosił bez ten rok — zauważył majster.
— Ale zato musi pan chodzić ze mną i z Magdusią do teatru! — dodała prędko pani.
— I ani w łeb, ani za ucho przecie... To niby z panem nie idzie...
— Ale jak ja, majstrowa, co powiem, choćbym nawet nawymyślała, rozumie się grzecznie, to trzeba zmilczeć.
Układ został zawarty, a w pół godziny potem niecierpliwy reformator rzemiosł sprawdzał w lustrze, o ile mu będzie do twarzy w skórzanym fartuchu z kopytem na kolanie i młotkiem w ręku. W kostjumie tym w kilka dni później kazał się nawet fotografować, ku zbudowaniu bliższego kółka znajomych i wiadomości publicznej.
Reszta dnia zeszła mu jak na balu. Częstował kolegów wybornemi papierosami i wiele mówił im o moralnej wartości rzemieślnika jako człowieka i obywatela.
Wieczorem majster zaproponował mu, aby poszli na piwo.
— Chodźmy na wino, panie! — rzekł Anastazy. — Piwo to trunek odurzający i barbarzyński, a że jest tani, więc ludzie używają go bez pamięci. Tymczasem wino pokrzepia, budzi delikatniejszy smak, nie rozpaja i może podnieść rzemieślnika naszego na ten szczebel cywilizacji, na jakim znajdują się robotnicy francuscy.
Majstrowi nowy ten pogląd niezmiernie do przekonania trafił. Poszli zatem na wino, wypili flaszkę na rachunek Końskiego, a dwie na rzecz Pocięglowicza. Majster był kontent jak anioł i jeszcze do domu parę butelek zawiózł.
— Czyś zwarjował, stary? — krzyknęła żona, zobaczywszy sprawunek. — Tobie wino pić? a piwa nie łaska?
— Głupiaś! — odparł majster. — Wino to picie szlacheckie... Po niem robi ci się w pysku smak!... Żeby nasi wino pijali, nie to piwsko, toby ho! ho!... Postęp — krzyczał. — Szewc taki dobry jak hrabia!... Szuru, buru... tego, owego!...
Przemocą włożono starego Pocięgla do łóżka. Pani majstrowa z początku okrutnie klęła Anastazego za taką nowość, lecz wyjąwszy korek z butelki i zapoznawszy się z jej treścią, po trzecim kieliszku uznała wyższość postępu nad ślepą rutyną.
Na drugi dzień Koński przyszedł do warsztatu o dziewiątej, ale zato starszy czeladnik ukazał się dopiero w południe.
Niesłychane to spóźnienie wyjaśniło się w sposób bardzo prosty. Czeladnik wczorajszego wieczora poszedł do najznakomitszej cukierni w mieście, nie umywszy się nawet. Chłopcy zrobili mu uwagę, że tu „smoluchom“ herbaty nie dają, za co jeden z nich dostał w ucho, bo — jak mówił czeladnik — on szewc jest dziś lepszy od szlachcica, gdyż na nim świat stoi. Skutkiem tego postępowy czeladnik wyrzucony został za drzwi, a za zrobienie awantury w miejscu publicznem przenocował w „ucząstku.“ Wysłuchawszy tej dziwnej historji czeladnika, Pocięgiel zgromił Anastazego za to, że mu ludzi buntuje. Ale młodego reformatora wzięła w opiekę majstrowa:
— Cóżto — mówiła — czy tobie, stary, było twardo, kiedy on siedział w cyrkule? Dobrze zrobił czeladnik, że dał kopsa cukiernikowi, niech wiedzą, że dziś i szewc ma swój honor! Ja zawsze tak myślałam!... A zresztą źle ci to z panem? Dopiero wczoraj nastał, a już dziś czeladź lepsze papierosy pali, nie taką hołotę jak zawsze... Aż miło wejść do warsztatu!
Majster uznał słuszność tych uwag, a nadto zgodnie z teorją budzenia się i rozwijania wyższych potrzeb, a może i w tym celu, aby wobec podwładnych zachować dostateczną powagę, postanowił palić tylko cygara.
I słowa święcie dotrzymał.


III.

OBUDZIWSZY W KOLEGACH SWOICH POTRZEBY WYŻSZE,
PAN ANASTAZY UMYŚLA POPRAWIĆ SZEWCKĄ RASĘ.

