Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   215   —

— Ja już i tak się ostrzygłem — widzicie przecie — wołał Celestyn, zdejmując kapelusz.
Rzeczywiście włosy i brodę miał krótsze, niż zwykle, i ubrany był staranniej.
— No widzi pan, panie Adamie, ile on już poświęcił dla wysokiego towarzystwa, w które go pan wprowadza. — A z innych, o których mówił pan wczoraj — czy będą państwo Łabuńscy?
— Hanka obiecała mi uroczyście — odrzekł Rewiatycki.
— Łabuńscy — dobrze! Takich już widywałem — udobruchał się Celestyn.
— No, mój drogi — tłumaczył Adachna — Łabuńscy są zupełnie z rodzaju... tamtych. Babka Hanki była z domu księżniczka... Ostrogska.
— O ile pamiętam, książęta Ostrogscy wygaśli już dwieście lat temu — wtrącił Sworski.
— No, to inna księżniczka. — — Darujcie mi, żem niedostatecznie przestudjował genealogję — wzruszył ramionami Rewiatycki.
Po chwili dawał już inne objaśnienia — topograficzne.
— Tu zaczyna się słynny Padół, niskie przedmieście, stek najburzliwszych żywiołów — coś w rodzaju warszawskiej krwawej Woli. Teraz bardziej, niż kiedykolwiek, niebezpiecznie zawieruszyć się tu w nocy.
Padół, który mijano tylko skrajem, wyglądał rzeczywiście wcale niegościnnie, pełen sczerniałych domków i krętych uliczek. Niemiło odbijał od elegancji órnego miasta.