Noc i świt/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 15.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
15.

Spadzistą uliczką od górki Świętego Włodzimierza schodzili ku Dnieprowi: Sworsld, Łuba i Rewiatycki. Czerwcowa pogoda była rozmarzająca. Dniepr, chociaż powrócił już do swego łożyska, wytrzymywał porównanie z największemi rzekami Europy, bystry był i bogaty; światło igrało żwawo po jego ogromnej roztoczy, szedł od niego powiew słodki i upajający.
Adachna prowadził. Był dawniej w Kijowie, niż tamci, i wszystko już wiedział, co komu było potrzeba. Tutaj także sypał powiadomieniami:
— Zwołałem dla was, co najświetniejsze w Kijowie. Będą Radziwiłłowie, Potoccy...
— To ja lepiej powrócę do domu — żachnął się Celestyn. — Pocoś mnie w to wpakował?!
— Masz tobie! Cóż ci się złego stanie? Myślałem, żeś się już trochę przepolerował po trzech latach osobliwych migracyj.
Tadeusz wziął w obronę Celestyna:
— Niech go pan nie przerabia. Ręczę, że taki, jak jest, zainteresuje każde towarzystwo bardziej, niż gdyby był postrzyżony na ogólną modłę.
— Ja już i tak się ostrzygłem — widzicie przecie — wołał Celestyn, zdejmując kapelusz.
Rzeczywiście włosy i brodę miał krótsze, niż zwykle, i ubrany był staranniej.
— No widzi pan, panie Adamie, ile on już poświęcił dla wysokiego towarzystwa, w które go pan wprowadza. — A z innych, o których mówił pan wczoraj — czy będą państwo Łabuńscy?
— Hanka obiecała mi uroczyście — odrzekł Rewiatycki.
— Łabuńscy — dobrze! Takich już widywałem — udobruchał się Celestyn.
— No, mój drogi — tłumaczył Adachna — Łabuńscy są zupełnie z rodzaju... tamtych. Babka Hanki była z domu księżniczka... Ostrogska.
— O ile pamiętam, książęta Ostrogscy wygaśli już dwieście lat temu — wtrącił Sworski.
— No, to inna księżniczka. — — Darujcie mi, żem niedostatecznie przestudjował genealogję — wzruszył ramionami Rewiatycki.
Po chwili dawał już inne objaśnienia — topograficzne.
— Tu zaczyna się słynny Padół, niskie przedmieście, stek najburzliwszych żywiołów — coś w rodzaju warszawskiej krwawej Woli. Teraz bardziej, niż kiedykolwiek, niebezpiecznie zawieruszyć się tu w nocy.
Padół, który mijano tylko skrajem, wyglądał rzeczywiście wcale niegościnnie, pełen sczerniałych domków i krętych uliczek. Niemiło odbijał od elegancji górnego miasta.
— Ale nas nikt nie prosi do tej restauracji za Dnieprem? Każdy płaci za siebie? — upewniał się Celestyn.
— Piknik, jak mówiłem — objaśnił Rewiatycki. — Zresztą nie będzie tam żadnej uczty. Jedzie się dla dobranej kompanji.
Zeszli na płaszczyznę i wkrótce Dniepr zajaśniał przed nimi w całej chwale. Znaleźli łatwo przystań klubu wioślarskiego, gdzie umówione było spotkanie. Ale tymczasem na pomoście przystani było kilka osób nieznanych Rewiatyckiemu, pomimo jego zapewnień, że zna wszystkich w Kijowie. Jedna rodzina, wyglądająca dostojnie, dawała pozory, jakby chciała się z literatami zapoznać, ale nie było narazie pretekstu. Nareszcie przyjechał od strony miasta powóz i wybawił Rewiatyckiego z kłopotu, zawierał bowiem rodzinę Łabuńskich: ojca, matkę i dwie bardzo ładne córeczki. Zwłaszcza młodsza, Hanka, była pełna animuszu i dziewczęcej ponęty. Adachna rzucił się ku paniom z potokiem słów, wywołujących łaskawe uśmiechy. Przedstawił kolegów. Następnie Łabuńscy przedstawili literatów znajomym, oczekującym na pokładzie. Był to hrabia Homostaj z żoną i córką — i jeszcze dwaj młodzieńcy, których nazwisk w pośpiechu nie dosłyszano.