Po trzech dniach wytężonej pracy, w ciągu której zepsuł kopyto, złamał szydło i okaleczył się w rękę, pan Anastazy począł mniej oddziaływać na skóry, a więcej na swoje otoczenie.
Dzięki jego radom majster kupił sobie nowy garnitur, czarny krawat i umyślił wziąć lokal wykwintny i o tyle obszerny, aby w nim mógł stanąć fortepian dla Magdzi. W warsztacie także zaszły zmiany; czeladź bowiem i chłopcy, którzy dotychczas odbywali mechanicznie czynności swoje, poczęli odtąd robić nie jak ślepe narzędzia, ale jak jednostki myślące i czujące swą godność.
Skutkiem tego praca szła wolniej i wyroby były gorsze, pan Anastazy sądził jednak, że intelektualna i moralna wartość butów z fabryki Pocięgla wzrosła w dwójnasób. W krótkim zresztą czasie cały legjon świętego Kryspina, pod ożywczym wpływem nowych prądów, rozbił się na dwa obozy: młodych i starych. Młodzi poczęli więcej czytać (a mniej szyć butów), a nadewszystko, wyrzekłszy się niegodnych postępowego rzemieślnika poniedziałkowań, próżnowali nie w jakiś dzień, oznaczony przez tradycję, ale wtedy, kiedy im się podobało, czyli cały prawie tydzień z wyjątkiem poniedziałku. Starzy zaś, naprzekór młodym, tem goręcej zamykali warsztaty w poniedziałki i tem namiętniej „doili bawara“, im bardziej rzeczy te gniewały postępowców. Pocięgiel naturalnie został stanowczym progresistą i całe dnie przepędzał u Fukiera lub Krzymińskiego, kultywując tam nowe idee i narzekając na zacofanie ogółu majstrów, których rutyna w szyciu butów już zgubiła kraj i w przyszłości niemniejsze gotowała mu klęski.
Nie chcąc ograniczać emanacji nowych idei do warsztatu i knajpy, pan Anastazy ile razy zrzucił swój apostolski fartuch, biegł w towarzystwa ludzi, żyjących poza obrębem wielkiego rzemieślniczego ruchu, aby i tam przygotowywać umysły do reform. Najchętniej jednak przebywał w gościnnym domu państwa Dylskich, którzy mieli posażną jedynaczkę i dość łaskawie patrzyli na młodego reformatora.
Najszczęśliwszemi w jego życiu były te wieczory, kiedy w salonie Dylskich mógł grającej na fortepianie pannie Łucji „spracowaną dłonią“ przewracać nuty, widzieć, jak go lornetują damy i podsłuchiwać frazesów w tym rodzaju:
— Czy podobna, ażeby on był szewcem?
— Taki piękny i elegancki mężczyzna!
— To oryginalność!...
— Gdzież tam, pani! to poświęcenie dla idei...
Gdy nadarzyła się okazja, Anastazy zabierał głos i dowodził obecnym, że gdyby wszyscy młodzi ludzie mieli w sobie, tak jak on, ducha ofiar — gdyby, jak on, weszli do warsztatów i tam, jak on, pracowali nad podniesieniem moralnego i umysłowego poziomu młodszych braci, wówczas — kraj w ciągu paru lat pod każdym względem stałby się podobny do Szwajcarji lub Belgji.
— A czemże my, kobiety, w takim razie zostać mamy? — spytała go jedna z dam.
— Praczkami i pomywaczkami! — szepnął jakiś cynik, nie posiadający ducha ofiarności.
Anastazy zgromił go pogardliwem spojrzeniem, damie zaś odpowiedział, że kobiety powinny jak dotychczas tak i nadal pozostać aniołami rodu męskiego, podobnemi do niej i reszty pań obecnych.
W tej chwili cynikowi przyszło na myśl, że aniołowie, według opinji Anastazego, muszą się różować, dama bowiem, której powiedział tak świetny kompliment, i większa część obecnych jej towarzyszek, rujnowały mężów na rozmaite sekrety, mające na celu uwiecznienie wdzięków.
Kiedy gości nie było, pan Dylski, człowiek pogrążony w konserwatyzmie, mawiał:
— Szkoda to jednak, panie Anastazy (kiedy ci się gwałtem zachciało ulepszyć rasę rzemieślniczą) żeś już nie został czemś wykwintniejszem, np. krawcem albo fryzjerem!...
— Ależ drogi papo!... — wtrąciła wiotka Łucja.
Pan Anastazy na wzmiankę o fryzjerstwie trochę zarumienił się i odparł:
— Szanowny panie, kiedy człowiek taki jak ja...
— Z takiem poświęceniem!... — przerwała nadobna Łucja.
— Nie pani! tylko z poczuciem obowiązku, kiedy taki człowiek zstępuje z mego stanowiska...
— Boś pan nawet — wtrącił Dylski — był w rządzie gubernjalnym?
— Właśnie! Otóż kiedy taki człowiek zstępuje do nizin społecznych, to już musi sięgnąć jak najgłębiej, jednym ruchem wstrząsnąć zmurszały gmach rutyny i zastoju. Krawiec, fryzjer — to między rzemieślnikami eleganci; fryzjer ma nawet w sobie coś ckliwego, a szewc...
— Trochę cuchnie!... — szepnął Dylski z odcieniem głębokiego przekonania.
— Drogi papo! — zawołała poetyczna Łucja — wszakże te właśnie przykrości stanowią największą zasługę pana Anastazego.
Reformatora coś w serce kolnęło, gdy to usłyszał. Pochylił się do miłej panienki i drżącym głosem zapytał:
— Więc pani nie odepchnęłabyś spracowanej dłoni rzemieślnika, nie zawahałabyś się otrzeć potu z czoła, uznojonego w wielkiej pracy społecznej?...
— Czy pan może się nawet pytać o to? — szepnęła tkliwa Łucja.
— Hum! — kaszlnął Dylski. — Widzę, że się macie ku sobie...
— Drogi papo!...
— Widzę, widzę! — przerwał drogi papa. — Ha! kiedy tak, to się i pobierzcie... Ale — dodał po chwili — tobie, panie młody, postawię jeden warunek...
— Tysiąc! — jęknął szczęśliwy kochanek.
— Tylko jeden. Oto — w posagu dostaniecie najwyżej sześć tysięcy rubli na to tam obalenie zmurszałego gmachu rutyny, bo widzę, że i Łucja nasiąkła twojemi teorjami. Ale gdy stracisz i znudzi ci się, to już możesz sobie zostać nawet i szewcem, ale gwałtownym reformom dasz spokój...
— Reformom?... Cóż w nich złego?...
— Mówią o tem rozmaicie — ciągnął Dylski — powiadają, że Pocięglowicz naprzykład zapija się winem w imię postępu i ponosi wydatki trzy razy większe niż dawniej, a buty robi gorsze. Czeladź też jego rozhukana i rozpuszczona, jak bicze dziadowskie...
— Drogi papo — szepnęła namiętnie Łucja.
— Cierniową koronę podał mi pan dziś razem ze szczęściem!... — rzekł Anastazy — cóżem ja winien, że niektórzy wyznawcy idei mają złe skłonności?
— Ja też ciebie nie obwiniam, ale na krzewienie postępu czy tam idei między szewcami przeznaczam tylko sześć tysięcy rubli. Z temi pieniędzmi możecie robić, co wam się podoba, lecz gdy je stracicie, wtedy musisz się wziąć do takiej roboty, jakiej wymagają stosunki realne. Nie chcę, ażeby mnie nazywano mordercą idei, ale całego naszego majątku nie mogę puścić na rzeczy bardzo wątpliwe...
Anastazy był zielony, słuchając tych ryków zdziczałego konserwatyzmu, lecz w milczeniu przyjął warunek przyszłego teścia, ślubując w duchu, że nim rok upłynie, on zdoła zreformować społeczeństwo, zrobić majątek i nawrócić Dylskiego, co podobno było najtrudniejsze. Tym sposobem marząca Łucja została narzeczoną dzielnego Anastazego. Narzeczony po skończeniu szewckiej praktyki miał dostać pieniądze do rąk, lecz ożenić się — dopiero po założeniu własnego warsztatu.
— Otworzę fabrykę, jakiej nie było w Warszawie! — mówił zapaleniec do przyszłego teścia.
— Otwórz nawet dziesięć — odparł Dylski — byłem ja grosza nad sześć tysięcy nie dokładał.
— Przy niej szkoła dla dorosłych!
— Oj to, to... Dziś dorośli bardzo potrzebują rozumu.
— I szpital.
— Ale z prysznicem! — zakończył Dylski.



