Nad przepaścią (Kraszewski, 1887)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad przepaścią
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Dziennika Polskiego“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Los który sobie stroił igraszki z pana Aurelego i brał go na męki, najdziwaczniej składał teraz okoliczności, aby niepewność przedłużać i nie dać mu stanowczego uczynić kroku.
Gdy po długiem wahaniu się na ostatek postanowił już, zatrzymując mieszkanie przy ulicy Mokotowskiej, pojechać na czas jakiś do majątku Winnickiej, choćby dla przekonania się co ona miała — prawie na wsiadanem dowiedział się naprzód o śmierci matki hrabiny Eleonory...
Chociaż wypadek ten nie mógł żadnego wywrzeć wpływu na stosunki od lat tylu przerwane — pomięszał tak myśli Aurelemu, zachwiał nim, że położył się w łóżko i dał znać Winnickiej o słabości...
W samej istocie była to niedorzeczność, gdyż śmierć ta nie zmieniała położenia... ale sama nadzieja, że się zbliżyć będzie mógł do Eleonory, do wszelkich ofiar go czyniła gotowym.
W tak wystygłym i zepsutym człowieku dziwnem było trwanie uczucia, które niczem nie podsycane, dawno powinno było wygasnąć.
Winnicka choć się nie spodziewała tego — zrozumiała. — Ździwiła się... Przypuszczać zaczęła, że chyba tajemne stosunki jakieś istniały między nim a Eleonorą, ale przypuszczenie to było fałszywe.
Ażeby się przekonać, czy istotnie był chorym, Winnicka kazała sprowadzić powóz i — rzecz niesłychana — pojechała na Mokotowską ulicę.
Gdy Rzepski leżącemu w szlafroku na łóżku przybiegł dać znać przestraszony o przybyciu ciotki, pan Aureli sam nie wiedział co począć.
Spojrzenie które miała rzucić na jego kawalerskie gospodarstwo, było mu niemiłem. Wiedział już jak Winnicka bystre miała oko, ale odprawić ją odedrzwi — nie było sposobu.
Narzucił na siebie surdut i wybiegł naprzeciwko niej.
— Jestem niespokojna, przyjechałam się dowiedzieć — co ci jest?
— A! nic — niedyspozycja! doktor radził parę dni pozostać w domu.
— Wiesz już żałobną nowinę?...
Aureli udał, że nie wie o niczem, ale się zdradził rumieńcem.
— Matka hrabiny Eleonory, o której niedawno mówiliśmy, zmarła prawie nagle. Biedna córka ma jeszcze oprócz tej żałoby, drugą zbliżającą się, mąż jej stanowczo dogorywa w Meranie.
Żabiec nic nie odpowiedział.
Winnicka weszła naprzód do saloniku, gdzie ją prosił siedzieć, ale jakby nie słyszała tego, roztargniona przechodziła się po pokojach, zaglądając ciekawie. Niepodobna było drzwi zamykać, ani jej wstrzymywać — doszła aż do progu sypialni.
Ztąd można było widzieć dwa portrety, ojca i matki Aurelego. Na pierwszy z nich zaledwie rzuciła okiem i odwróciła się — ale wizerunkowi nieszczęśliwej siostry ciekawem okiem przypatrywała się długo, przestąpiła próg, zbliżyła się, stanęła i ze wzrokiem wlepionym w obraz, milcząca pozostała czas jakiś. Zdawało się Aurelemu, że łza się jej w oku zakręciła. Potem odeszła nazad do salonu i usiadła.
Żabiec stał oczekując rozkazów...
— Przyjechałam — odezwała się w końcu — przyjechałam się dowiedzieć o chorobie, no — i powiedzieć panu... rozmyśliłam się... Nie wymagam od niego podróży tej dla moich interesów, byłaby to za wielka ofiara, a tam w miejscu mam sąsiada, bardzo uczciwego człowieka, który wszystkiemu da radę. Nie zrywaj-że się... ale staraj wyzdrowieć — i — przyjdź potem do mnie...
To mówiąc, wstała z powagą i smutkiem, a Aurelemu trudno było odgadnąć, czy się ulitowała, gniewała, zwątpiła o nim, czy zmieniła zdanie... słowem — co myślała i zamierzała.
Z tego wszystkiego, co dotąd uczyniła w istocie — wniosku jakiegoś wyciągać nie łatwo było, i ten, ktoby go wywiódł logicznie, omyliłby się. Winnicka nie miała innego celu, tylko wypróbowanie siostrzeńca, jego mocy ducha, możności poprawy... Interesa jej nie wymagały wcale podróży i ona nie myślała go wyprawiać. Zmyślonem było owe powołanie do Klotyldy i wezwanie do własnych interesów... Winnicka chciała wiedzieć czem i kim był w istocie ten rozbitek czy warto było się nim zająć, czy zasługiwał na współczucie.
Koniec końcem doprowadziwszy ten eksperyment do ostatecznej granicy możliwej, sama niewiedziała co zdobyła. Aureli był w istocie słabym i miał zachcianki i poruszenia dobre, a zbywało mu na sile do wykonania ich, ale — czuła Winnicka, że nie on sam winien był temu, że ojciec przelał mu swój temperament, a co gorzej wychował go na próżniaka, łudząc mrzonkami i psując.
Teraz żal się jej tylko zrobiło człowieka, a — portret siostry, którą ona zaledwie sobie przypominała — poruszył ją, wywołał dziwne uczucie, do którego nie była nawykła.
Sama już nie wiedziała co ma robić z tym niedołęgą siostrzeńcem? Karmić jego próżniactwo i zepsucie? nie było w jej charakterze — porzucić go na łup nałogom, na ofiarę ludziom co go otaczali? serce nieco zmiękłe nie dozwalało.
