Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   227   —

ryby w Paryżu. Stąd się okazało, że obaj lubią Paryż, chociaż Celestyn zna lepiej lewy brzeg Sekwany, przyjemny zaś młodzieniec — prawy. Było to jednak zbliżenie. Dowiedzieli się przy tej sposobności, że jeden studjował Wschód i wykładał nawet literaturę indyjską, drugi, choć studjował. raczej Zachód, miał też pociąg do Wschodu i wybierał się tam w podróż, gdy wojna przeszkodziła. Popłynęła więc rozmowa o promiennej kulturze łacińskiej, zogniskowanej od wieków we Francji, o znacznie podlejszej germańskiej i o najpodlejszej ze wszystkich — bizantyńskiej, która doszła do zupełnego absurdu w Rosji i rozpłynęła się wczoraj w zgniłe, zakaźne bagnisko. Wschód — ten święty, gdzie zawarte są pod sarkofagiem Himalajów kryształy poznań i wierzeń ludzkich — to Tybet, Indje — Rosja zaś, Bałkany — to tylko bagna pograniczne między Zachodem i Wschodem.
Celestyn gadał już bez odkaszlnięcia. Podobali się sobie wzajemnie, jeden przez oryginalność wyrażeń 1 postaci, drugi przez układność i pojętność. Zwróciło dopiero ich uwagę ogólne poruszenie ku wyjazdowi. Celestyn wyciągnął dłoń do młodzieńca:
— Serdecznie panu dziękuję za tak piękne posiedzenie... Rzadko się zdarza... chciałbym spotykać. I daruje pan, ale proszę o powtórzenie nazwiska, bo tam był taki rwetes przy wsiadaniu...
— Radziwiłł.
— Jakto? — książę Radziwiłł?!
— Tak jest. — Czy to pana nie zadawala?
— Skądżeby? Tylko tak się to głupio stało...