Nad przepaścią (Kraszewski, 1887)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad przepaścią
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Dziennika Polskiego“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Gdy pan Aureli, ocalony istnym przypadkiem, dręczył się tak nie umiejąc powrócić do strychniny, ani obmyśleć nic innego — zimna, znudzona, obojętna Winnicka, która nie dawała poznać po sobie, ażeby ją co wiele mogło obchodzić — w istocie gorąco była losem tego człowieka zajęta, który się jej tak szczerze wyspowiadał.
Trafił do niej na taką jakąś chwilę szczęśliwą — znużenia życiem opróżnionem, niezajętem, bez celu, że się w niej jeśli nie serce, to nerwy poruszyły.
Nie miała nic do czynienia. Aureli nie wzbudzał w niej wprawdzie szczególnej sympatji, ale też nie miała do niego wstrętu, a był dla niej — zagadką.
Starała się zebrać o nim wiadomości, próbowała go, nawet w tak barbarzyński sposób, jakim było zbliżenie do panny Klotyldy. Nie miała najmniejszej nadziei, czy się z Klocią mógł ożenić, a]e chciała wiedzieć, że do tego stopnia nie upadł... Zrozumiała, że był oburzony... Tem lepiej.
Śledząc stosunki p. Aurelego dowiedziała się, przypomniała że coś słyszała o pannie Salomei — posłała ją prosić do siebie.
Stara sługa Żabców, dziś rodzaj pokutnicy, dumnej swą pokutą i niby męczeństwem jakiemś, przesadzoną powagą, dawanemi sobie tonami — trochę śmieszna, — stawiła się na wezwanie. Pochlebiało jej ono.
— Wiem żeś waćpanna była długo w domu Żabców — odezwała się przy powitaniu. — Ja tu poznałam p. Aurelego, jest to ciekawy dla mnie człowiek... Nie mogłabym się ja od panny o nim co dowiedzieć?
— Ja się wychowywałam z nim razem, w domu ich — odparła Salomea — matka jego była dla mnie też jakby rodzoną... P. Aurelego nikt lepiej nie zna... Prawda, żem go od niejakiego czasu z oczów straciła, ale się bynajmniej nie odmienił.
Winnicka wskazała jej miejsce, sama usiadła i poczęła słuchać, rzucając pytania.
Salusia życzyła dobrze p. Aurelemu, to nie ulegało wątpliwości, lecz zarazem miała i inne pobudki do zajęcia się nim w stosunku do Winnickiej. Chciała przed nią okazać ile miała rozumu, charakteru, taktu, — a nuż by stara jejmość uznała potem właściwem wziąć ją do siebie? Plan był osnuty — gotową była pod sekretem, opowiedzieć nawet o truciznie i rewolwerze.
Obie kobiety badały się dosyć ciekawie. Zaproszona Salusia opowiadała z pewnym pathosem i powagą.
— Ojca i syna Żabców — ciągnęła dalej — znam, mogę powiedzieć, od póki żyję... Oba nadzwyczaj charakterami do siebie podobni. Trudno to określić... jacy są ludzie... Źli nie są, ale ich Bóg do pracy nie stworzył... tylko do używania — z tego cała bieda. Nieboszczyk pan Wawrzyniec przez całe życie pokutował za to, że się zuchwale porwał i naraził państwu Czarnogrodzkim i żonę nieszczęśliwą uczynił. Teraz syn jeszcze pokutuje za grzech ojca...
Nie ma wyjścia już... wszystko się to źle i smutnie skończyć musi. Gdyby mnie pani dobrodziejka nie zdradziła... powiedziałabym do czego już desperacja p. Aurelego doprowadziła...
Za całą odpowiedź, Winnicka poruszyła ramionami. Panna Salomea z pewną dumą uśmiechnęła się. Krótko mówiąc — dodała ciszej — pan Bóg mnie uczynił narzędziem swojem i dozwolił, że niedawno życie ocaliłam p. Aurelemu.
Tak — życie — powtórzyła z naciskiem.
Pani Winnicka spojrzała na nią, posądzając o przesadę i chętkę pochwalenia się — skrzywiła się nieznacznie ale słuchała rozwiązania.
— Przez bardzo długi czas — ciągnęła dalej, pewna siebie Salusia — nie widywałam p. Aurelego, chociaż, po moich nieszczęściach (westchnęła) jak rozbitek od lat kilku już tu na brzeg jestem wyrzucona... Nie chciałam się narzucać mu... ale w końcu pomyślałam, już-ci godzi się pójść zobaczyć co się tam z nim dzieje. Jakby mnie co tknęło.... a był to istotnie — palec Boży! Więc zwróciłam się na tę ulicę Mokotowską. Dzwonię, a było to nad wieczór — raz, drugi, trzeci, żadnego znaku życia, drzwi się nie otwierają. Jużem miała odejść, gdy usłyszałam kroki, ukazuje się — sam pan Aureli... ale tak zmięszany — że mnie nawet zrazu nie poznał, choć wszyscy to przyznają i ja sama to widzę, że się wcale nie zmieniłam, pomimo tego wszystkiego czem mnie Bóg dotknął i com wycierpiała...
Wchodzę... Uderzyło mnie na pierwsze wejrzenie to, że w mieszkaniu nieład był największy, wszystko poprzewracane... a on — jakby pochwycony na uczynku...
Z początku nie mogłam zrozumieć — co to jest?
Widząc w tem coś podejrzanego, wcisnęłam się za nim do sypialni... do której mi drogę chciał zaprzeć...
Co się okazało? Przy łóżku stała przygotowana flaszeczka z trucizną i rewolwer.
Winnicka drgnęła.
— Czy się waćpannie nie przywidziało? — szepnęła.
— Nie — bo się tego nie zapierał nawet... a ja mu skonfiskowałam flaszeczkę i zabrałam rewolwer... Przyznał mi się, że chciał sobie życie odebrać, bo nie widział już wyjścia. W kominie była cała kupa popiołu z popalonych papierów...
Z tego tematu dalej poczęła panna Salomea rozwodzić się nad charakterem Żabców, ich losami, przeznaczeniem itd. Ona — jak powiadała — była tego przekonania, że ożenienie z kobietą energiczną, jedynie mogło ocalić pana Aurelego.
Winnicka słuchając, więcej na fakty niż na wnioski dawała baczności, nie mówiąc nic, ani się sprzeciwiając wywodom p. Salomei. Określała ona dosyć trafnie, iż miał nieszczęśliwy młodzieniec talentów i zdolności wiele, ale wytrwałości ani za grosz.