Trzeba było wsiadać. Parowa łódź dzwoniła na odjazd. Zajęto więc miejsca w tyle statku, który zawarczał i posunął gładko po wodzie. Przeprawa była niedługa — kilometr wdół rzeki i na brzeg przeciwny. Trudno było napawać się panoramą oddalającego się Kijowa, gdyż zasłaniał ją dach nisko osadzony nad przedziałem pasażerskim. Jednak lekka kołysanka podróży wodnej podnieciła humory zwłaszcza tych, którzy jej dawno nie zaznali. Droga wodna należy do atawistycznych, rozkosznych przyzwyczajeń ludzkości. Kto jej nie próbował, nie zna dobrej części życia.
Po wylądowaniu towarzystwo weszło na dość wyniosły taras, na którym stał budynek klubu wioślarskiego otoczony ogrodem. Żaden kunszt ludzki, ani dziw przyrody nie ciągnął tam oczu. Dziw był dopiero, gdy wszyscy usiedli na tarasie i zwrócili się ku Dnieprowi, za którym opodal na lewo stał starożytny Kijów pod zniżonem słońcem. Wytryskał nagłe dla oczu zasłoniętych dotychczas przez dach parowczyka, jakby po zdarciu szerokiej jak kraj kurtyny. Po wodzie szły srebrne dreszcze porozumienia ze wspaniałem miastem. Tu najeżony kilkunastu kopułami kołpak soboru świętej Zofji — tam wyniosła głowica Ławry Peczerskiej — nad samą wodą dumne urwisko tarasu parkowego, na którym, zamiast spodziewanego zamczyska, lekka tylko altana klubu kupieckiego; na innej górze złocisty krzyż świętego Włodzimierza. A przez wszystkie te mury, szczyty, kopuły i dzwonnice, stojące na tak rozpiętrzonych planach, że jedne drugim zdawały się wchodzić na barki, wieszały się festony i pęki zieleni, pozatykane wszędzie, jak powitalny przystrój.
— Wesołe miasto — piękne miasto — ma swój uśmiech osobliwy — odzywały się głosy podziwiające.
Przyjechano głównie dla tego widoku. Ale restauracji klubowej należało się zamówienie podwieczorku. Więc pozostając na tarasie przy małych stolikach, ten i ów zamówił coś do jedzenia, Łabuńscy kazali dać wina. Bez wszelkiego planu i aparatu zawiązały się rozmowy.
Hrabia Hornostaj i Stefan Łabuński, dwaj bogaci właściciele ziemscy wzięli na wywiad Sworskiego. Zaczęli obcesowo:
— Co z nami będzie, panie Sworski?
— Tak, pan jest literatem i politykiem — musi pan obserwować, kombinować. — Co dalej, panie?
Tadeusz uśmiechał się grzecznie, jako do nieodgadnionych jeszcze indywiduów, wykręcał się komunałami, a przypatrywał się rozmówcom. Łabuński był tęgim blondynem zlekka siwiejącym, o twarzy starego dziecka, różowej i bez zarostu, o spojrzeniu zarazem badawczem i niezbyt przytomnem. Hornostaja cechowała grzeczna zgryźliwość.
Na ponawiane zapytania, co z nami będzie? odrzekł nareszcie Sworski:
— Zbyt słabe mamy powiadomienia o przebiegu wojny na Zachodzie, aby dalsze stawiać horoskopy.
— Ach, wojna jest przesądzona! — rzekł Łabuński porywczo — Niemcy nie zostali nigdzie pobici i pójdą, dokąd zechcą.