Wyjechała z Mokotowskiej ulicy nie kontenta z siebie, bo zachwiana. Po co się było dać wplątać niepotrzebnie w opiekowanie Żabcem. Przez lat tyle go nieznali Czarnogrodzcy, wyrzekli się — ona dała się uwieść ciekawości, wciągnąć, zająć, i teraz... sama nie wiedziała co dalej. Ofiar czynić nie miała ochoty, a — żal go jej było.
Smutna i zadumana powróciła do domu.
Tymczasem Aureli pozostawszy sam po tych odwidzinach niespodzianych, łamał sobie głowę nad tem, jak je miał tłumaczyć? Znaczyły one współczucie? czy — zakończenie i zerwanie z nim.
Wczoraj nagliła o wyjazd, dziś uznawała go niepotrzebnym, zbytecznym, nie chciała ofiary!
Co to miało znaczyć?
Dla człowieka tak słabego, jakim był Żabiec — znaleść się w położeniu niejasnem — nie dobrze zrozumiałem, stanowiło mękę niewysłowioną.
Czuł się tak zwichniętym, a w dodatku śmiercią matki hrabinej Eleonory poruszonym... iż radby był niemal, gdyby go co popchnęło, przymusiło do jakiegoś stanowczego kroku, bo sam się na niego zdobyć nie umiał.
Przeklinał swój los i tę niegodziwą Salusię...
Wiadomość o zgonie starej hrabiny na chwilę go zboczyła... bo oswobodzała Eleonorę, na której serce jeszcze rachował... Mąż dogorywał, jak powiadano...
Spytał się sam siebie — cóż dalej! Gdyby nawet owdowiała i była wolną?? Pozostawało jej dziecię, majątek zrujnowany, rodzina dalsza... Jak do niej przystąpić miał i czy mógł?? Po leciech tylu... wymęczywszy się myślami temi, z których nic a nic wycisnąć nie umiał, w końcu p. Aureli postanowił nazajutrz wstać, oddać wizytę Winnickiej i — nie robić nic... a zdać się na los...
— Fatalizm mnie ściga — mówił sobie. — W mojem miejscu najenergiczniejszy z ludzi nie dałby sobie rady...
Nie ma wyjścia! nie ma wyjścia... Zresztą pieniędzy ta fatalność przysypała mi jakby umyślnie tyle, że przez czas jakiś czekać mogę. Pal licho — resztę.
Winnicka umywa ręce! Tem lepiej — będę swobodny. Dopóki pieniądzy starczy, nie mam powodu spieszyć się z niczem, mogę czekać. Jedyna reforma, wieczorów dawać nie myślę...
Postanowiwszy więc nic nie robić, i dać się dalej prądowi unosić, poweselał zaraz p. Aureli. Rzepski usłyszał go, że świstał chodząc po pokoju.
— A no! to już dobrze! — zamruczał — kiedy świszcze... to znowu żyć pocznie po dawnemu...
Jakoż drugiego dnia rano Rzepski znalazł go rozmyślającego nad ubraniem, wybierającego się na miasto jak za dawnych czasów, i gdy po południu przybiegła panna Salomea, oznajmił jej, że nie ma co już myśleć o żadnych zmianach.
— Ja jego znam... Był się trochę zachwiał, ale pieniędzy nie wiem zkąd dostał, próżnoby go teraz namawiać, aby życie odmienił. Ani Winnicka nawet temu nie podoła.
Tegoż dnia stawił się z rozjaśnioną twarzą u niej pan Aureli.
Spojrzała na niego, ale była od wczoraj sama tak zachwianą, że ani słowa o dawnych projektach nie powiedziawszy, rozmowę o obojętnych przedmiotach prowadziła zimno, nie dopytywała go nawet co z sobą myśli robić — wróciła mu wolność a żegnając tylko dodała.
— Ale, jak ono jest to jest, nie zapominaj waćpan o mnie i nie wyrzekaj się mnie — proszę.
Swobodnie oddéchając wyszedł od ciotki pan Aureli — ale — nie bez pewnego uczucia doznanego zawodu.
Opieka Winnickiej była mu uciążliwą — to prawda, ale dowodziła interesowania się, była opieką. Uwolniony pan Aureli — widział się zarazem opuszczonym. Na Winnickę już wcale rachować nie mógł.
Nie umiał pogodzić uczuć, które się w nim rozbudziły — rad był zarazem i gniewał się... gdyby go przymusiła do stanowczego kroku, byłby może stękał, ale miałby jakąś nadzieję, teraz — nie było żadnej.
Aby się rozerwać, poszedł do nieco zaniedbanych przyjaciół i znajomych, usiłując być wesół; odwidził Barszewskiego, który siedział w domu z fluksją i czekał na pieniądze ze wsi. Korjatowski był mocno zajęty... Złota młodzież trochę w rozsypce...
O hrabinie Eleonorze, ostrożnie chodząc na zwiady, niewiele mógł wiadomości zebrać. — Śmierć matki poprawiała nieco jej interesa, bo brała po niej spadek, który dotąd skrzętnie w rękach swych trzymała stara, zgryźliwa, niespokojna kobieta... O mężu mówiono, że już z Meranu na pewno powrócić nie mógł... — był skazanym.
Po pogrzebie matki, hrabina miała wyjechać z synkiem na wieś, nie wiedziano czy i kiedy powróci...
Znalazł się więc p. Aureli z małą różnicą na tym samym punkcie, na którym był przed tą chwilą stanowczą, gdy licho przyniosło mu ową Salusię...
W dodatku nudził się...
Przez cały tydzień nudy te nosząc z sobą po mieście, usiłując rozrywać po dziecinnemu, znużony, znękany, już chciał się dać zaprosić gdzieś na wieś, aby uniknąć zabijającej jednostajności, gdy — jednego dnia... niespodzianie spotkał w ulicy przejeżdżającą hrabinę Eleonorę w grubej żałobie po matce.
