Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   217   —

nad przedziałem pasażerskim. Jednak lekka kołysanka podróży wodnej podnieciła humory zwłaszcza tych, którzy jej dawno nie zaznali. Droga wodna należy do atawistycznych, rozkosznych przyzwyczajeń ludzkości. Kto jej nie próbował, nie zna dobrej części życia.
Po wylądowaniu towarzystwo weszło na dość wyniosły taras, na którym stał budynek klubu wioślarskiego otoczony ogrodem. Żaden kunszt ludzki, ani dziw przyrody nie ciągnął tam oczu. Dziw był dopiero, gdy wszyscy usiedli na tarasie i zwrócili się ku Dnieprowi, za którym opodal na lewo stał starożytny Kijów pod zniżonem słońcem. Wytryskał nagłe dla oczu zasłoniętych dotychczas przez dach parowczyka, jakby po zdarciu szerokiej jak kraj kurtyny. Po wodzie szły srebrne dreszcze porozumienia ze wspaniałem miastem. Tu najeżony kilkunastu kopułami kołpak soboru świętej Zofji — tam wyniosła głowica Ławry Peczerskiej — nad samą wodą dumne urwisko tarasu parkowego, na którym, zamiast spodziewanego zamczyska, lekka tylko altana klubu kupieckiego; na innej górze złocisty krzyż świętego Włodzimierza. A przez wszystkie te mury, szczyty, kopuły i dzwonnice, stojące na tak rozpiętrzonych planach, że jedne drugim zdawały się wchodzić na barki, wieszały się festony i pęki zieleni, pozatykane wszędzie, jak powitalny przystrój.
— Wesołe miasto — piękne miasto — ma swój uśmiech osobliwy — odzywały się głosy podziwiające.
Przyjechano głównie dla tego widoku. Ale restauracji klubowej należało się zamówienie podwieczorku.