— Tutaj z pewnością. Ale na Zachodzie? czyż pan sądzi?
— Tak samo, panie. Tam trudniej, nie przeczę. Jednak posuwają się i tam. Czyż koniecznie brać Paryż? — Z tej linji, gdzie są, nikt ich nie wyprze. Zresztą cóż w tem strasznego, jeżeli Niemcy zwyciężą? — Nauczą nas gospodarstwa — dodał z miłym uśmiechem.
Sworski zajrzał bez gniewu, owszem z pewną litością, w przepaść, która dzieliła przekonania polityczne Łabuńskiego od jego własnych. Nie odpowiedział. Hornostaj zauważył niesmak w rozmowie i chciał go zatuszować.
— Ach, mój przyjaciel jest niepoprawnym germanofilem.
— A pan hrabia? — zagadnął Sworski.
— Ja nie. Ja Niemców cenię, jako gatunek ludzki, jako siłę solidarności, ale żeby to byli nasi przyjaciele tego rzec nie można. Jednak widzi pan, tutaj Niemcy przyjdą.
— To może być — rzekł Sworski.
— A Rosji już niema — ciągnął dalej Hornostaj. — Więc, radzi nie radzi, musimy być z Niemcami. Dobrze wam tam, w Królestwie; macie już jakąś niezawisłość. Wszyscy deklarują niepodległość Polski, od Stanów Zjednoczonych aż do tych bezecnych Sowdepów. Wy się wyrobicie. Ale my tutaj, bez natychmiastowej pomocy — zginiemy.
— Jakżeż to? — rozgrzał się Sworski — albo zginiemy wszyscy razem — w co nie wierzę — albo odrodzimy się wszyscy, jako wolny naród. A tego niemieckiego szachrajstwa, zwanego niezawisłością kawałka Polski, nie można utożsamiać z prawdziwem odrodzeniem naszem, bo to są dwa wręcz sobie przeciwne wyniki wojny. Niemcy nie mogą odbudować nas na swoją zgubę, zwycięska zaś Ententa musi wskrzesić Polskę potężną. Gdy się to stanie, będziemy bronili i waszych praw, choćbyście pozostali, jako polska kolonja, pod Rosją, czy pod Ukrainą.
— Pięknieby to było, ale nie idzie wcale ku temu — odrzekł Hornostaj z goryczą.
Łabuński zaś wytrzeszczył na Sworskiego oczy groźne, czy olśnione? — potem je zmrużył protekcjonalnie i rzekł:
— Wszechpolak!... — — Ale ja chciałem mówić o rzeczy bliższej i realniejszej. Dochodzi do tego, że nie jesteśmy już panami we własnych, rodowych majątkach.
— To przykre... — odrzekł Sworski.
— Hady zagarniają nam ziemie i zbiory.
— Może się to zmieni?
— Otóż zmienić się może tylko w razie zajęcia nas przez Niemców. Dlatego ja ich oczekuję z upragnieniem, przyznać się muszę.
— Chyba dla chwilowej obrony? Bo na stałe... nie radzę.
— Ależ, panie Sworski, pan sobie nie zdaje sprawy z naszego położenia. Jeżeli Niemcy tu nie przyjdą, albo przyjdą na krótko, chłopi nas wywłaszczą i ograbią, albo i wymordują!
— To rzeczywiście tragiczne. — — Nie widzę tu innej rady, jak czekać normalnego rządu.
— Przecie nie Sowietów, które ukradną nam ziemię. — A zatem Niemców, albo... powrotu Dynastji.
— Nawet powrotu dynastji rosyjskiej?! — zadziwił się mocno Sworski.
— A cóż panie? Żyć przecie trzeba. Skoro nie będzie tu naszej własności, nie będzie i sprawy polskiej na Kresach. Panowie nas skazujecie na zagładę!
Hornostaj już dawno chciał przytłumić tę zaognioną rozmowę, której wszyscy zaczęli się przysłuchiwać.