IV.

ANASTAZY, DOSIĘGAJĄC CELU SWYCH MARZEŃ, MIMOCHODEM
SKIEROWUJE JEDNEGO ŻYDKA DO PRACY UŻYTECZNEJ.

Rok praktyki Anastazego skończył się z wielkim dla ogółu pożytkiem. Młody reformator miał już na własną rękę otworzyć olbrzymią fabrykę, o której jednak stary Pocięgiel odzywał się bardzo pesymistycznie. I nie dlatego bynajmniej, aby nie wierzył w genjusz swego ucznia, o którym przecie zapewniały go dzienniki, pani majstrowa, terminatorzy i czeladź, a nadewszystko sam Anastazy — ale — z powodu złych czasów.
— Patrz pan — mówił Pocięgiel — co się to dziś wyrabia! Ja, panie, od zeszłego roku straciłem już więcej niż połowę kundmanów i mam długi hipoteczne na kamienicy. Ludzie widać chodzą w szwarcowanych butach, a czeladź coraz podlejsza... Złe czasy!...
Anastazy rozumiał trochę powody złych czasów dla Pocięgla, ale milczał, zajęty własnemi projektami. Chciał on ani mniej, ani więcej, tylko zbudować fabrykę, miał już nawet plac upatrzony, ale cóż kiedy sześć tysięcy rubli na tego rodzaju rzeczy w żadnym razie wystarczyć nie mogło.
Poszedł do przyszłego teścia i delikatnie zapytał go, czyby nie dało się zwiększyć sumy posagowej.
— Ani myślę! — odparł Dylski. — Nawet przyznam ci się, żem zupełnie stracił wiarę do twoich projektów i gdyby nie słowo, nie dałbym nic...
— Z jakiej racji?... Cóż jest niemożliwego w moich projektach? — spytał Koński.
Stary zamyślił się i rzekł:
— Ilu robotników chcesz wziąć?
— Choćby stu...
— Pierwsze głupstwo. Każde przedsiębiorstwo zaczynać się musi jak najskromniej, bo inaczej straci możność bytu. Przypatrz się wszystkiemu co żyje: drzewu, człowiekowi, państwu wreszcie, wszystko zaczyna od małego, a zczasem dopiero, gdy mu siły i okoliczności sprzyjają, wyrasta na olbrzyma. Cóż chcesz zrobić więcej?
— Szkołę dla dorosłych.
— Mogą się uczyć w warsztacie, jeżeli zechcą. Cóż więcej?
— Zaprowadzę kasę oszczędności, kasę pożyczkową, tantjemy, mieszkania wspólne, zakup produktów spożywczych po cenie zniżonej...
Dylski patrzył mu w oczy tak dziwnie, że Anastazy zmieszał się.
— Czy panu się nie podobają te rzeczy? — spytał przyszłego teścia.
— Owszem, są one bardzo piękne.
— Więc dlaczego waha się pan i mnie zniechęca?
— Słuchaj — rzekł stary. — Cobyś ty powiedział o człowieku, który wziąwszy do ręki pestkę z jabłka, upewniałby cię, że ta pestka w jednej chwili wyda pień, gałęzie, liście, kwiaty i owoce?... Powiedziałbyś, że to warjat. Otóż rzemiosła nasze są pestką, z której przy pomyślnych warunkach i przy długiej a usilnej pracy wyrosną kiedyś i kasy pożyczkowe i szkoły dla dorosłych i tantjemy i wszystko co chcesz, ale dopiero — kiedyś. Jeżeli jednak ty obiecujesz mi zrobić to w ciągu roku — toś warjat!... Masz sześć tysięcy rubli, czyń swoje i przekonaj mnie, że się mylę, ale tymczasem bywaj zdrów... Nie dam nic więcej.
Uwagi te dla ambicji Anastazego stały się nowym bodźcem. Na ten raz porzucił on projekt wybudowania fabryki, ale zresztą wszystko postanowił wykonać. Wynajął tedy ogromny lokal na warsztaty, drugi podobny dla siebie i przyszłej żony na mieszkanie, zamówił mnóstwo robotników i zażądał z zagranicy machin, począwszy od tej, która strugała sztyfty, wycinała podeszwy, aż do tej, która szyła buty. Przy pomocy tak potężnych środków miał zamiar wyrabiać po sto tysięcy par butów rocznie i zalać niemi cały Wschód... Dopiero, zdobywszy w parę lat majątek, chciał spłacić teścia i już za swoje wyłącznie pieniądze budować potrzebne gmachy z łaźniami, szpitalami, mieszkaniami i tym podobnemi czynnikami postępu.