Ze wszystkiego wynikało to jedno, że gwałtownie potrzebował ratunku, i że stał na kraju przepaści, a ani on sam wiedział jak się ratować ani łatwo było określić innym, co z nim począć mieli, życząc mu ocalenia.
Dawszy się obszernie wygadać pannie Salomei która zresztą w osobistych interesach i finansowem położeniu tyle tylko wiedziała co po Rzepskim miarkować mogła — pani Winnicka podziękowała jej, ale się nie zdradziła z żadną myślą. Wzdychając tylko odezwała się przy pożegnaniu:
— Życzę dobrze p. Aurelemu — ale w istocie, jak waćpanna sama widzisz, trudne to zadanie na takie zadawnione złe coś poradzić — to jak choroba zaniedbana...
Niewiem czy gdyby mu dziś z niebios spadły dostatki, umiałby ich użyć... Gdyby go do jakiej pracy zaprządz... ale — do jakiej?
Panna Salomea ruszyła ramionami.
— Pani dobrodziejka bardzo to trafnie określa... on do niczego dziś nie zdolny, oprócz kart — a wypić i zjeść — i pośmiać się... i w salonie rozmowę utrzymać.
— Na wsi nigdy nie gospodarował — dodała Winnicka...
— A na czemże miał się zająć... kiedy nic nie było... — dorzuciła panna Salomea. — Po śmierci ojca, mógł wziąć dzierżawę, coś się tam zebrało resztek... ale wolał wylecieć za granicę i tam strwonił podobno wszystko. Powrócił, powiadano jakby z krzyża zdjęty. Chodziły wieści, że się zakochał ale ja nie wiem w kim, że panna była bardzo bogata i znakomitego rodu — ale zawczasu postrzeżono romans i drzwi mu zamknięto.
— Któż to był? — spytała przytrzymując już w progu stojącą Salomeę.
— Trudno wiedzieć, sznurując usta — odparła informatorka...
Winnicka pożegnała ją raz jeszcze dziękując i prosząc, jeżeliby coś więcej się dowiedziała o p. Aurelim, aby jej udzieliła...
— Ja dla niego nic zrobić nie mogę — dokończyła wyraziście — ale przez stosunki w świecie, możeby mu pomódz się udało, znaleść może jakie zajęcie, gdyby nie był zbyt wymagającym.
Odwróciła się już wychodząca p. Salomea.
— On! nie wymagającym! ale jemu wszystkiego mało — choć nie ma nic...
Wieczór u Barszewskiego był jakby powrotem do dawniejszego trybu życia. P. Aureli dał się pociągnąć. Wprawdzie do siebie nie zapraszał, bo kredytu już nie miał, ale biernie się poddawał wpływowi tak zwanych przyjaciół. Jednego wieczora z tą obojętnością rozpaczliwą, która mu znowu strychninę poddawała jako epilog w ostatku, z kilką rublami w kieszeni siadł grać... Wygrywał, umiał korzystać z szansy, ożywił się i nadzwyczaj szczęśliwie zdobywszy kilkaset rubli, z niemi wszedł spokojny na drogę porzuconą, mówiąc sobie:
— Co mi tam! Na strychninę czas zawsze...
Twarz mu się wyjaśniła, powierzchownie był to niby dawny ów p. Aureli, dobry i wesoły koleżka, lecz w istocie czuł w sobie, że innym był.
Nie przeżywa się takiego przesilenia, jakie on przetrwał — nie doznając jego skutków... Miał pewien rodzaj pogardy dla siebie samego i swej nieudolności.
Chwytał się momentami na rozmyślaniach o tem — czyby się nie znalazło jakie przyzwoite zatrudnienie, mogące jakąś przyszłość zapewnić? Mówił sobie: Nie święci garnki lepią! Mnóstwo głupszych ludzi i mniej umiejących odemnie coś robią, dlaczegobym ja nie mógł.
Ale tu — w zastósowaniu zasady była niesłychana trudność wykonania.
Wszystko dla niego — dla niego, co w salonach zajmował na pozór niezależne stanowisko swobodnego człowieka — wydawało się małem i lichem. Jakże to było z tych wysokości eleganckiego próżniactwa znijść od razu na podół rzeczywistości??
Wśród niedołężnych tych rozmyślań, p. Aureli, który nigdy z oczów nie stracił owej Eleonory — choć od lat wielu się do niej nie zbliżał wcale — dowiedział się, iż mąż jej zagrożony był chorobą nieuleczoną, na którą — mówiono — dogorywał.
W świecie od dawna się nie pokazywał.... Wiedział p. Aureli, że był wyżyty i znużony życiem w młodości bardzo bujnem, z którego resztkami już tylko przystąpił do ołtarza.
Pani hrabina Eleonora, miała tylko jedną córeczkę.... I ona w świecie pokazywała się rzadko. Miano ich za bardzo majętnych, lecz zaplątanych w interesa.... Domyślano się, iż żeniąc się hrabia, rachował na majątek żony, a matka jej na dostatki jego. Z obu stron zaszła omyłka, której nie dać poznać, starano się, ale ukryć ją było bardzo trudno....
Zawsze piękna, smutna, milcząca, wyglądająca na ofiarę, hrabina Eleonora była dotąd, pod surową opieką żyjącej jeszcze matki... kobiety despotycznej i nie lubionej.
Pochwycona wiadomość o chorobie męża hrabiny Eleonory, w jakąś gorączkę wprawiła chwilowo p. Aurelego, ale była ona bardzo krótkotrwałą. — Starczyło małego zastanowienia się nad położeniem, aby zapobiedz śmiesznym marzeniom....
Sam p. Aureli ostygnąwszy, osądził surowo dziecinne uniesienie, jakąś nadzieję bez najmniejszej podstawy. Hrabina mogła być stokroć swobodną, nie zbliżało ją to do Żabca.... Na straży stała matka, a gdyby i tej nie było — przestrzeń dzieląca go od niej była nie do przebycia....
Jednej niedzieli p. Aureli zaniedbał Winnickę. W poniedziałek odebrał bilecik z wymówką i przypomnieniem obowiązku, a we czwartek służący przyszedł ustnie go wezwać na chwileczkę do pani....
Co mogła mieć za interes? nie pojmował.
Gdy wszedł, Winnicka wstała z kanapy.
— Proszę cię tylko — rzekła — nie gniewaj się na mnie i nie tłómacz fałszywie tego, co ci zaproponuję. Dlatego, że znowu panna Klotylda będzie na placu.
Rozśmiała się widząc że się zmarszczył.