— Wpadamy w ekstremy — orzekł. — Myśmy chcieli tylko zapytać pana, czy nie posiada wskazówek lub nie stawia przypuszczeń o terminie wejścia tu Niemców, którzy są tymczasem niezbędni do opanowania chaosu. Dalsza przyszłość może się ukształtować tak, lub owak.
Rozmowa z burzliwych fal spłynęła na cichsze wody; wmieszały się głosy dam, narzekające na politykę przy podwieczorku. Pani Hornostajowa oświadczyła, że pomimo zamętu stara się jeszcze utrzymać zwyczaj swych five-o’clock’ów czwartkowych, gdzie spotkać można ludzi zajm ujących i dobrze powiadomionych. Zapraszała Sworskiego, aby ją odwiedził.
Sworski dziękował i obiecywał przyjść we czwartek. Rozglądał się dalej w galerji ludzi, którzy go bądź co bądź zajmowali. Naprzykład pani Hornostajowa była bardzo jeszcze pokaźną niewiastą czterdziestoletnią, ale cudzoziemskiego typu; przypominała Tadeuszowi osoby spotykane w hall’ach wielkich hotelów zagranicznych. Pani Łabuńska miała typ swojski, przyjemny, ale mówiła mało i bez efektu, w przeciwieństwie do córki, Hanki, która szczebiotała głośno i swobodnie, jak ładny ptak.
Do stolika gdzie usiadły trzy panny, Hornostajówna i dwie Łabuńskie, przysiadł się młody Dymitr Hornostaj, brat i kuzyn, a także Adam Rewiatycki, który jedyny w całem towarzystwie nosił mundur, choć niewyraźnej kategorji. Korzystając z tej przewagi, opowiadał stadku młodych cywilnych o swych przygodach w lotnym oddziale „Czerwonego Krzyża“:
— Niech się państwu nie zdaje, że naraża życie tylko ten, kto idzie na bagnety, albo leci konno na nieprzyjaciela. Sanitarjusz ma wyższe zadanie. Tamci mają pędzić naprzód, o niczem innem nie myśląc; sanitarjusz musi chytrze kombinować, aby być jak najbliżej w pogotowiu do ratowania rannych, a jednak nie pakować się pod grad kul. Niezawsze to się udaje, bo są i strzelaniny boczne, pod które łatwo może się dostać oddział sanitarny. Mieliśmy taką pozycję niedawno w bitwie pod Krechowcami.
— Jakto?! był pan w bitwie pod Krechowcami?! — zawołały wszystkie trzy panny.
— Oczywiście nie w samej szarży, bo nie służę w kawalerji...
— Ale niech pan opowie, jak wyglądała sama szarża ułanów Mościckiego!
— No... byliśmy poza nią. Niemcy mogliby opowiedzieć, którzy ją zobaczyli oko w oko — wykręcał się Adachna.
— Ee! to mniej zabawne — rzekła Hanka Łabuńska ze szczerem okrucieństwem dziewczęcem — jabym chciała usłyszeć wrażenie kogoś, który tam... jechał.
Zaciśniętemi piąstkami udała wysiłek trzymania konia w galopie, a na twarzy jej zaświtał bojowy szał Amazonki.
— Nic łatwiejszego jak zapytać którego z ułanów pierwszego pułku. Widziałem ich paru na mieście.
— Ale niema tu jednego, którego znam i chętniebym posłuchała...
— Czy nie mogę wiedzieć, kto to taki? Ja ich wszystkich znam — zaciekawił się Adachna.
— Kiedy pan ich zna, niech zgaduje. — — Oni wiedzą — zawołała panna, wskazując na siostrę i kuzynów, żywo podniecona. Zagrajmy w „tak lub nie“. Pan niech pyta, a nam wolno odpowiadać tylko „tak“ albo „nie“.
— Dobrze — rzekł Rewiatycki, gotów do wszelkich zabaw z pannami. — Zatem... oficer?
— Tak.