Niebawem jednak okazał się dotkliwy brak pieniędzy, sześć tysięcy rubli pękły jak bańka mydlana, sprawunki zaś nawet w połowie załatwione nie były. Cóż tu robić?... Reformator myślał, myślał — aż wkońcu trafił na nowy projekt genjalny.
Znał on pewnego pana Sylberszmita, który stosownie do miejsca pobytu nazywał się: Bogumiłem Sylberszmitem albo Gotliebem Sylberszmitem, albo Borysem Mordkowiczem Sylberszmitowym, jak było potrzeba. Obywatel ten wszędzie odznaczał się liberalnemi poglądami, Anastazemu zaś imponował głównie wielką miłością dla kraju. Do niego więc udał się reformator o pożyczkę.
Pan Bogumił Sylberszmit wysłuchał projektów entuzjasty, obejrzał jego warsztaty, parę machin już sprowadzonych i rzekł:
— Ja widzę, żeś pan wielki człowiek. Ja panu pożyczę dla zreformowania szewców dwa tysiące rubli... na ruchomości warsztatowe. A robię to (daję panu słowo honoru!) przez patrjotyzm, bo ja do tej pory wspierałem wyłącznie sztuki piękne, a z szewcami gadałem przez okno...
Tym sposobem Koński ubił dwa interesy.
Naprzód dostał pieniędzy, a powtóre skierował jednego starozakonnego do udziału w pracy produkcyjnej.
Dylski także oglądał warsztaty, jedno chwalił, drugie ganił, trzecie podziwiał, ale — pieniędzy nie dodawał.
Nagle spytał Anastazego:
— Mój drogi, a czy ty sam potrafisz szyć buty?
Reformator zmieszał się.
— To jest... teoretycznie... posiadam głęboką i wszechstronną znajomość przedmiotu...
— Więc nie umiesz?...
— Owszem, owszem, głównie jednak teoretycznie...
— No, przecież ja w teoretycznych butach chodzić nie mogę, a chciałbym mieć od ciebie na pamiątkę chociaż jedną parę, ale twemi własnemi rękami uszytą... Weźże mi miarę.
Niewiadomo, co w tej chwili było większe: czy genjusz reformatora, czy jego zakłopotanie?
Niby wziął miarę, ale jakoś inaczej aniżeli szewc przeciętny. Gdy zaś pan Dylski co do dobroci i ładności jej wyraził pewne powątpiewanie — odparł, że bierze miarę według własnej teorji, z uwzględnieniem anatomicznej budowy stopy i odcisków. Chciał też prawdopodobnie w buty, przeznaczone dla teścia, wtłoczyć całą swoją ideę o potrzebie zreformowania klasy rzemieślniczej i inne piękne rzeczy. Sceptyk-teść myślał w duchu, że obuwie, zrobione przez przyszłego męża idealnej Łucji, kwalifikować się będzie nietyle do chodzenia, ile raczej na prezent dla Akademji Nauk i Umiejętności, jako wyczerpujący traktat o najnowszych prądach czasu.
Dzięki patriotycznej pomocy Sylberszmita urzeczywistnienie śmiałych planów Anastazego zbliżało się ku końcowi. Znakomity reformator kupił już mnóstwo ksiąg buchalteryjnych, kasę ogniotrwałą i — wszedł w stosunki z wielką liczbą agentów, mających rozsprzedawać wyroby jego fabryki.
Każdy z nich zapewniał o swej gorliwości dla sprawy podniesienia rzemiosł i nie wątpił o wielkich zyskach, szczególniej, gdy je obliczano przy butelce dobrego maślacza — ale — z zaliczkami nie spieszył się... Mimo to Anastazy był pewny, że byle towar odesłał, odwrotną pocztą otrzyma gotówkę lub przekazy. Przynajmniej tak mu zaręczano.
Nareszcie wszystko już było gotowe. W jednym tygodniu miał się połączyć dozgonnym węzłem z uroczą Łucją i otworzyć fabrykę braterską ucztą dla czeladzi. Aby zaś dać przykład solidarności ze swymi współpracownikami, postanowił podejmować ich we własnych salonach. Dylski krzywił się i na ten projekt, ale zachwycająca Łucja zwyciężyła skrupuły ojcowskie. I ona też, małżonka reformatora, chciała zbliżyć się do jego czeladki i słodyczą obejścia, serdecznym taktem i miłością przyczynić się do podniesienia ich moralnego poziomu.


V.

ANASTAZY USIŁUJE ZBLIŻYĆ SIĘ DO SWEJ CZELADKI
I ZAPEWNIĆ IM UDZIAŁ W ZYSKACH PRZEWAŻNIE MORALNYCH.