Więc — powróciła już!
Niespokojny — zburzony znowu poleciał na Mokotowską ulicę, potrzebując być sam i rozmyśleć się czy — nie mógł... czy nie powinien był, teraz — gdy nic nie przeszkadzało — przynajmniej dać znaku życia, złożyć choćby bilet u niej?!
Stosunki od lat tylu były zerwane... Miał że je odnowić i okazać, że się nigdy ich nie wyrzekł dobrowolnie i tylko dla matki zmuszonym był się oddalić?
Kochał ją jeszcze — tak — ale ona!
Oczy jej, gdy się spotykali czasami, z daleka, zdawały się mówić, iż niezupełnie zapomniała o nim!
Godziło się spróbować!
Wahał się i — nie wiedział...
Wprawiło go to w rodzaj gorączki. W tej sprawie nawet nikogo się radzić nie mógł...
Przez dni kilka bił się tak z sobą. Poszedł się dowiedzieć o adres... Myślał jeszcze... Przygotowany do odwiedzin tych, wyszedł... i powrócił z niczem. Nie miał odwagi.
Przyszło mu na myśl, że iść teraz po śmierci matki było niejako obwinić nieboszczkę — którą córka opłakiwać musiała... Znajdował to niedelikatnem.
Wolałby był po raz pierwszy się spotkać w miejscu jakiem neutralnem i tam się jej przypomnieć. Powróciwszy do domu — czynił sobie natychmiast wyrzuty, że delikatność była przesadzoną i wmówił sobie, że powinien był pójść — ale tego dnia godzina już była spóźniona.
A zatem — jutro...
Nie wyszedł już dnia tego leżąc w szlafroku na łóżku. Po południu Rzepski oznajmił, że przyszła panna Salomea, nie kazał jej wpuszczać, ale — nie pytała o pozwolenie. Wcisnęła się nieproszona...
Przyjął ją prawie grubjańsko.
— Przyszłaś się dowiedzieć, czym się nie struł? a no — nie — i już o tem nie myślę... Bądź spokojna... i wypuść mnie z opieki...
— Otoż to wdzięczność! — szepnęła stara panna.
— Za co ja mam być wdzięczen! nie rozumiem.
— A ja tłumaczyć nie będę. Cieszę się, żeś pan zdrów... i do nóg upadam. — Wyszła zagniewana...
Drugiego dnia rano, nie żartem już, z najmocniejszem postanowieniem dotarcia aż do drzwi hrabinej, wyruszył z domu z gorączką...
Hrabina Eleonora zajmowała wcale nie wspaniały lokal przy Miodowej. Dom wprawdzie był pokaźny, ale mieszkanie szczupłe... Dzwonić musiał parę razy nim się ukazał służący, któremu milcząc oddał bilet... Jak gdyby wizyty nie były tu rzeczą zbyt powszednią, lokaj studjował kartę podaną, myślał, poszedł z nią do pokojów, i dość długi czas upłynął, nim przyniósł odpowiedź.
Serce biło mocno Aurelemu... Spodziewał się być odprawionym z niczem, ale sługa milcząc otworzył mu drzwi salonu...
Była to niespodzianka — w oczach mu się zaćmiło wchodząc... W saloniku, małym i bardzo skromnie ale smakownie urządzonym, nie było jeszcze nikogo... Wdowim jakimś smutkiem zawcześnie wszystko tu było obleczone. Kilka książek na stoliku, trochę kwiatków przy oknie... świadczyły o życiu... Zapomniana zabawka chłopca leżała na jednem krzesełku razem z książką dziecięcą, której obrazki widne były...
Pan Aureli jeszcze się rozpatrywał ciekawie, gdy suknia zaszeleściała i weszła czarno ubrana, blada, z twarzą zmęczoną, smutną... Eleonora... Widać było po niej, po nieśmiało stawianych krokach i wejrzeniu obłąkanem dziwnie, że ją też kosztowało wiele to spotkanie, i że nie chciała może odprawą zimną okazać, że do niego zbytnią przywiązywała wagę...
Aureli skłonił się nie mówiąc słowa, ręka jego drżała, głosu mu brakło...
Hrabina wskazała mu krzesło, i szukała słowa na przywitanie, czekając czy on ją nie wybawi z tego pomięszania, jakiego doznawała.
— Od dawna — począł niezręcznie Żabiec — chciałem się przypomnieć pani. Nie miałem odwagi. Sądziłem, że będę miał szczęście spotkać gdzieś...
— A! ja — nigdzie prawie nie bywam, — głosem cichym, drżącym odezwała się co prędzej siadając hrabina... — a teraz, mniej jeszcze... Straciłam matkę...
W rysach tego niegdyś idealnie pięknego dziewczęcia, malowały się losy jego — cierpienie straszliwe, długie, odrętwiające...
Była jakby skamieniałą jego trwaniem. Młodość świeciła jeszcze resztkami na twarzyczce wychudłej, w oczach zapadłych, na skroni przepasanej przedwczesnemi marszczkami... ale nie było najmniejszego starania o zachowanie jej — żadnej myśli o sobie, o wdzięku...
Spojrzała na niego, łzy miała w oczach...
— Będę zapewne zmuszoną wyjechać... — dodała plącząc się. — Ojciec mojego Brunonka chce go widzieć...
Westchnęła...
— Radabym mu go zawieść, ale po śmierci matki tyle na mnie spadło trosk i interesów, a hrabia tak małą mi być może pomocą. Chory bardzo...
Podniosła oczy... Aureli nie mógł znaleść nawet słowa na kondolencję, położenie obojga było nadzwyczaj przykre — ona sama prawie nie wiedziała co mówiła — oczy ich wzajemnie się badały, na usta to co myśleli wyjść nie mogło...