— Jest to kobieta praktyczna i rozumna — dodała Winnicka — z pewnością daleko od pana Aurelego praktyczniejsza, ale jako kobieta często nie może sama wystąpić...
Idzie o to, że ma nieprzyjemne rachunki z rządcą, który jak się okazuje, bardzo zręcznie przez lat wiele ją okradał.
Cóż to trudnego ścisłe rachunki sprawdzić, surowo skontrolować... i — jako uproszony pośrednik skończyć je?
Niezmiernie skłopotany stał i niemal oburzony p. Aureli.
— Może być, że to nie jest rzecz trudna — rzekł — ale ja nie mam doświadczenia, a powtóre, jakimże tytułem...
— Uproszonego przyjaciela — wtrąciła Winnicka — ale ponieważ to i czasu zabierze dosyć i może być pracą nudną, rzecz sprawiedliwa, ażeby cię indemnizowała?!
Żabiec się rzucił z takiem pańskiem, arystokratycznem jakiemś oburzeniem — iż Winnicka aż się zarumieniła...
Chciał już wybuchnąć, gdy z chłodną krwią, położywszy mu rękę na ramieniu, słowa mówić nie dała.
— Czekaj — rzekła — wiem już co chcesz powiedzieć... ale — skarzyłeś się sam przedemną na brak zajęcia, mówiłeś, że szukasz drogi nowej, ja ci nastręczam uczciwą, godności twej wcale nie uwłaczającą, odrzucasz ją z oburzeniem człowieka który uważa za coś uwłaczającego sobie — pracę, i wynagrodzenie za nią.
Jakimże sposobem wyrwać się można z przykrego położenia, na które się użalasz.. Daleko więcej uwłaczającem byłoby obdarzenie cię, ożenienie dla pieniędzy...
Aureli stał z głową spuszczoną.
— Pani masz najzupełniejszą słuszność — odezwał się — ale proszę wejść w moje — powiedzmy — zepsucie, znałogowanie... a w dodatku idzie o pannę Klotyldę. Nieochybnie ludzie wyciągną ztąd wniosek, że — ja się gotowem ożenić.
Winnicka przeszła się po pokoju zamyślona.
— Więc gdyby nie szło o Klotyldę, ale o kogo innego? — spytała.
Żabiec stał zarumieniony i skłopotany niezmiernie. Tarł czoło gwałtownie.
— Niech pani wejdzie w to, że reforma radykalna życia, pojęć... — dodał jąkając się — nie jest rzeczą łatwą.
— Ale ją kiedyś i od czegoś począć potrzeba — odparła Winnicka.
Pomyślała trochę i dodała.
— Nikt wiedzieć nie potrzebuje, że waćpan podjąłeś się tego obowiązku, zostanie to między nami. Jedź waćpan, radzę i proszę, miej męztwo. Obawiać się gadania i sądów ludzi, gdy się w sumieniu czuje czystym — dzieciństwo...
Przyparty tak surowo, Żabiec nie znalazł już innego środka, jak prosić o czas do namysłu...
— To znaczy grzeczne odrzucenie — szepnęła Winnicka.
Żabiec zawstydził się tego, że słabym się okazał, wziął na kieł i począł się bronić, rozpoczęli długą rozprawę teoretyczną o obowiązkach i o pracy, o reformie życia. P. Aureli w zasadach się zgadzał z gospodynią ale ustępstw wymagał w praktyce. Rozmowa nie pozostała bez skutku — miłość własna podrażniona z innej strony, zapragnęła dowieść, że na energji nie zbywało.
Pan Aureli gotów był coś... poświęcić, tylko wejść w służbę panny Klotyldy, wydawało mu się tak śmiesznem, widział już i słyszał jakieby to wywołało szyderstwo.
Winnicka uparcie go drażniąc, nie spuszczała z oka, zdawała się chcieć czytać jego myśli. Do pewnego naostatek terminu doprowadziwszy to dokuczliwe nawracanie, uśmiechnęła się.
— No, masz waćpan słuszność, od popsutych ludzi od razu za wiele wymagać nie można... aleś mi przy pierwszem spotkaniu wydał się tak skruszonym!! Wiesz co, zatem nie w interesie panny Klotyldy pojedziesz dla obrachunków, ale w moim.
Zobaczemy jak się to uda. Ja jestem coraz niedołężniejszą, nudzą mnie drobnostki, mam prawo się wyręczyć kimś, bom stara. Jedź waćpan na Podole dla uregulowania interesów wedle mojej instrukcji.
Bez rozmysłu Aureli podniósł się żywo — i zawołał.
— Jestem na rozkazy pani.
Oczy mu zaświeciły, pani Winnicka mówiła dalej.
— Proszę sobie nie pochlebiać aby się to tam prędko i łatwo mogło skończyć, bo trzeba obrachunki sprawdzać, inwentarze nowe spisać i zapewne majątek dzierżawą puścić, jeżeli się znajdzie człowiek, któremuby zaufać można... Życzyłabym zatem abyś waćpan mieszkanie swoje warszawskie odnajął... Stać będzie napróżno... Ale o tem pomówiemy jutro...
Podała mu rękę i pożegnała go.
Pan Aureli podziękowawszy za zaufanie wyszedł upojony — krok ten Winnickiej świetnym nadziejom otwierał wrota.
Według niego jawnem było już, że ciotka uważała go za swego spadkobiercę i wypróbować tylko chciała, a przekonać się czy to, co otrzyma, potrafi utrzymać.
Zakręciło mu się w głowie, chociaż ze sposobu postępowania Winnickiej powinien był wnieść, że z nią nie pójdzie łatwo, i że męczyć go będzie wymaganiami. Ale gotów był na wszystko zyskując życia podstawę, przyszłość jakąś, stanowisko....
Niepomiernie wesół, z rozjaśnioną twarzą pieszo się puścił do domu... Uderzający musiał przybrać wyraz, gdyż Barszewski, który go spotkał, wpadł na niego z gorącym uściskiem i powinszowaniem.
— Chwała Bogu, a to widzę przyszedłeś do siebie i znowu jesteś naszym starym, poczciwym Aurelkiem, jużeśmy po tobie Requiem śpiewać mieli, tak chodziłeś przez czas jakiś nachmurzony i kwaśny.
Zatrzymał go.
— Czekaj, musimy z tego twojego usposobienia korzystać, chodź do mnie, kilka osób się spodziewam na djabełka...