Autorowie, dla których miłość, uwieńczona małżeństwem, stanowi początek i koniec wszelkiej mądrości, lubią niezmiernie zapraszać czytelników na ślub młodej pary, opowiadać, jak wyglądał on i jak ona, co mówili, co myśleli, w jaki sposób weszli do nowego rodzinnego gniazdka i co było potem. Dyskretniejszy od nich, nie będę wdawał się w publikowanie tajemnic małżeńskich, lecz powiem krótko, że państwo młodzi po weselu wprowadzili się na nowe mieszkanie, położone nad postępowemi warsztatami, i porobili niezbędne przygotowania do podjęcia u siebie kilkudziesięciu braci rzemieślników.
Nadszedł nareszcie ów dzień na wieki pamiętny w historji kunsztu szewckiego.
Uroczystość zainaugurował pan Anastazy mówką, którą tu przytoczymy w streszczeniu:
„Drodzy koledzy!
„Szczęśliwym nazwać się mogę, stając dziś jako naczelnik przedsiębiorstwa w gronie tych, z którymi niegdyś dzieliłem trudy, pracę w charakterze robotnika...“
— Chyba się niebardzo spracował! — szepnął ktoś w tłumie.
„Obecne usiłowania moje skierowane będą do tego, aby podnieść wasz poziom moralny i umysłowy, obznajmić was z postępami cywilizowanego świata...“
— Wolałby lepiej płacić — odezwano się.
„Starać się też będę o poprawienie materjalnych warunków waszego bytu...“
— Oj! to! to! — krzyknęło wielu.
„Na początek, ponieważ środki moje są ograniczone, postanowiłem grzebać darmo każdego z was, gdy umrze...“
(Cisza...)
„Chcę także otworzyć kasę wkładowo-zaliczkową i w tym celu zapytuję: czy niema między wami takich, którzyby chcieli odłożyć w tej chwili jakąś drobną sumkę na oszczędności?...“
(Nastało milczenie tak wielkie, jak przed pierwszym dniem stworzenia świata.)
„Więc jeżeli nie dziś, to może później zechce z was który odkładać?...“
(Głęboka cisza.)
„Umyśliłem też otworzyć szereg wykładów teoretycznych w niedziele i święta i proszę tych, którzy należeć do nich pragną, aby wystąpili naprzód...“
(Na te słowa zgromadzeni gwałtownie cofają się wtył, okazując w sposób niedwuznaczny, że tymczasem żaden z nich nie pragnie należeć do wykładów teoretycznych.)
Anastazy trochę zmieszał się, kończył więc szybko.
„Nareszcie postanowiłem każdemu z was, oprócz zwykłego zarobku, wypłacać w końcu roku tantjemy z zysku ogólnego i mam nadzieję, że jeżeli interesy dobrze pójdą, na każdego z was przypadnie tym sposobem po kilkanaście a może i kilkadziesiąt rubli...“
Nie dano mu dokończyć. Tłum, jak jeden mąż, schwycił Anastazego na ręce i podniósł wgórę. Hałasowali przytem tak, że aż przechodzący reporter jednego z pism codziennych stanął na ulicy i zapytał innego przechodnia:
— Co to być może?
— Musi się dom walić — odparł zapytany.
Reporter, słysząc krzyk i rumor, nie sprawdzał już faktu naocznie, co zresztą było połączone z pewnemi niedogodnościami, ale wskoczył w dorożkę — i przybywszy do redakcji, napisał długi artykuł o zawaleniu się sufitu w pewnym domu. Ale to już do rzeczy nie należy.
Zkolei Anastazy zaprosił kolegów na górę, gdzie oczekiwała ich wiotka Łucja. Koński pobiegł naprzód, a za nim goście, potykający się o dywan na schodach, tupiący i wogóle bardzo ożywieni.
— Jest to najszczęśliwszy dzień w mojem życiu! — szepnął reformator do swej tkliwej małżonki.
— I w mojem też! — odparła tkliwa małżonka wielkiemu reformatorowi.
— Cele nasze spełnione... — mówił Anastazy. — Ci dzielni ludzie staną się nasieniem lepszej przyszłości.
— A ty jej twórcą! — dodała piękna Łucja z brylantową łzą w oku.
Tymczasem nasiona przyszłości powoli zapełniały przedpokój, nie śmiejąc czy nie chcąc wejść do salonu. Tylko najodważniejsi przez otwarte drzwi wytykali głowy, lecz wnet potem cofali je, jak kot łapy z gorącego popiołu.
Anastazy i Łucja, aby czeladce swej okazać idealną stronę małżeńskiego pożycia, utworzyli na środku sali bardzo malowniczą grupę. On spracowanem ramieniem objął jej wiotką kibić, a ona delikatną dłoń oparła na jego męskim karku. W taki sposób ustawieni, z bijącemi sercami, oczekiwali gości. Goście chrząkali, wycierali nogi o słomiankę, potrącali się wzajemnie, lecz nie wchodzili.
— Proszę was, koledzy — zawołał Anastazy.
— No idźże pan, panie Kociołek! — mówiono w przedpokoju.
— Nie on!... Dzięglewicz starszy i sam był majstrem.
Tłum zwiększył się i tak napełnił przedpokój, że drzwi trzeszczeć zaczęły.
— Wejdźcież, koledzy! — wołał zaniepokojony Koński.
— Gdzie Dzięglewicz?... Dzięglewicz!... — szemrano.
— Jestem! — odezwał się głos z sieni i w tej chwili tłum, popchnięty ztyłu przez Dzięglewicza, z trzaskiem i łoskotem wpadł do salonu jak fala.
Łucja, zobaczywszy mężczyzn w czerwonych i zielonych krawatach, w butach palonych, w paletotach koloru musztardowego, lub surdutach, które niedość przystawały do figur ich właścicieli — zmieszała się; strach ją przejął na myśl: co się stanie z salonem i meblami?
Dzięglewicz wystąpił na środek: wykonał pewną liczbę ruchów, świadczących, że chce wypowiedzieć mówkę. Gospodarze i goście ucichli.
— Panowie koledzy!... czeladzie!... i ty, panie pryncypał i twoja małżonko!...
Dzięglewicz miał potężną łysinę, którą osłaniał zapomocą kilku kosmyków mocno upomadowanych włosów. Ponieważ zaś sądził ciągle, że mu spadają, odsłaniając wciąż przed światem jego przykre kalectwo, gładził je więc co kilka minut — pociągając ręką po zatłuszczonej głowie od tyłu ku przodowi.