— Jakiej rangi? Melodyjne mruknięcie, niby rechot trzech różowych żab, ozwało się z zamkniętych trojga ust dziewczęcych, poczem silny akord potrójnego śmiechu.
— Prawda! nie wolno mi tak pytać. — Więc... porucznik?
— Tak — rzekła Hornostajówna.
— Nie — Hanka.
— Nie wiem — starsza jej siostra, Tereska.
— Teraz któraś z pań zapłaci mi fant. Ale tym czasem nie wymagam — i ułatwiam odpowiedź. — Młody?
— Tak — zgodziły się wszystkie.
— Z tutejszych stron?
— Nie.
— Nie z tutejszych?
Nagle Adachna, który był przecie sprytny i domyślny, skoordynował w pamięci jakieś wspomnienia, powiadomienia — i poszedł ich śladem. Wykonał kilka pociesznych gestów magicznych.
— Wysoki?
— Tak — tak.
— Bardzo wysoki? tego wzrostu, co pan?
Młody Hornostaj, niepospolicie wyrośnięty, na którego wskazywał Rewiatycki, ucieszył się i potwierdził.
— Piękny?
— Tak — odpowiedziała odważnie sama tylko Hanka.
— Brwi ma gęste, zrośnięte nad nosem, jak zarys przyłbicy?
— Tak — odpowiedziało pa rę głosów zdziwionych.
Teraz Adachna udał człowieka olśnionego wizją:
— Widzę go... Na wspiętym koniu święty Jerzy w ułańskim mundurze... Nazwisko jego pochodzi od Ryby...
Panny spojrzały po sobie, naprawdę zdumione.
— Bronek Linowski — wypowiedział Rewiatycki z niezachwianą pewnością.
— Jakim sposobem pan zgadł?
— Ha! na coś się zda być poetą i przenikać myśli bliźnich.
— Ale pan go zna?
— Znam i nie od wczoraj. Widywałem go jeszcze przed wojną w pałacu jego rodziców, w Radomskiem.
— Tak, Inogóra leży w Radomskiem — potwierdził młody Homostaj.
— A pani go zna dobrze? — pytał Rewiatycki.
— Znam... ale nie widziałam go jeszcze w ułańskim mundurze.
Głos jej, zwykle roześmiany, nabrał głębszego, minorowego tonu.
Rewiatycki uznał za stosowne nie badać dalej. Zyskał sobie jednak większą opinję u młodzieży przez swój wesoły spryt i usposobienie hołdownicze dla płci pięknej.
Powiew Dnieprowy podniecał chyba umysły, bo chociaż nic nie było do czynienia na tarasie, gadano tu coraz żwawiej, pijąc kawę i konjak. Grupa starszych, porzuciwszy politykę, rozmawiała o różnych przedmiotach mniej drażliwych. Słuchano uważnie Sworskiego, gdy się rozgadał o polskiej beletrystyce i o zaniku produkcji literackiej od czasu wybuchu wojny. Sworski zauważył też z przyjemnością, że ci państwo dużo czytali i cenią naogół dorobki kultury polskiej.
— No przecie — notował sobie — chociaż polityka polska wydaje się tu słabo rozumianą, życie umysłowe i artystyczne swojskie jest w poszanowaniu.
Gdy zkolei zaczęto mówić o urządzeniu siedzib wiejskich tutejszych ziemian, stwierdzono, że liczba bibljotek, zbiorów obrazów i dzieł sztuki jest znacznie większa, niż w innych dzielnicach dawnej Rzeczypospolitej. Hornostaj okazał się sam biegłym bibljografem i zaimponował Sworskiemu wyliczeniem rzadkich druków, które posiadał. Cenny zbiór obrazów przewiózł do Kijowa, coraz mniej wierząc w bezpieczeństwo pałaców wiejskich. Zapraszał Sworskiego, aby te rzeczy u niego obejrzał w mieszkaniu kijowskiem, póki jeszcze są w całości. Miał bowiem co do ich przechowania złe przeczucia.