Żabcowi zdawało się, że w tej chwili kuszący go djabeł, nie był w miejscu, gdy właśnie potrzeba było się rozmyśleć poważniej i gotować do reformy życia — ale zarazem pomyślał sobie, że pedantem być nie należało, i że raz jeden zagrać i zabawić się nie ciągnęło za sobą żadnych następstw.
Chciał się wymawiać, Barszewski go chwycił pod rękę i nie puszczał.
— Dajże pokój — ani słowa, chodź... Będzie u mnie Wołyniak, ziemlak, pułkownik D. i marszałek Z., oba dobrzy do wybitej i wypitej, ludzie naszego obozu... Zabawimy się doskonale... Do gry nadto grubej nie dopuszczę, choć oni zwykli są do niej...
Choć nie zupełnie rad temu zwrotowi, Żabiec dał się pociągnąć. Coś go w sumieniu łaskotało — ale przemógł się. Raz jeden! co u licha!!
Wszedł więc z gospodarzem do niego wnosząc tu swój dobry humor.
Widok przygotowań do wieczerzy, butelek, łakoci, stolików do gry itp., obudzając wspomnienia... zrodził jakieś tęskne uczucie w nim, żal po tych orgjach młodości. Teraz począć się miało życie serjo, smutne, nudne, oszczędne, bez promyka jaśniejszego... terre a terre! Westchnął tajemnie.
Perspektywa grzebania się w papierach, w rachunkach, kłócenia, zagadzania sporów, łamania głowy nad kwestjami, których on nie bardzo rozumiał — nie wydawała mu się wesołą.
— Do licha — rzekł w duchu — gdyby panna Klotylda nie była tak starą i śmieszną — najprostszą byłoby rzeczą ożenić się psu oczy sprzedawszy i — prowadzić życie spokojne jak u Boga za piecem.
Te smutne uwagi przerwał Barszewski żądając rad co do wieczerzy... wina, porządku podawania potraw — bo w tych rzeczach Aureli stanowił powagę.
Goście się powoli schodzić zaczynali, a Żabiec zaprezentowany, ze stanowczością dawnych dni gospodarował już i komenderował. Humor mu wrócił wyśmienity.
Stworzono natychmiast djabełka, gdyż właściwie on był celem tego wieczornego zebrania. Żabiec zrazu odmówił — w istocie nie miał tyle pieniędzy aby módz zasiąść z graczami tego kalibru...
Barszewski mu się do ucha nachylił.
— Niemasz pewnie przy sobie pieniędzy, bom cię na drodze pochwycił. Chcesz jakie dwadzieścia półimperjałów to ci służę...
Żabiec się zawahał, ale pokusa była zbyt wielka... Cóżby szkodziło wygrać, a w grze zwykle miewał szczęście. Nie odpowiedział nic, a gospodarz zrozumiawszy to, przyniósł mu rulonik i wetknął nieznacznie...
Ani pułkownika, ani marszałka nie znał Żabiec wcale, oba ludzie bardzo bogaci, nawykli byli do gry ogromnej. Nie wydawało się niczem nadzwyczajnem widywać tych panów wygrywających lub przegrywających dosyć obojętnie po kilkanaście tysięcy rubli...
Na tę skalę grywano w Dubnie czasu kontraktów.
Barszewski, chociaż z obawą, ale dotrzymywał im nieraz placu. Dnia tego nie zdawało się zanosić na nic tak zamaszystego, chociaż gra poczęła się od stawki już wcale przyzwoitej.
Żabiec choćby ostatni grosz przegrywał, nigdy tego, co się zowie kontenansem, nie tracił. Podrażnienie po nim poznać tylko było można z tego, że wesołością przesadzał.
Pierwsze początki poszły nie czyniąc wielkiej różnicy... Żabiec trochę przegrał... — ale zaraz w następnych taljach szczęście mu szalenie służyć zaczęło, a miał ten dobry system, że z niego korzystał śmiało...
Po obrachunku wygrana jego okazała się znaczącą...
Nie podobna było poprzestać grać... ani nawet pomyśleć o tem mógł wygrywający.
Pułkownik zwykle szczęśliwy, dziś mocno nadszarpnięty, niecierpliwił się. Nie szło mu o pieniądze, ale nie lubił gdy mu prawiono kondolencje, albo grę jego krytykowano...
Zawzięto się więc goręcej daleko. Marszałek, gadatliwy, palił się, paplał i jątrzył pułkownika. Aureli z krwią zimną placu dotrzymywał. Umiejętna gra, temperament szczęśliwy, zresztą karta sprzyjająca mu cudownie, uczyniły go królem dnia tego. Zabrane z kolei pule stanowiły już kilkaset imperjałów przed wieczerzą.
Humory gości trochę sposępniały, Żabiec nie okazywał też wesołości z tryumfu swego, a gotów był do wszelkich ustępstw z taką uprzejmością, iż mu nic zarzucić nie było podobna.
Doskonałe wina przy wieczerzy nieco gości orzeźwiły, pułkownik posłał po pieniądze do domu. Zabierano się ciągnąć dalej, a Żabiec się cofnąć nie mógł.
Wygrana była znaczna, ale z wielu względów ambarasującą przez toż samo. Przyzwoitość wymagała, gdyby się przy niej utrzymał p. Aureli, zaprosić nazajutrz do siebie i okazać choćby gotowość dania odwetu.
Pocieszał się tem, że po wieczerzy mogła zmienić się szansa. Jakoż pułkownik miejsce sobie wybrał inne, utrzymując że siedział pod belką, a Żabcowi dostało się owe nieszczęśliwe.
Zaczęto grać wesoło. O wysokość stawek nie podobna było się sprzeczać, bo Aureli wygrywał a zatem obowiązany był do ustępstw. Pułkownikowi tak pilno było się odbić, że podniósł zaraz kusze.
Ale napisanem było, że tego wieczora solenizantem zostanie Żabiec. Siedział pod belką, grał jak chciano i wygrywał przeciwko wszelkim prawdopodobieństwom. Wstyd mu było, gdyż w istocie suma zdobyta urosła do niezwykłej wysokości.
Sam nareszcie pułkownik postrzegł, że tego dnia nie przemoże szczęścia i karty rzucił. — Kwaśno wszyscy wstali od stolika, zrażeni, bardzo późno.
Pułkownik chciał nazajutrz prosić do siebie, gdy p. Aureli z wielką uprzejmością upomniał się o prawo dania odwetu — na Mokotowskiej ulicy, zapraszając na skromną wieczerzę.
Poszkodowani przyjęli... i wszyscy się rozeszli. Z przybliżonego rachunku, Żabiec wychodząc wiedział, że miał około półtora tysiąca imperjałów wygranych. Tak liczył, chociaż w istocie było więcej...