— Za przeproszeniem państwa, ja, jako najstarszy w tej gromadzie i przytem jako zbankretowany majster po spaleniu się, upraszam o łaskawe posłuchanie — mówił Dzięglewicz. — Ty, panie pryncypał i twoja małżonko, żeście się pobrali, to jeszcze nic, bo to lada kto potrafi, nie wymieniając głupiego Kostusia, który onegdaj ożenił się, choć nie ma ani mieszkania, ani łóżka.
— Oooo!... — zdziwił się skompromitowany Kostuś.
— Cicho! cicho! — uspokoili go inni.
Dzięglewicz przeciągnął ręką po głowie i mówił:
— Ale toście mądrze zrobili, żeście nas, ubożuchną czeladkę swoją, zaprosili na ten oto obrządek fabryki otworzenia, że nie gardzicie nami...
— Prawda! prawda!... — zawołała gromada.
— Kapuściński nie pchaj się! boś nie w stajni!... I to dobrze robicie, ty panie pryncypał i twoja małżonka, iże dbacie o czeladkę swoją, sztafirując głowami, aby nam było lepiej na świecie.
— Prawda!... prawda!... To psiakość gada jak na prelekcji.
— Zato my też będziemy dbali o wasze jak o swoje, żeby wam ubytku nie przyczynić w towarze...
— Oj będziemy!... będziemy!...
— A Pan Bóg miłosierny zeszłe wam fortunę i błogosławieństwo, na starość lekkie skonanie, a po śmierci duszne zbawienie.
Dzięglewicz skończył, potarł znowu ręką zatłuszczoną głowę, pokręcił wąsa, a potem zbliżywszy się do nadobnej Łucji, ucałował jej paluszki. Kilkudziesięciu pozostałych kolegów zrobiło to samo, przyczem piękna małżonka reformatora, nie znając nazwisk swych gości, klasyfikowała ich wedle pomady, jakiej który używał.
Pomada różana — całuje Łucję w rękę jak należy.
Gęsi szmalec — w rękaw.
Ditto — ściska jej palce tak, że ledwie nie krzyknęła.
Fiksatuar — całuje w lewą rękę.
Pomada topolowa — ociera z pośpiechem jej wielkim palcem swoje wąsy — i tak dalej.
Idealna Łucja w pierwszej chwili po wejściu czeladzi doświadczyła bardzo niemiłych wrażeń, byli to bowiem ludzie prości, niezgrabni i cudacznie ubrani. Przypatrzywszy się im jednak bliżej, nabrała jakoś serca. Każdy z nich bowiem starał się służyć jej, o ile umiał. Na fotelu ani na kanapie żaden nie usiadł, talerza na stole nie oparł, bojąc się uszkodzić mebli. Wszyscy rozmawiali pocichu jak w kościele i okazywali zarówno Anastazemu jak i Łucji tysiączne oznaki przychylności. Najdziwniejsze jednak było to, że pili bardzo umiarkowanie.
W jednym kącie usłyszała Łucja następującą rozmowę:
— Oj ty, plucho jakiś!... przecie jeżeli plujesz na taką śliczną podłogę, to miej choć zwyczaj nogą zatrzeć.
— Widzisz go, jaki mądry!... W takim domu nie pluje się na podłogę!...
— Tylko gdzie?
— Ma się wiedzieć, że albo w piec, albo w doniczki...
Łucja aż pobladła. Spostrzegł to mąż i zapytał:
— Cóż, nie podobają ci się?
— Owszem — odparła. — Są to ludzie bardzo uczciwi, ale strasznie ordynaryjni.
— Poczekajże, przedstawię ci inteligentnego młodzieńca. Ukończył cztery klasy i wogóle dużo nad sobą pracuje. — I po chwili przyprowadził jej franta w modnym surducie, który nawet do jedzenia nie zdejmował rękawiczek.
Po zaznajomieniu się, usiedli obok siebie na krzesłach i Łucja zapytała:
— Pan podobno dużo czyta?
— O tak, pani — odparł frant — po całych dniach, po całych nocach...
— Cóż głównie?
— Rozmaicie — ale głównie to filozofów.
Łucja zdziwiła się i zapytała nieśmiało:
— Któregoż pan ceni najwięcej?
— Kilku... kilku!... Jednego tego, co to... ech! bodajże cię... A drugiego tego... jakoś zapomniałem nazwiska. Ja tak zawsze zapominam, jak tylko się spocę...
— Do jakiejże narodowości należą ci filozofowie?
Frant począł wykręcać się.
— To trudno wiedzieć, proszę pani!... Tacy wielcy ludzie, jak filozofowie, do wszystkich narodów należą...
Łucja szybko pożegnała go. Zdawało jej się, że każdy z obecnych tu nieinteligentnych czeladników wart był więcej, aniżeli młody blagier, który studjował filozofję.
Zjadłszy, co im dano, czeladnicy poczęli po raz drugi całować rączki interesującej Łucji, a następnie jak weszli tak i wyszli hurmem wpośród głębokich ukłonów. Tylko w najciemniejszym kącie przedpokoju został jeden z nich, nazwany nieparlamentarnie przez Dzięglewicza — głupim Kostusiem.
Anastazy zbliżył się do niego i zapytał, czem mu może służyć.
— Proszę pana majstra — rzekł biedak, obracając czapkę w ręku — przecie pan majster obiecał nam w końcu roku dodawać po kilkanaście rubli?
— Tak jest, mój bracie — odparł trochę zdziwiony Anastazy. — Więc cóż z tego?
— To możeby mi pan majster z tego dał dziś choć ze trzy ruble, bo mi bardzo potrzeba. Już ja tam i reszty wyrzeknę się, abym dostał teraz trochę. Zawsze pan majster duży procent zyska, a ja będę miał wygodę!
Istotnie dać komuś trzy ruble na początku roku za kilkanaście — płatnych w końcu, był to wcale dobry interes, Anastazemu jednak zrobiło się bardzo markotno. Dał mu pieniądze z tem przecie wyjaśnieniem, że nie jest to obiecana tantjema, ale tylko przyjacielska pożyczka.
Z tem wszystkiem Kostusiowi nie mogło się pomieścić w głowie, dlaczego pan majster nie przyjął tak korzystnego układu. Miałżeby stracić wiarę w możność wypłacenia swoim robotnikom tantjemy w końcu roku? Lecz w takim razie pocóż ją obiecywał?