Zdaje się, że przewidując to hrabina gdy wychodziła do salonu, musiała dać rozkaz aby Brunonek się tu stawił. Żabiec zaledwie usta otwierał, dla przemówienia jakichś słów kilku bez znaczenia — gdy się drzwi zwolna uchyliły i ładny chłopaczek, z włosami długiemi w puklach spadającemi na ramiona, wsunął się nieśmiało.
Matka wzięła go za rękę...
— Mój syn — rzekła — całe moje teraz życie.
Głos jej słabnął, pocałowała go w główkę.
— Pani się jednak tak rychło zapewne nie wybiera — przerwał Aureli nie wiedząc co mówić.
— Sama nie wiem, radabym... ale mnie wstrzymują kłopoty, które spadły po biednej mamie. Ona ich tyle miała na sobie, oszczędzając ich mnie...
Westchnęła...
— Podróż w tej porze do Tyrolu — dodał Aureli — może być nawet utrudnioną i nieprzyjemną....
Hrabina słuchała z szeroko otwartemi oczyma, które nic się nie zdawały widzieć, wargi jej drżały, nie zrozumiała co mówił...
— Pan sądzi?? — spytała...
— W górach, zimą, to zależy od tak niepewnych zmian pogody... śniegi...
— A! tak! śniegi!
— Ale w Meran róże kwitną...
— Tak — cały rok tam te blade różyczki kwitną...
Chłopiec słuchał z zajęciem.
— Zimą? — wtrącił — Ale przecież papa pisał, że śnieg padał i góry są nim okryte...
— Góry, tak, góry — odezwała się matka — ale to nie przeszkadza, że w dolinie kwitną róże...
Aureli milczał zadumany.
— Jabym bardzo rad, żeby mama pojechała — szepnął Brunonek, uśmiechając się.
— A Warszawy żal ci nie będzie? — zapytał p. Aureli sam nie wiedząc dla czego to robi.
— Nie, babuni nie ma, a zresztą my tu nikogo nie widujemy prawie, a róże w wazonikach tylko — mówił Brunonek tuląc się do matki.
Nastąpiło trudne do przerwania milczenie, ale pierwsze wrażenie było już przezwyciężone a odwaga powracała obojgu. Żabiec począł mówić o Tyrolu, o klimacie, o piękności kraju dolomitów. Hrabina słuchała roztargniona.
— Ja także — dodała — znajduję go czasem nawet od Szwajcarji piękniejszym, choć dzikszym.
Wspomnienie Szwajcarji i Tyrolu przywiodło na pamięć dawne czasy.
— A! nie od Szwajcarji — zaprzeczył żywo Aureli, wywołując rumieniec na twarz hrabiny — dla mnie Szwajcarja jest najpiękniejszym krajem na świecie.
Brunonek patrzył na niego wielkiemi, zdziwionemi oczyma.
Wejrzenia ich się spotkały, nastąpiło milczenie znaczenia pełne. Po latach tylu, to spotkanie, w którem szuka się dawnych wrażeń, nigdy nie powracających, a najczęściej znajduje nowe i niespodziewane, jest najniebezpieczniejszą próbą dla serc. Hrabinę i jego tyle wypadków i ludzi przedzielało od tego krótkiego marzenia rozpoczętego w podziemiach Chillonu, rozerwanego nad brzegiem oszalałej rzeki w Meranie, że nie wiedzieli, czy znowu tych samych siebie znajdą. Eleonora miała dowód że on o niej nie zapomniał, bo, jak tylko wolno mu było, przyszedł się stawić. Chciała mu za tę wierność okazać się wdzięczną, ale nie słowem, tylko wejrzeniem, które więcej nad nie powiedzieć mogło.
Ponieważ Brunonek stał uparcie, a przy tem pierwszem spotkaniu trudno było się zebrać na odwagę obojgu, Aureli po krótkiej rozmowie pożegnał hrabinę.
Wyszedł uspokojony i szczęśliwy — bo wątpił, czy zostanie przyjętym i czy hrabina pozwoli mu się zbliżyć do siebie — a znalazł ją uprzejmą i życzliwą. Było to więcej niż się spodziewał — i życie mu zaraz jaśniejszem się wydało, godniejszem ofiar... Eleonora była tąż samą, która go zachwyciła w Montreux, za którą gonił do Meranu — o której, szalejąc, lat tyle myślał z rozpaczliwą tęsknotą.
Od hrabiny wprost udał się do Winnickiej, która go przyjęła grzecznie, ale zimno i tak jakby już wyrzekła się zajmowania nim i opiekowania... Przypomniała tylko niedzielne objady, od których go nie chciała uwolnić, zresztą nie dopytywała nawet co zamierza nadal i pocznie. Rozmowę przeciągała, badała — bawiła się nim, lecz o interesach, o podróży, o reformach życia wcale mowy nie było.
Tymczasem właśnie sam Aureli największy czuł popęd teraz do przedsiębrania czegoś, do zrehabilitowania się w oczach ludzi — a w dodatku i pani Winnickiej i pani hrabiny...
Powróciwszy na Mokotowską ulicę, natychmiast wziął się do obrachunku kasy swojej — powiedział sobie, że weźmie dzierżawę... Miał jeszcze tyle, że biorąc wioskę za jakie trzy do czterech tysięcy rubli, zostawało mu dosyć na kapitał obrotowy; a nasłuchał się tyle przy kartach, grywając z wieśniakami, o warunkach posesyj, że pochlebiał sobie z pomocą ekonoma, podpatrując sąsiadów, dać temu radę.
Stracić pieniądze w mieście na wieczorki, czy na wsi, w nieszczęśliwej dzierżawie? — drugie było z pewnością przyzwoitszem....