Suma ta, jakiej od dawna, od niepamiętnych czasów nie posiadał nigdy Żabiec, wprawiła go w rodzaj gorączki. Można się było obawiać, że zachwieje wszystkiemi dobremi myślami reformy w pracy i posłuszeństwa Winnickiej...
Ciągnęła ona też za sobą hulankę kosztowną dnia następnego — i nieobrachowane różne inne wynikłości smutne...
Żabiec nie krył przed sobą, iż znajdował się w położeniu nader drażliwem. Znał swą słabość!
Miał pieniądze, mógł pilniejsze opłacić długi i czekać na jakieś zmiłowanie losu, nie zmieniając trybu życia — i uwalniając się od Winnickiej, która go dręczyła. Na krótki moment wywołało to w jego duszy zgryzotę, żal po zmarnowanej młodości, przyznanie się do grzechu, ale wysiłek ten już go znużył, nałóg powracał i opanowywał...
Zaledwie doszedłszy do sypialnego pokoju, rozebrawszy się i pospiesznie odprawiwszy Rzepskiego, któremu na prędce polecił przygotowania do jutrzejszego wieczora, co starego zdumiało i przestraszyło... zamknął się Żabiec, aby obliczyć tę bajeczną swą wygranę. W miarę jak dobywał asygnaty, wyładowywał kieszenie obciążone rulonami półimperjałów, lice mu się ożywiało, a wszystkie dobre postanowienia szły w kąt...
Nie do wiary!! zamiast półtora tysiąca, doliczył się niespełna dwóch tysięcy pół-imperjałów, których widok go zupełnie upoił — w głowie mu się zawracało. Z tą sumą mógł żyć bardzo długo, nie potrzebując się uciekać ani do Winnickiej... ani do strychniny... Oba te lekarstwa stały u niego na równi prawie.
Szczęściem ciotka dała mu czas do namysłu, a raczej... nie przypominał już sobie, że się względem niej stanowczo zobowiązał...
Los okazywał się łaskawszym...
Przyszło mu przelotnie na myśl, iż mógł zarówno z pieniędzy tych wziąć dzierżawę i samoistnie też pracować dla przyszłości — ale praca!! tak mu była wstrętną... Do niej już się czuł starym.
W rachubę nie wciągnął tego, że, zobowiązawszy się do odwetu, mógł nazajutrz przegrać wszystko, tem łatwiej, iż panowie przegrani rozporządzali większemi pieniądzmi i mogli je śmielej ważyć...
Nie przypuszczał przegranej.
Gdy, odprawiwszy Rzepskiego, sam tak swobodnie sprawdzał rachunek gry wieczornej, stary sługa mocno przez dziurkę od klucza go szpiegował, zobaczył pieniądze... i przestraszył się...
Wolał on by był widzieć panicza na innej drodze, a znał go nadto, ażeby się nie domyślić, iż, mając pieniądze — musi ich używać, a wszystkie piękne projekty rzuci w kąt...
Rzepski postanowił natychmiast dać o tem znać pannie Salomei, w którą wierzył teraz... Trzeba było ratować go.
Noc przeszła w marzeniach niespokojnych, następny dzień na przygotowaniach do przyjęcia u siebie.
Żabcowi szło o to, aby między wystawnym wieczorem Barszewskiego a jego kolacją poważną, pańską, nie rozrzutnie ale umiejętnie obmyślaną — nowi goście uczuli różnicę.
Żałować na to ani mógł, ani myślał. Sam pojechał do miasta i cały niemal dzień strawił na przygotowaniach...
Dobrze przed godziną naznaczoną był już w domu, i wszystko miał, czego żądał.
Zaproszeni stawili się na herbatę, nie zbyt wesołe przynosząc twarze, a ciekawe wejrzenia... bo Żabiec był dla nich jeszcze zagadką. Posądzali, że mieli do czynienia z awanturnikiem, choć w mieście nic złego się o nim nie dowiedzieli.
Zimne było dosyć przywitanie, tylko Barszewski śmiał się i krzyczał głośno...
Wrażenie jakie dom p. Aurelego uczynił na gościach — nieco rozjaśniło oblicza...
Nie tracąc czasu, Barszewski do kart napędzał...
Żabiec z bardzo chłodną krwią, służył — jak żądano — na wszelkie warunki i stawki się zgadzając... chociaż nie bez trwogi wewnętrznej.
Obawa na ten raz była próżna.
Przegrani wczoraj, przyszli z gorączką odwetu — która na złe im wyszła.
Szczęście — jakie miał wczoraj p. Aureli, towarzyszyło mu dnia tego również — tak stale, iż go niemal w kłopot wprawiało. Ustępował i godził się na co tylko żądano — a pomimo to — wygrywał i wygrywał ciągle...
Wieczerzę za to mieli goście wykwintną i z całą znajomością rzeczy przygotowaną, tak, że marszałek, który był smakoszem wielkim — prawie ze zdumienia nad nią o przegranej swej zapomniał.
Pułkownik, zrażony tem, że mu nie szło, stracił ochotę do odegrywania się i oświadczył, że tylko już aby dotrzymać placu grać będzie, ale z szansą stale sobie przeciwną walczyć nie myśli.
Po wieczerzy więc — gra znacznie ochłódła. Żabiec był dnia tego wygrany tak wiele, iż oprócz wieczerzy opłaconej, miał jeszcze kilkaset rubli do połączenia z wczorajszemi.
Goście nie zabawili przy Mokotowskiej tak długo, byli znużeni — a gospodarz nakarmiwszy ich i napoiwszy tem co tylko najdroższego i najlepszego mógł znaleźć — pożegnał się z nimi — bardzo rad z siebie i nich... i z błogosławieństwa losu. Szło teraz już mu tylko o wyswobodzenie się od opieki i wymagań pani Winnickiej.
Zadanie to nie było tak łatwem jak je sobie wyobrażał Żabiec.
Zbliżyć się do zobojętniałej i znudzonej życiem i ludźmi było równie trudno, jak pozbyć się jej gdy raz przedsięwzięła ratować... Życie dla biednej kobiety było całem pasmem zawodów i przykrości, na ostatek została sierotą — a ten siostrzeniec dla niej był przynajmniej chwilowo jakiemś zajęciem nowem i wnosił w jej dni smutne jakowąś dystrakcyę.