VI

SYLBERSZMIT ODEGRYWA ROLĘ WAŻNĄ LECZ NIEZBYT
GODNĄ ZAZDROŚCI, POCZEM WSZYSTKO IDZIE DOBRZE.

Dobry jest miodowy miesiąc w małżeństwie, osobliwie wówczas, gdy po nim następuje cały szereg lat wodnistych, piołunowych, a wkońcu żółciowych i octowych. Ale w przedsiębiorstwie miodowy miesiąc jest złym znakiem, każe się bowiem domyślać, że dnie, które po nim nastąpią, będą mniej słodkie.
Taki właśnie czas ze swoją fabryką przeżył pan Anastazy. Z początku wszystko szło dobrze: czeladź jak cheruby, maszyny — jak zegarki. Wyprodukowano, jak mówi ekonomja, kilka tysięcy par butów, a nawet wysłano je do rozmaitych agentów. Była to jednak część pierwsza interesu, w drugiej zaś okazało się, że agenci albo zgoła nie odsyłają pieniędzy, albo bardzo niewiele.
Anastazy, który na opłacenie robotnika i kupno materjału pożyczał pieniędzy, w krótkim bardzo czasie znalazł się w niewesołej pozycji, przyszedł bowiem dzień, w którym powiedział sobie, że musi zmniejszyć ilość roboty i robotników. Rzecz prosta. Z powodu braku stosunków towar nie odchodził dość szybko i stosy obuwia zaległy w warsztatach. Niesumienni kupcy i agenci nie odsyłali należności, a Koński nie miał pieniędzy na przetrzymanie tak twardych początków.
Wkońcu zesmutniał i pobladł reformator, co widząc żona udała się do ojca z nieśmiałą prośbą o pomoc.
— Nie dam nic — odparł stary.
— Ależ ojcze drogi — fabryka upadnie.
— Im prędzej, tem lepiej. Gdybym ją dziś wsparł, za miesiąc okazałyby się nowe braki. Na takie przedsiębiorstwo trzeba mieć ze sto tysięcy rubli, kto zaś ich nie posiada, nie powinien go prowadzić.
Wkrótce zostało już ledwie kilkunastu czeladzi, a machiny prawie że nie funkcjonowały. Wtedy zjawił się u Anastazego znany Bogumił Sylberszmit i wykupił leżące buty prawie za cenę kosztu, na czem naturalnie nic nie zyskała fabryka.
Później zaczął przychodzić częściej, oglądać machiny, a wkońcu skłonił Anastazego do przyjęcia paru Żydków.
— Oni chcą się obeznać z maszynami — ale tylko przez patrjotyzm — objaśnił Sylberszmit.
Nareszcie fabryka stanęła.
Wówczas Sylberszmit zażądał zwrotu pieniędzy i znowu przez patrjotyzm tak przyparł Anastazego, że młody apostoł, dla uniknięcia skandalu i zapłacenia drobnych lecz pilnych długów, w ciągu kilku tygodni odstąpił mu fabrykę za pół ceny.
Robotnicy, którzy lubili Anastazego, dowiedziawszy się o tym wypadku, tłumem opuścili fabrykę i jeszcze odgrażali się, że spalą nabywcę-oszusta. Ale Sylberszmit wnet znalazł nowych, machiny powierzył Żydkom, którzy się z niemi już obeznali, a najniesforniejszych przyjaciół swego poprzednika wpakował do kozy za pogróżki.
W kilka dni później na froncie budynku czytać było można następujący napis:

