Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   216   —

— Ale nas nikt nie prosi do tej restauracji za Dnieprem? Każdy płaci za siebie? — upewniał się Celestyn.
— Piknik, jak mówiłem — objaśnił Rewiatycki. — Zresztą nie będzie tam żadnej uczty. Jedzie się dla dobranej kompanji.
Zeszli na płaszczyznę i wkrótce Dniepr zajaśniał przed nimi w całej chwale. Znaleźli łatwo przystań klubu wioślarskiego, gdzie umówione było spotkanie. Ale tymczasem na pomoście przystani było kilka osób nieznanych Rewiatyckiemu, pomimo jego zapewnień, że zna wszystkich w Kijowie. Jedna rodzina, wyglądająca dostojnie, dawała pozory, jakby chciała się z literatami zapoznać, ale nie było narazie pretekstu. Nareszcie przyjechał od strony miasta powóz i wybawił Rewiatyckiego z kłopotu, zawierał bowiem rodzinę Łabuńskich: ojca, matkę i dwie bardzo ładne córeczki. Zwłaszcza młodsza, Hanka, była pełna animuszu i dziewczęcej ponęty. Adachna rzucił się ku paniom z potokiem słów, wywołujących łaskawe uśmiechy. Przedstawił kolegów. Następnie Łabuńscy przedstawili literatów znajomym, oczekującym na pokładzie. Był to hrabia Homostaj z żoną i córką — i jeszcze dwaj młodzieńcy, których nazwisk w pośpiechu nie dosłyszano.
Trzeba było wsiadać. Parowa łódź dzwoniła na odjazd. Zajęto więc miejsca w tyle statku, który zawarczał i posunął gładko po wodzie. Przeprawa była niedługa — kilometr wdół rzeki i na brzeg przeciwny. Trudno było napawać się panoramą oddalającego się Kijowa, gdyż zasłaniał ją dach nisko osadzony