Wyszedłszy za mąż za człowieka, który ją zaślubił dla pieniędzy, najnieszczęśliwsza w pożyciu z nim, potem zmęczona chorowitemi dziećmi, które się jej niewdzięcznością wypłaciły za poświęcenie, naostatek i te straciwszy, z rozpaczy niemal przeszedłszy w rodzaj zdrętwienia, znaczną cześć majątku straciwszy, Winnicka w tej chwili, gdy się jej nastręczył ów siostrzeniec była tak znękaną już, że rada była choćby roztargnieniu i zagadce jaką z sobą przynosił.
Los jego mocno ją obchodził; chociaż przewidywała, że i w tem powodzenia mieć nie będzie — chciała przynajmniej spróbować. Pozbyć się więc ciotki Winnickiej nie mógł lada czem p. Aureli.
Z drugiej strony, gdy go raz w opiekę wzięła panna Salomea, której pochlebiało to, że ją wezwała do narady i współdziałania pani Winnicka — wyrwać się jej — także nie lada było zadaniem. Tego wszystkiego nie przewidywał Żabiec...
Panna Salomea była w ruchu i niespokojna. Rzepski całkiem przez nią zdobyty gotów stał na wszelkie usługi w przekonaniu, że tym sposobem uratuje panicza...
Podpatrzywszy pieniądze znaczne u pana i zaraz potem widząc je zużytkowane na wydanie wieczoru i na grę, Rzepski nie miał nic pilniejszego nazajutrz nad wycieczkę do panny Salomei z doniesieniem. Wpadł do niej przestraszony...
— Pannunciu — zawołał od progu — co nowego przynoszę. Nie wiem sam złe czy dobre... Licho go wie zkąd wziął, ale ma znowu pieniądze i to grube, bardzo grube, a wczoraj już dawał wieczerzę, która mało stokilkadziesiąt rubli kosztowała... i grali... Jacyś panowie majętni widać, nieznajomi... Stawili grubo. Złoto się toczyło po stolikach aż strach...
— Zgrał się — załamując ręce przerwała Salusia.
— Ale ba! gdyby się zgrał, toby było lepiej — rzekł Rzepski — wygrał. Teraz ja go znam: dopóki w kabzie będzie grosz, nic z nim zrobić nikt nie potrafi.
Rozpytawszy o szczegóły, dowiedziawszy się od Rzepskiego co tylko z niego mogła wyciągnąć, Salusia natychmiast zarzuciła chustkę czarną i poleciała do Winnickiej.
Ta właśnie trzeci dzień już napróżno oczekiwała przyjścia Żabca i nie mogła pojąć, dlaczego milczał. Zaczynała się gniewać.
Niezmiernie poruszona, rozgorączkowana Salusia wpadła w samą porę.
— A, pani dobrodziejko — zawołała zdyszana, — źle z tym nieszczęśliwym...
— Co mu się stało?
— Nie wiadomo zkąd dostał pieniędzy i to podobno sporo... już znowu wieczorek dawał i w karty grali.
— Zgrał się — podchwyciła Winnicka.
— Nie. Rzepski mówi, że wygrał.
Winnickiej tłumaczyło to, dlaczego nie przychodził. Skrzywiła się, ale dla niej walka z panem Aurelim — nie miała jeszcze w sobie nic groźnego. — Była do niej przygotowaną.
Ze zbytecznem bogactwem szczegółów panna Salomea, poczęła zaraz opowiadać o wieczorze, o tych co na nim byli, obliczać według domysłów Rzepskiego, ile pieniędzy mógł mieć Aureli i t. p.
Winnicka słuchała zażywając tabakę, zamyślona i odprawiła wreszcie Salusię dosyć chłodnem „Bóg zapłać.“
Postanowiła czekać i zbytniem naleganiem ani pośpiechem nic nie zdradzać. Wolała, ażeby Aureli sam się rozmyślił i wrócił do niej, a nie żeby ona go ciągnąć miała. Nie wyrzekała się zajęcia nim, ale chciała działać powoli i nie zbyt okazując się gorliwą.
— Będzie myślał, że ja mam serce ciotki dla niego, a tego ja nie chcę.
Przed znajomemi swemi paniami, które ją widywały wprzód zastygłą, a teraz wiedziały, że się zajmowała Żabcem — nie taiła się z tą zabawką nową i sama z siebie się śmiała.
Między innemi w świecie staremi znajomościami Winnickiej, była i matka hrabiny Eleonory. Kobieta, której despotyczny temperament, usposobienia do wojny, niespokojny charakter zbliżały ją do Winnickiej, choć w inny sposób, ale również kwaśnej i niespokojnej.
Przypadkiem zeszły się teraz dnia jednego. Winnicka pod wrażeniem swych zabiegów dla ratowania Aurelego, poczęła się skarzyć i opowiadać o nim, matce hrabinej.
Zaledwie nazwisko Żabca wymówiła Winnicka, gdy twarz starej przyjaciółki okrutnie się zmarszczyła.
— Kto? kto? Żabiec? to wasz siostrzeniec? Żabiec? Jak mu imię?
— Aureli.
— Ah! — tajemniczo przebąknęła przyjaciółka — znam ja go; oho! to ptaszek!
— A wy go zkąd znacie? — zapytała Winnicka mocno zaintrygowana.
— Lepiej nie pytać, bez gniewu imienia jego przypomnieć sobie nie mogę, choć to bardzo stare dzieje.
Chciała zamilczeć o nich hrabina, ale Winnicka nie ustępowała. Z natrętnością nadzwyczajną, męczyła ją poty, dopóki się nie dowiedziała o wszystkiem.
— Bałamucił mi Eleonorę, która się w nim na serjo kochała — mówiła hrabina w końcu do wyznań zmuszona. — Miałam niesłychaną z nim mękę i sądzę, że gdybym się była energicznie do jegomości nie wzięła, byłby ją tak mi wykradł, jak ojciec jego waszą siostrę.
Nie mogę za to ręczyć, że Eleonora do tej pory jeszcze ma dla niego słabość, choć pilnowałam, ażeby ani korespondencyj, ani żadnych spotkań nie mieli.
Hrabina z gniewem o tem mówiła.
— Prawda, żeśmy się zawiedli na mężu Eleonory, która jest najnieszczęśliwsza z nim — ciągnęła dalej. — Żenił się bankrut dla posagu, udając bogatego, oszukując nas, ale Eleonorka młoda jeszcze, a on suchotnik...
O p. Aurelim hrabina wyrażała się dotąd z gniewem i oburzeniem. Nie mogła mu tego darować, że pozyskał serce córki...
Winnicka wydobywszy z niej co tylko mogła, pożegnała ją, myśląc już jaki z tej zdobyczy uczyni użytek...