Nazajutrz nikomu się nie zwierzając, znalazł się u Korjatowskiego, prawnik mógł mu coś nastręczyć. Nie chciał daleko się wynosić od Warszawy. Korjatowski przyrzekł się starać. Wszystko to z gorączkowym pospiechem się wykonywało; tylko że dzierżawcą chcieć zostać, jest rzeczą ważną. Musiał więc czekać parę tygodni, co dzień się dowiadując do Korjatowskiego, który nareszcie znalazł coś nad szosą prowadzącą do Siedlec, nie zbyt odlegle i z cegielnią, która mogła dostarczać wyrobów do Warszawy.
Z dosyć nierozważnym pospiechem natychmiast Aureli gotów był kontrakt podpisać, a Korjatowski musiał go ostudzać i sam dopilnować interesu.
O tem wszystkiem żywa dusza nie wiedziała, Winnicka domyślała się z rozgorączkowania, że — jak mówiła — solenne jakieś głupstwo gotuje się zmalować, Rzepski mruczał, Salomea gderała — nikt nie mógł odgadnąć, co było na warsztacie — ale nosił głowę tak wysoko, a humor był tak dobry, że — Winnicka chwilami mówiąc o tem z panną Klotyldą, przyznawała się — że nic z tego nierozumie...
W niewiem którą już potem niedzielę na objad obowiązkowy, przystawił się ze szczególniej rozjaśnioną fizjognomią — Winnicka uważała, że ją serdeczniej, niż zwykle w rękę pocałował. Zasiedli zaledwie, gdy począł.
— Nie wiem, czy już rychło będę miał przyjemność pani dobrodziejce służyć w niedzielę, — odezwał się, i podniósł uśmiechnięte oczy z tryumfującym wyrazem.
— A to co? — zapytała Winnicka prostując się.
— Zdecydowałem się wziąć dzierżawę — rzekł śmiało Aureli — będę próbował życia wiejskiego, choćby dla tego, abym próżnując na wsi, mógł uchodzić za pracowitego człowieka....
Winnicka załamała ręce.
— Żartujesz? — zapytała.
— Bynajmniej... o małe trzy milki ztąd istotnie od marca obejmuję dzierżawę... Pani dobrodziejka, która byłaś dla mnie pierwszym mentorem i doradcą do zmiany życia, powinnaś się cieszyć swem dziełem.
— I to w istocie... prawda! — powtórzyła Winnicka.
Skłonił się rękę kładąc na piersi Aureli. Oddychał swobodnie.
— Winszuję — odparła krótko Winnicka i siadła przy nim, widocznie poruszona. — Mów że mi waćpan szczegóły. Wiele płacisz za dzierżawę?
— Wczoraj wyliczyłem z góry — począł tryumfująco pan Aureli i puścił się w szczegóły, trochę romansowo rozwodząc się nad cegielnią.
— Masz że waćpan na wkłady, na inwentarz? — spytała — nie dostaniesz się w ręce lichwiarzy?
Żabiec tłumaczył się, liczył i dowiódł, że wszystko z góry obmyślił, choć wiele był winien radom Korjatowskiego.
Za każdym frazesem zadumana Winnicka powtarzała mu:
— Winszuję... winszuję.
W istocie sobie przypisywała to nagłe postanowienie Aurelego i wdzięczną mu była, że jej posłuchał, nie domyślając się nawet, że śmierć matki hrabiny Eleonory, że jakieś nieokreślone nadzieje... były głównym bodźcem do czynu.
Zaschłe serce biednej ciotki poruszone było i wdzięczne Żabcowi, że mogło się nawróceniem jego pocieszyć.
W ciągu całego objadu o niczem mowy nie było tylko o tej nowej dzierżawie, a Aureli miał ten takt, że się nie chlubił sobą, ale prześmiewał z siebie i przewidywał straty.
Dla Winnickiej zagadką pozostało, zkąd mógł wziąć na to pieniędzy, a nawet wszystko wiedząca panna Salomea, ani Rzepski nie mogli dojść ich pochodzenia. Stary sługa domyślał się wprawdzie wygranej, ale nie był jej pewnym, bo w ciągu lat wielu była bezprzykładną.
Z powrotem od Winnickiej, Aureli dopiero staremu Rzepskiemu oznajmił uroczyście o przenoszeniu się na wieś. Ten uszom nie wierzył.
— Meble i sprzęty trzeba zawczasu pakować, abyśmy je, jak tylko droga poprawi się nieco, wywozić mogli.
Wziął to za żart Rzepski, ale Aureli go wyłajał.
— Cóż ty myślisz, że ja z tobą będę się w żarty bawił!
Poszedł jak zmyty. Nazajutrz dowiedziała się Salusia i wpadła do niego.
— Co ja słyszę? pan Aureli bierze dzierżawę i na wieś się wynosi!
— A tak!
Zarumieniła się i pobladła.
— Przecież pan klucznicy będzie potrzebować? — szepnęła.
— Salusiu, nie wodź mnie na pokuszenie — odparł szydersko. — Ty nigdy klucznicą być nie potrafisz, bo już z drzewa wiadomości złego i dobrego kosztowałaś i czytasz książki. Nawykłaś do miasta, pozostań w niem i pokutuj za grzechy młodości.
Obrażona Salusia przerwała opryskliwie.
— Cóż to pan myślałeś, że ja się mu nastręczam do kluczy. Ani mi się śniło, ale byłabym panu zarekomendowała znajomą mi gospodynię. Ja sama wiem, że do tych funkcyj kwaszenia kapusty i ogórków, i suszenia grzybów stworzoną nie jestem... a to mi się podoba! Ja klucznicą.
— Przepraszam — odparł szydersko Aureli.
— I przyznam się panu, że zrywać się ztąd za panem na wieś nikomu nie życzę, bo długo to nie potrwa.
— To może być — rzekł Żabiec — na to zgoda!