SŁOWIAŃSKA
FABRYKA
BUTÓW
Bogumiła
SYLBERSZMITA

Anastazy był tak zgnębiony i odurzony swoim upadkiem, którego wcześniej nie umiał, czy nie śmiał przewidzieć, że w pierwszej chwili zupełnie stracił głowę i odwagę. Wnet jednak uspokoiła go żona i teść, który, o dziwo! stał się teraz bardzo serdecznym.
— No — rzekł Dylski — jest dziś to, com myślał. Uszyłeś mi istotnie buty teoretyczne, za które dałem sześć tysięcy rubli. Ale nie na tem koniec, mój panie... Co myślisz nadal robić?
— Naturalnie, że znowu buty! — odparł Anastazy.
— I znowu założysz fabrykę?
— Tylko warsztat z paru chłopcami.
— Tak to rozumiem! — rzekł Dylski. — Na ten interes dam ci jeszcze tysiąc rubli. Ale baczność i uszy do góry!
Istotnie ku powszechnemu zdziwieniu Koński założył mały warsztat, ale do dzieła wziął się już całkiem inaczej. Czeladników wybrał najlepszych, rachunki prowadził skrupulatnie, na kredyt nie dawał nic, agentów nie zbierał po ulicach. Każda para butów, wychodząca z jego warsztatu, odznaczała się dobrem wykończeniem i trwałością, a że znajomych miał wielu, ledwie zatem mógł nadążyć obstalunkom.
Od tej chwili począł się istotny rozwój jego przedsiębiorstwa, które teraz dopiero zbadał dokładnie i we wszystkich kierunkach. Ponieważ towar ciągle odpływał, Anastazy więc nie miał kapitału unieruchomionego, nie potrzebował kredytów i nie opłacał zbyt dużych procentów. Drobne lecz nieustanne zasiłki teścia potęgowały wzrost interesu, tak, że w rok niespełna miał już kilkunastu czeladzi w domu, a nawet oddawał robotę na miasto.
Zatopiony w wirze walki o chleb, pohamował też swoje reformatorskie zachcianki. Że jednak z robotnikami wychodził uczciwie, traktował ich po koleżeńsku, choć z większą niż dawniej powagą, chętnym nauki udzielał książek i objaśnień, kochali go więc i prowadzili się wybornie. Anastazy bowiem nie budził w robotnikach „wyższych potrzeb“, lecz zwolna rozwijał i doskonalił to, co w nich oddawna istniało.
Tymczasem wybuchnęła wojna serbsko-turecka, a obrotny fabrykant słowiańskich butów podwoił liczbę robotników i na potęgę szył obuwie, z którem następnie wyjechał gdzieś... Przez parę miesięcy nie było o nim słychać, później jednak korespondencje z placu boju zaczęły robić wzmianki o jakimś Milanie Sylberszmitowiczu, wielkim dostawcy butów dla armji serbskiej. Domyślni odgadywali już, kto może być owym dostawcą, i zazdrościli mu również genjuszu jak karjery, gdy pewnego dnia ukazała się korespondencja tej treści:

„Niezbyt dawno odbył się tutaj sąd wojenny nad pewnym Mustafą Sylberszmit, baszą zwanym inaczej. Hultaj ten dostarczył Serbom dwadzieścia tysięcy par butów, które w ciągu kilku dni rozlazły się i popsuły. Potem znikł i zajął się dostawą butów dla armji tureckiej, a gdy i stamtąd, z powodu licznych nadużyć, musiał uciekać, wpadł w ręce Serbów. Pierwotnie chciano go rozstrzelać, z uwagi jednak, że butami swojemi tyle zrobił złego Turkom, co i Serbom, zmieniono mu karę na ciężkie więzienie.“

Wnet okazało się, że Sylberszmit wiele osób pozarywał w Warszawie i że na opłacenie jego długów nie wystarczy nawet sprzedaż machin, które wytumanił od Końskiego. Licytacja jednak odbyła się i Anastazy, już za własne pieniądze, powtórnie doszedł do posiadania kilku najpraktyczniejszych aparatów szewckich, które sam niegdyś z zagranicy sprowadził. Resztę machin do dziś dnia widzieć można na Pociejowie obok starych kotłów, blaszanych szyldów i innych rupieci...
Pewnego dnia spotkał się z Końskim literat, który onego czasu robił mu reklamy i nigdy nie mógł wyrzucić z siebie ostatniego artykułu treści moralno-społecznej.
— No i cóż, panie Anastazy? Ochłodliśmy, hę?... Marny kruszec pochłania dziś pańską uwagę, o reformach nie słyszymy, hę?
Koński machnął ręką.
— Powiedz mi pan jednak — pytał już poważniej niestrudzony dziennikarz — czem się to u licha dzieje, że u nas ludzie tak prędko w życiu praktycznem zapominają o postępowych ideach?
— Widzi pan, robi się tak z tego powodu, że podstawą przedsiębiorstwa nie mogą być ani idee, ani uczucia, lecz interesa...
— Tak mówi ekonomja! — objaśnił dziennikarz.
— Otóż jeżeli interesa idą bardzo opornie, a człowiek ma niewiele sił, więc obróciwszy część ich na zdobywanie bytu materjalnego, bardzo małą ich resztkę włożyć może w prace reformatorskie. Skutkiem tego posuwamy się powoli, nie tak, jakby chciała wyobraźnia.
— No, ale czyż nie można odrazu stanąć na wyższym punkcie, wyprzedzić swój wiek, kopjować to, co już jest gotowe u obcych? — pytał literat.
— Sam się przekonałem — odparł Anastazy — że w praktyce wieku swego wyprzedzać niepodobna. Przy pracy społecznej, jak przy budowie gmachu, ci, którzy chcą wznieść piętro wyższe, muszą stanąć na tem, które zbudowano poprzednio. Inaczej można kark złamać, nie położywszy ani jednej cegiełki.
Literat przyznał słuszność tym uwagom, lecz ponieważ miał w głowie kilkaset postępowych tematów, pisze więc dalej w duchu gwałtownych reform, choć podobno sam w skuteczność ich nie wierzy.

Opowiadający to mniema, że zawsze znajdą się popędliwi reformatorowie, którzy na wzór Anastazego, zechcą zrobić wszystko w jednej chwili dla podniesienia moralnego i umysłowego poziomu szewców, krawców, stolarzy i innych specjalistów. Każdy z nich będzie miał swego Pocięgla, który w imię postępu wyrzeknie się piwa... dla wina, każdy trafi na Sylberszmita i każdy przekona się, że chciał — za prędko. Tylko czy każdy znajdzie teścia Dylskiego, który go z kłopotów wydobędzie, a nadewszystko: kosztem sześciu tysięcy rubli udzieli lekcji ostrożności?
O tem należy wątpić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.