Mąż Eleonory był suchotnik! zanotowała to sobie z uśmiechem.
Wizyta panny Salomei, przypadkowe zetknięcie się z matką hrabiny Eleonory, starą Winnickę na nowo rozruszały... zachęciły do dalszych eksperymentów z siostrzeńcem.
Zdawało się jej, iż się wszystko tak składało, jakby w pomoc do ratowania go; — nie miała nic do czynienia — mogła sobie pozwolić tej niewinnej rozrywki.
Powróciwszy do siebie rozmyślała długo, czy posłać po Aurelego, czy czekać...
Wprawdzie i posłanie było wytłumaczonem nie jego interesem, ale jej interesami, do których go użyć miała — ale wolała, aby on sam się zgłosił...
Była teraz zbrojną, wiedziała wiele, mogła z nim walczyć — i spodziewała się go zwyciężyć.
Ale p. Aureli nie przychodził...
Wybierał się i zwlekał... Raz się zaprzągłszy na usługi ciotki, trzeba było mieszkanie odnająć, wyjechać na kilka miesięcy i rozpocząć życie nowe, nudzić się i — ostatecznie czy się to mogło opłacić?? rzecz była nader wątpliwa.
Więc — choćby się wytłumaczyć przed ciotką wypadało... czy ją całkiem porzucić?!
Sam nie wiedział co począć? Po opłaceniu długów pilnych, zawszeby mu było pozostało kilka tysięcy rubli jeszcze... z tem mógł czekać... Czego? Sam nie wiedział...
Nigdy jeszcze w życiu nie znajdował się w położeniu podobnem, na takiem rozdrożu... Lenistwo i rozpuszczenie od dzieciństwa, czyniły go... słabym...
Zaczynało się szczęścić tak niespodzianie — a nuż los może teraz miał być dla niego łaskawszym?? Winnicka z temi morałami i zimnym poglądem na rzeczywistość przestraszała go...
— Baba ta chce ze mnie sobie zrobić ekonoma i sługę... Prawi mi morały dla dobra mojego, a ma po prostu w tem interes własny...
Trzeba się z tego otrząsnąć.
Postanowił wieczorem pójść do Winnickiej. Ale — ale rachował zapomniawszy o Barszewskim, który wiedział o wygranej i chciał z niej korzystać... Marszałek, pułkownik i on czyhali na odwet... Przysłali zaproszenie naglące... tym razem przyjmował już pułkownik u siebie w hotelu Europejskim, i nie myślał się wysadzać... Szło o grę tylko.
Pan Aureli nie życzył sobie przegrać — wolałby był wstrzymać się od grubszej gry, ale po wygranej — było to niepodobieństwem.
Znowu tedy położenie się pogorszyło. Kilkaset rubli zabrawszy z kasy z westchnieniem, powlókł się Aureli do pułkownika, z tą myślą już, aby oznajmić, że musi wyjechać, i — dać się Winnickiej tymczasowo wyprawić, dla ocalenia wygranej.
Postanowienia tego jednak nie był pewnym.
Pułkownik po nieosobliwej herbacie z rumem, zaraz do gry posadził gości. Zabierało się na znaczną bardzo, bo do stołu zasiadał też znany z ryzykowności i szalonych wybryków, młody magnat, który wygrywał i przegrywał czasami krocie jednego wieczora.
Pan Aureli miał nadzieję, że on będzie tu solenizantem, a jemu dozwoli zostać w cieniu. Dosyć niechętnie i z obawą zasiadł do stolika.
Barszewski, siedzący przy nim, szepnął do ucha:
— A co? przyniosłeś z sobą swoje szczęście?
— Gdzie tam! jestem zakłopotanym i do gry nie mam ochoty... mam przed sobą podróż.
— Dokąd?
Nie odpowiedział Aureli.
Gra się rozpoczęła w ten sposób, że Żabiec jeden z pierwszych wystąpić musiał ze znaczniejszą stawką, był pewien że przegra, ale wygrał.
Odetchnął trochę swobodniej.
Młody panicz, szukający z tego chluby, że zawsze z zuchwalstwem wielkiem występował, podbił bębenka pułkownikowi, a marszałek przez próżność nie chciał pozostać za nimi, i gra przybrała rozmiary groźne, Żabiec miał prawo trochę pozostać za nimi, równie jak Barszewski.
Obronną więc ręką wyszedł Aureli, gdy dobrze po północy młody gość wstał zgrawszy się kapitalnie, ale z uśmiechem i wesołością nadrobioną — zapraszając tych panów na jutro do siebie.
Aureli wymówił się grzecznie, lecz nie przyjęto ekskuzy.
Wyszedł z niewielką wprawdzie, ale jeszcze z wygraną.
Nazajutrz bądź co bądź musiał już być u Winnickiej, która zbrojna czekała na niego.
Wszedł pokorny, narzekając na niezdrowie, na interesa swoje.
Stara przyjęła to uśmiechem.
— Ale, nie potrzebujesz mi się pan tłumaczyć, — odpowiedziała zimno. — Swobody twej krępować nie myślę. Rozumiem to dobrze, iż zmieniając życie, musisz się namyślać i walczyć ze sobą...
A przytem słyszałam, już nie wiem od kogo, żeście w tych dniach mieli dużo zaproszeń i wesołych zebrań.
Aureli nie zaprzeczał.
— A cóż z podróżą naszą? Jedziesz czy nie? bo ja kogoś posłać muszę!
— Radbym służyć — odparł Aureli — ale rzeczywiście się obawiam, żeby nie zrobić zawodu. Niemam najmniejszej wprawy, nie czuję się zdolnym.
— Będziesz tem ostrożniejszym — wtrąciła Winnicka — tem lepiej.
Aureli niepewny siebie, wahający się, zarzucił, że mieszkanie mu odnająć trudno, że się pozbyć sprzętów, jakie miał, nie może bez straty.
— Oddaj je na skład — odezwała się Winnicka...
— Prosiłbym choć o kilka dni zwłoki — dodał nieśmiało.
— Dobrze — poczekam — odezwała się z powolnością niespodziewaną stara...
Zwróciła rozmowę natychmiast bardzo zręcznie na zupełnie obce sprawy, na inne czasy, na swe dawne stosunki i w sposób niedozwalający się dorozumiewać co miała na celu, wtrąciła nazwisko hrabiny starej i Eleonory...
Żabiec który się nie miał na ostrożności, bo wspomnienia tego nie mógł się spodziewać, zdradził się rumieńcem.