— Wie o tem pani Winnicka? — wtrąciła Salomea.
— Pierwszej się jej zwierzyłem — odparł Żabiec.
Zaintrygowana, nierozumiejąc nic, cofnęła się panna Salomea, obrażona i gniewna na Aurelego.
— Gdyby nie ja, przecie już by dziś za cmentarnym murem leżałby jak samobójca! — szeptała sobie — a za to drwi sobie ze mnie.
W kołach znajomych i przyjaciół od zielonego stolika wiadomość o nagłem postanowieniu p. Aurelego, oddania się życiu pracowitemu gospodarza wiejskiego, wywołała trochę podziwienia, a wiele śmiechu.
Nie wierzono temu.
— Farsa! — mówił Barszewski — jakaś fantazja dziwaczna, która, zrodziwszy się jak bańka mydlana, pęknie jak ona. Tyle lat prowadził życie wesołe, swobodne, bez troski, wiodło mu się — i ni ztąd ni zowąd — reforma!!
Drudzy powiadali:
— Jakaś w tem jest odwrotna strona medalu... To człowiek przebiegły, nic nie czyni bez obrachowania... Odkryje się to później.
Ci, co wiedzieli głucho, z dala coś o stosunku z ciotką Winnicką, chęci przypodobania się jej radom przypisywali tę reformę życia...
— Filut jest!! to nie darmo!
Szczęściem nikt a nikt istotnej i najbliższej przyczyny wcale się nie dorozumiewał.
Po pierwszych krótkich odwidzinach u hrabiny Eleonory, drugie nie mogły nastąpić tak prędko. Zbyt natarczywie natrętnym nie chciał być Aureli — przeczekał dni dziesiątek i stawił się w tej samej rannej godzinie. Hrabina była z synem na przechadzce. Spytany służący, czy się w podróż do Meranu nie wybiera, odpowiedział, że nic o tem nie słyszał. W istocie hrabiemu było nieco lepiej, a może śmierć starej hrabiny, z którą był z dawna w stosunkach niemiłych — odżywiła go. Despotyzm jej nie ciężył mu, spodziewał się łatwo dać radę z żoną i obiecywał sam powrót, jak tylko dni nadejdą cieplejsze.
Hrabina Eleonora, odebrawszy rozkaz pozostania w Warszawie, chętnie go usłuchała.
Gdy w parę dni potem przyszedł Aureli i zastawszy ją w domu o podróż spytał, odpowiedziała mu, rumieniąc się, że nie wie, czy pojedzie, a prawdopodobnie na męża tu czekać będzie...
Smutne milczenie nastąpiło potem.
— Pani hrabina więc pozostaje w Warszawie — dodał Żabiec — a ja również niespodzianie będę ją musiał po długich latach przebywania prawdopodobnie opuścić.
— Pan? — spytała Eleonora. — Nie byłożby to z powodu pani Winnickiej? Nieboszczka matka mówiła mi, że ona jest rodzoną ciotką jego, i że się zajmowała nim...
— Ciotką jest w istocie — odparł Aureli, trochę nieprzyjemnie dotknięty — ale losem moim wcale się nigdy ani teraz nie zajmuje. Wziąłem po prostu dzierżawę... bo jakiś koniec trzeba było życiu zrobić... które upłynęło na marzeniach i oczekiwaniach nieokreślonych a mglistych.
Przyznaję się do tej winy, żem nadto a nadewszystko marzył za długo...
— Któż nie marzył! — szepnęła hrabina.
— Oburzają się przeciwko pijakom — dodał Żabiec — ale takie rozmarzenie to też stan nienaturalnego upojenia...
— Jeżeli kto nie ma obowiązków — przerwała hrabina — jest swobodnym, dla czegóżby życia nie miał uczynić znośniejszem... słodząc je marzeniami.
— Dla tego, że się z nich raz kiedyś potrzeba do bolesnej rzeczywistości obudzić, a naówczas — rozpacz jest tak okrutną, że...
Niedokończył Żabiec — zamilkli.
Po chwili hrabina zapytała, czy się wynosił daleko. Aureli smutnie opowiedział o tem wygnaniu, do którego się przygotowywał...
W ciągu tych rozmów czy z dobrej woli, czy z rozkazu, Brunonek się ani na chwilę nie oddalał — gniewało to Aurelego, niecierpliwiło — lecz zresztą hrabina była tak uprzejmą, oczy jej mówiły tak wiele, zdawała się tak mu dawać do poznania, iż nie zapominała o przeszłości — że woli jej poddać się musiał.
Tak było może lepiej... czuć a nie mówić nic...
Przy końcu rozmowy Żabiec znalazł sposób wreszcie zapytać, czy nie był natrętnym, czy hrabina pozwalała mu czasem się odwidzić??
Spojrzała wyraziście i jakby zdziwiona...
Po cichu, głosem drżącym, z poufałością lat dawnych, szepnęła:
— Możesz że pan o to mnie pytać?
Już mający się żegnać Aureli siadł znowu wzruszony, wdzięczny za tych słów parę... Serce mu uderzyło gwałtownie, przeszłość odżyła w nim z całą siłą.
— Pani — odezwał się cicho — musiałaś już zapomnieć o tej ślicznej Szwajcarji, nad którą zdajesz się Tyrol przenosić, a ja... do dziś dnia codzień się witam i żegnam z obrazkiem, który mi ją uprzytomnia. Pamięta pani tego Szwajcara malarza, który w Montreux robił studja z natury? Wyprosiłem sobie u niego szkic Villi Sophia... i pozostał mi jako najdroższa pamiątka. Obok niej wisi fotografja Chillonu.
Hrabina się mocno zarumieniła.
— A! Villa Sophia — odezwała się nieśmiało — pan masz ją malowaną?