Grupa młodzieży wyrywała się do przechadzki po ogrodzie, nie dla ponęty niewielkiego sadu, ale dla żywiołowej potrzeby ruchu. Frunęła zatem z tarasu Hanka, za nią poszły dwie panny, młody Hornostaj i Rewiatycki, który spodziewał się obrobić jakiś serdeczny interes przy przechadzce z Hanką. Porzucił stanowczo eksploatację wdzięku swego wojskowego, ani potrącał o Krechowce i o tym podobne ryzykowne awantury; oblekł się w swój wdzięk lirycznego poety, w którym czuł się swobodniej. Zaczął deklamować cicho, potem głośniej, na żądanie, śpiewne i czułe strofy, o których zapewniał, że mu się złożyły w ostatnich dniach, niektóre nawet w ostatniej chwili. Kobiety słuchają zwykle takich rzeczy przyjemnie, a tu jeszcze zachód barwił Dniepr i niebo i twarze panieńskie lekkim, przyzwoitym rumieńcem.
Najwytrwalszym na tarasie okazał się Celestyn Łuba, siedzący na uboczu od reszty towarzystwa z jednym z młodzieńców, których nazwiska nie dosłyszał przy ogólnem poznawaniu się na przystani kijowskiej. Celestyn z początku ledwo się odzywał, pojadał i popijał, wreszcie upoił się powietrzem Dnieprowem nie bez udziału wina i konjaku i stał się rozmowniejszym. Młodzieniec był miłej powierzchowności i uprzedzająco grzeczny. Zacząwszy mówić o łowieniu ryb z powodu sieci rybackiej rozwieszonej wpobliżu, przeszli do wspomnień o różnych potrawach z ryb i zgodzili się na orzeczenie, że najlepiej podają ryby w Paryżu. Stąd się okazało, że obaj lubią Paryż, chociaż Celestyn zna lepiej lewy brzeg Sekwany, przyjemny zaś młodzieniec — prawy. Było to jednak zbliżenie. Dowiedzieli się przy tej sposobności, że jeden studjował Wschód i wykładał nawet literaturę indyjską, drugi, choć studjował. raczej Zachód, miał też pociąg do Wschodu i wybierał się tam w podróż, gdy wojna przeszkodziła. Popłynęła więc rozmowa o promiennej kulturze łacińskiej, zogniskowanej od wieków we Francji, o znacznie podlejszej germańskiej i o najpodlejszej ze wszystkich — bizantyńskiej, która doszła do zupełnego absurdu w Rosji i rozpłynęła się wczoraj w zgniłe, zakaźne bagnisko. Wschód — ten święty, gdzie zawarte są pod sarkofagiem Himalajów kryształy poznań i wierzeń ludzkich — to Tybet, Indje — Rosja zaś, Bałkany — to tylko bagna pograniczne między Zachodem i Wschodem.
Celestyn gadał już bez odkaszlnięcia. Podobali się sobie wzajemnie, jeden przez oryginalność wyrażeń 1 postaci, drugi przez układność i pojętność. Zwróciło dopiero ich uwagę ogólne poruszenie ku wyjazdowi. Celestyn wyciągnął dłoń do młodzieńca:
— Serdecznie panu dziękuję za tak piękne posiedzenie... Rzadko się zdarza... chciałbym spotykać. I daruje pan, ale proszę o powtórzenie nazwiska, bo tam był taki rwetes przy wsiadaniu...
— Radziwiłł.
— Jakto? — książę Radziwiłł?!
— Tak jest. — Czy to pana nie zadawala?
— Skądżeby? Tylko tak się to głupio stało... bo ten Rewiatycki! — No, myślałem, że z kim innym; przepraszam.
— Mam nadzieję, że pan Radziwiłłowi nie cofnie łaskawych względów, które pozyskał, jako kto inny?
— Ja się właśnie polecam... Wielce r ad jestem z poznania księcia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.