— Hrabina, to moja bardzo dawna znajoma, nie mogę powiedzieć przyjaciółka, ale prawie bym powinna ją tak nazwać — ciągnęła dalej nie patrząc na niego ciotka. Nieszczęśliwa kobieta... przez całe życie się jej nie wiodło jak mnie. Jedną córkę miała i tę trzeba jej było tak nieszczęśliwie wydać za mąż. To tylko dobrze, że pono Eleonora się spodziewa odzyskać wolność.
— Jakim sposobem? wykrzyknął Aureli.
— Mąż jej suchotnik, mówią, że nie pożyje długo, ona... młoda...
Żabiec spuścił oczy...
— Ale majątku nie odzyska — dodała Winnicka — ten przepadł, bo suchotnik go miał czas zmarnować.
Mówiąc to, powoli wpatrywała się w Aurelego który już umiał teraz słuchać z obojętnością zupełną — jakby go to nie obchodziło wcale.
Wtem Winnicka, którą zdaje się bawiło udręczenie siostrzeńca — odezwała się.
— Ale? — chciałam spytać — znasz czy nie matkę i hrabinę Eleonorę? Uważałam, że gdym wasze nazwisko wspomniała, zrobiła taką jakąś minę znaczącą?
— Kto? — przerwał Aureli — matka czy córka?
— Matka! bo ja córki prawie nie widuję — obojętnie ciągnęła dalej Winnicka.
Żabiec zaledwie miał czas się namyśleć, co odpowie. Trzeba mu to przyznać jednak, że choć nie wszystko mówił, gdy mu co niewygodnem było nie kłamał nigdy — znajdując, że kłamstwo niepowrotnie kompromituje i upadla. Na zapytanie więc, odparł chłodno:
— Spotkałem matkę i córkę przed wielu latami w Szwajcarji.
Nielitościwa stara nie skończyła na tem.
— Byłeś w jakich stosunkach...
— Znajomość, jak zwykle za granicą — rzekł Aureli i dodał: Zdaje mi się, że hrabina matka obawiała się o to, abym się nie starał córce podobać i dosyć niegrzecznie się mnie pozbyła...
Widząc go tak szczerym, ulitowała się naostatek ciotka i poczęła mówić o Eleonorze.
— Lepiej znam matkę, niż młodą panią — rzekła — narzeka teraz na zięcia, ale sama winna, spekulowała na niego, on spekulował na nią rachując, oszukali się wzajemnie. Eleonora ma być z mężem nieszczęśliwa...
— Nic o tem nie wiem — przerwał Aureli — ale mi jej żal bardzo...
To powiedziawszy, zdało mu się, że dosyć już wyspowiadał się ciotce i zabrał się do odwrotu.
— A zatem — powtórzyła żegnając się — daję waćpanu kilka dni, namyśl się. Miałeś dobre postanowienie, nie daj-że się starym nałogom sprowadzić z drogi...
Bardzo by mi waćpana żal było...
Miej męztwo...
Spojrzała mu w oczy z takim wyrazem życzliwości, iż Żabiec poruszył się, uczuł wdzięczność, pocałował ją w rękę milcząc i odszedł.
Po drugi raz kobieta ta wywierała na niego wrażenie takie. Zachwiał się. Cierpiał, gdyż był w niezgodzie z sobą i walczył. Rozum życzył pójść za radą Winnickiej, a nawyknienie, lenistwo, nałóg ciągnęły wstecz.
— Gdyby ta przeklęta Salomea nie nadeszła — wszystko by się było skończyło... I w dodatku? kto? panna Salomea — prawdziwa kara Boża...
Do wszystkich goryczy jakie miał w duszy, łączyło się jeszcze wspomnienie świeżo odrodzone Eleonory, jedynej w życiu miłości, już nieco przygasłej, ale zawsze jeszcze poruszającej serce. Mąż jej chorował, skazanym był, ona mogła być wolną, ale Żabiec nic się nie spodziewał zyskać na tem. Była zrujnowaną, a on — nie miał nic... I na straży stała nienawidząca go matka.
Nazajutrz tak uczuł się znękanym Aureli, że nie wyszedł z domu.
Dnie te, które zmuszonym był czasami spędzać na Mokotowskiej ulicy, sam z sobą lub z jakim romansem francuskim w ręku, były dla niego prawdziwą męczarnią. Mimo woli naówczas przychodził rachunek sumienia, zgryzoty, żale i przewidywania przyszłości, a gdy po takiem dobrowolnem zamknięciu wychodził na świat potem, potrzebował odżyć czemś, tak go samotność zatruwała.
Całego jednak dnia sam na sam z sobą nie dała mu spędzić Salusia. Wpadła do Rzepskiego i wcisnęła się do niego. Nie rad jej był i przyjął zimno.
Nie przyznała się do tego, że miała stosunki z Winnicką.
— Przyszłam się dowiedzieć co pan myśli poczynać? — spytała.
— A cóż? nic — powrócę do dawnego mojego porządku.
— Chyba do nieporządku — przerwała śmiało panna Salomea — no, a potemże co?
Ruszył ramionami Aureli.
— Znowu ucieczka do flaszeczki! wstydź się pan! Zkadże na życie się znowu pieniądze wzięły...
— Panna Salomea nadto ciekawa.
— Bo ja panu jedna dobrze życzę...
— Dajże mi pokój...
Zaczepiała z różnych stron, nie mogła się dowiedzieć nic... — ale wygadała się z tem, że starała się zasięgnąć informacyj o stanie interesów Winnickiej.
— Wszak to i pana Aurelego może obchodzić — rzekła.
— Tyle pewnie wiesz co i ja — rozśmiał się Żabiec. Zrujnowana jest, ale majątek jej jeszcze pozostał, a że teraz żyje oszczędnie i rządzi się jako tako... może cóś mieć!
Ruszył ramionami.
— Wcale zamożna — odparła Salusia. — Wszystko to bajki, żeby była zrujnowaną. Zaplątał ją mąż i dzieci, ale zrujnować nie mogli, bo się ciągle pilnowała. Ona tak udaje ubogą, jak drudzy bogatych... bo jej z tem wygodniej i ma rozum...
Gdybyś pan też miał go i chciał się jej przypodobać.
Żabiec się rozśmiał.
— Wiem od ludzi — dokończyła Salomea — że z majątków długi pospłacała i bodaj zapas ma... Z siostrą i bratem, którzy ją chcieli obedrzeć, jest źle... Dla pana otwarte pole...
Zaczynało to w końcu nudzić p. Aurelego, że mu się taki szurgot za mentora narzucał i pozbył się jej prawie niegrzecznie...


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.