— Tak... I niedawno — rzekł wstając aby się pożegnać Żabiec — gdym sądził, że mi się trzeba będzie rozstać z tem wszystkiem co na ziemi było drogiem, ostatnią żegnałem tę willę na obrazku.
To mówiąc i nie chcąc się jaśniej tłumaczyć, wysunął się żywo z pokoju, zostawiając hrabinę zmięszaną i zdziwioną.
W charakterze Aurelego było wiele sprzeczności na pozór do pogodzenia trudnych... Dla siebie słaby, względem tych, którzy mu się poddawali despotyczny — niekiedy przewidujący i zręczny, zwłaszcza, gdy szło o cudzą sprawę, czasem ulegał uczuciu i wrażeniu aż do zapomnienia o następstwach. Nie był ani do szpiku kości zepsutym, ani tak łatwym do naprowadzenia na dobrą drogę, jak się chwilami Winnickiej i innym wydawać mogło.
Próby, na które go ciotka wystawiała, nie nauczyły jej wiele, obudziły politowanie, ale Winnicka czuła sama, iż zbyt na chwilowych dobrych chęciach polegać nie było można.
Dwie te nieznane sobie jeszcze niedawno istoty, oddziaływały na siebie. Winnicka z sercem zaschłem i goryczą zalanem, które po sprawach z rodziną nie chciało się przywiązywać do nikogo i zasklepiło w rodzaju lodowatego egoizmu — uczuła jakby słabostkę dla tego siostrzeńca — tak nieszczęśliwego i tak — postrzelonego.
Myśląc o nim wpadała w zadumę i powtarzała w duchu: Biedna istota!! ale przed panną Klotyldą i poufałemi swemi, kryjąc się ze słabością, szydziła po trochu z niego i mówiła, że nie wierzy jego dobrym postanowieniom. — Złamany jest...
Sam pan Aureli najmniej w siebie wierzył, szedł na oślep pod wrażeniem doznanych uczuć — niepewien, czy zajdzie daleko. Teraz mu szło o to, aby nie miejskim próżniakiem bez przyszłości żadnej — stanął przed hrabiną, ale bodaj, jako dzierżawca, bo posesje zawsze są jeszcze związane z posiadaniem ziemi... Wielu magnatów trzymało dzierżawy...
Potem, gdy siebie wyobrażał sam jako spekulatora na cegłach, na zbożu, na nabiale itp. — śmiał się... Tak mu to nie przystało!!
Ruszał ramionami — nie znał wartości pieniędzy, on, co je garścią do kieszeni sypał, a nadewszystko małych kwot rachunku, z których się składały większe, całkiem nie rozumiał.
W gorączce czas jakiś marzył — potem obudzał się nagle i oglądał dokoła, nie wierząc temu, co przed chwilą osnuwał.
W ciągu lat wielu pobytu w Warszawie, mnóstwo znajomości porobił Żabiec, a miał bez miary przyjaciół serdecznych, których się tak łatwo przy kieliszku zdobywa, a tak prędko potem zapomina. Ze wszystkich tych przyjaźni, jedna tylko, sympatyczniejszego od innych człowieka, na to nazwisko zasługiwała. Z panem Wincentym Niedrażewskim znali się od pierwszych czasów, gdy Żabiec przybył do Warszawy.
Był to typ w swoim rodzaju, czysto nasz, u nas nie rzadki, ale w tym Niedrażewskim do wysokiego stopnia wszechstronnie, szeroko rozwinięty. Wielką łatwością pojęcia i zdolnościami znakomitemi od natury obdarzony, w młodości piękny, miły, łatwo za serca chwytający, bo ludzki i uprzejmy, wyrozumiały i uczynny — pan Wincenty odziedziczywszy po rodzicach bardzo piękny majątek — sam jeden, bez opieki — otoczony pochlebcami, zausznikami, psuty przez kobiety i wyzyskiwany, puściwszy się tą drogą co Aureli, doszedł do tego samego końca, ale ani na chwilę o tragicznym ostatnim akcie nie myślał — stał się interesującą, ładną ruina.
Ubolewano nad nim, kochano go jak dawniej — on sam, nie czując się do zbytku nieszczęśliwym, zlikwidowawszy resztki, na wsi u bogatych krewnych żył jakby rodzaj rezydenta. Ogarnęło go jakieś lenistwo, opadł z sił — odpoczywał, kiedy niekiedy przy kieliszku odżywając wspomnieniami sybaryty. Szlafrok był dla niego teraz najlepszym z przyjaciół — i pantofle... Mając wygodne utrzymanie, dochód własny na dobre cygara i przysmaczki — więcej prawie nie żądał.
Rozczarowanym był zresztą.
Do Warszawy przyjeżdżał rzadko, bo to zawsze pewnego wymagało wysiłku; przybywszy, parę dni spędzał z dawnymi znajomymi, upajał się nieco, trochę męczył i rad powracał do swej ciszy na Podlasiu, za którą tęsknił, bo tam szlafroka prawie zdejmować nie potrzebował.
Tak samo jak Żabiec, pan Wincenty w sądach swych o świecie i ludziach był bardzo trafnym i jasnowidzącym, ale rozumu tego w praktyce do własnych czynności zastosowywać wcale nie umiał. Przyczyną wszystkiego, jak u Aurelego, był brak charakteru — niedołęztwo woli.
Żabiec i on godzili się doskonale, potrzebowali siebie, nie mieli dla siebie tajemnic, i gdy się zeszli z sobą, rozstać się im było trudno. Niedrażewski przyjeżdżając do Warszawy zajeżdżał zawsze wprost na Mokotowską ulicę, mieszkał u niego i tu nieraz po całych nocach zagadawszy się, z potrzeby serdecznej wywnętrzenia, zapominali się, gwarząc jak studenci, śmiejąc się i opłakując zmarnowane życie.
Właśnie, gdy Rzepski zabierał się już do pakowania sprzętów, które poznosić miano, niespodzianie się zjawił przyjaciel Niedrażewski — a nigdy może tak za nim nie tęsknił, tak go niepotrzebował Żabiec — choćby dla poskarżenia się na to skołatanie, które go do szaleństwa przyprowadzało.
Przyjaciel Wincenty znał cały świat i był w nim daleko poufalej i lepiej położony od Żabca, miał przystęp do salonów, z rodzinami pańskiemi był spokrewniony.
Przed nim i ze swej miłości dla hr. Eleonory nie czynił tajemnicy Żabiec — ale Wincenty nie dziwując się jej — wiele na nią rachować nigdy nie życzył.... Według niego hr. Eleonora była rozmarzoną kobietą, która kochała, śniła i gotową była upojeniu, jakiego potrzebowała... wiele poświęcić — ale to były fantazje nie miłość, poezja nie uczucie....
Tyle nowych wypadków zaszło, z których się Żabiec potrzebował spowiadać i radzić o nie!!
Witał go też Aureli jak zbawcę, wykrzykując radośnie, że pan Bóg go mu zesłał.
Ów niegdyś sławnie piękny pan Wincenty, dziś jeszcze bardzo przystojny był, ale wyniszczony przerażająco... Wychudły, blady, z zapadłemi policzkami, słodkiem tylko wejrzeniem niebieskich oczów przypominał ulubieńca kobiet, który w wielu sercach niezatarte zostawił wspomnienia... Niegdyś elegant, otoczony przepychem, rzucający tysiącami, teraz zmuszony się rachować z każdym rublem, wstydząc się swojego ubóstwa, unikał wszelkich spotkań, narażających na pokuszenia, którym siły nie miał się oprzeć. Dla tego się też krył z sobą przybywając do miasta i z Aurelim tylko spędzał zwykle dni kilka, niechętnie pokazując się tym co go znali dawniej w dostatkach...
Od progu już, postrzegłszy paki i przygotowania do podróży, Niedrażewski — zapytał przestraszony.
— Aureli! Co się to dzieje? ty się wynosisz? ty!
— Jak widzisz! dzieją się ze mną rzeczy nie do wiary — mam ci całą historję do opowiadania! Smutną, śmieszną, nieprawdopodobną. Tak! opuszczam kochaną Warszawę — począł Aureli — sam sobie nie umiem wytłumaczyć, jak do tej ostateczności przyszło... posłuchasz, osądzisz.
Spojrzeli sobie w oczy. Pan Wincenty stał zdumiony.
— Tak — ogromnie się wiele zmieniło... — westchnął Żabiec.
— Ale, nie na gorsze? — spytał Niedrażewski.
— Trudno dziś zawyrokować — dodał gospodarz — poddaję się pod twój sąd. Tymczasem spocznij, zapomnijmy o tem, a pozwól mi się sobą nacieszyć.
I uściskali się raz jeszcze...
Przesiedzieli potem razem do wieczora, ale Aureli nie dopuścił, aby rozmowa zbyt drażliwych przedmiotów dotknęła — przypominali przeszłość i żywili się okruchami jej.
Pod wieczór Wincenty zaczął przynaglać przyjaciela, aby mu się jaśniej wytłumaczył ze zmiany jaka tu zaszła; ale w tem właśnie była największa trudność, bo Aureli mógł się tylko wyspowiadać, nie umiejąc objaśnić dla czego uległ jakiejś fatalności, która nim miotała.
— Przypuścić muszę — mówił — że nadeszła chwila stanowcza, w której koniecznością był zwrot jakiś, bo wszystko to dla mnie samego nie zrozumiałe. Wystaw sobie do czegom przyszedł. Strychnina stała tu na stoliczku, rewolwer leżał obok, w razie gdyby ona zawiodła. Byłem zupełnie przygotowanym. Rzepskiego posłałem do miasta, chodziło o kwadrans czasu może, wtem dzwoni ktoś do drzwi, raz, drugi, trzeci, znudzony idę zobaczyć. Wsuwa się — kto? pamiętasz tę Salusię, służącą mojej matki, o której ci opowiadałem, że mi dała naukę. Dziś to stary szurgot, penitentka, dewotka, śmieszna, nic nieznacząca istota...
Los wybrał właśnie ją za narzędzie, aby mi życie ocalić! Ironja piekielna. Dla czego właśnie nadeszła w tej chwili, a nie w pół godziny później, dlaczego ona a nie kto inny?
Niedrażewski ramionami poruszał.
— Ale cóż to znowu za myśl — zamruczał — uciekać się do takich środków!
— Słuchajże dalej — westchnął Żabiec — nie będę nic tłumaczył ani się uniewinniał, zostałem stanowczo fatalistą. Po pannie Salomei następuje znajomość z ciotką Winnicką, najosobliwszą też w swoim rodzaju niewiastą, która, jak cała rodzina Czarnogrodzkich, znać mnie nie chciała, a teraz, przypuściła do oblicza swego i raczy się interesować, chociaż tylko radą i słowem przychodząc mi w pomoc... Co ty na to?
— Słucham, nie wiem nic...
Aureli przyznał się do chwili wzruszenia, którego doznał mówiąc z tą ciotką, i że nie był panem siebie, a postąpił jak dzieciak.
Wincenty słuchał, nie okazując tak wielkiego zdumienia, jakiego się spodziewał Aureli — on też przeszedł już podobną kryzys.
— Winnickę ja spotykałem dawniej, jak wiesz, i swojego czasu wiele się o niej nasłuchałem, chociaż ci tego powtarzać nie widziałem potrzeby. Nie próbuj zrozumieć, ludzie jej nigdy nie rozumieli i nie wiem, czy ona sama kiedy wiedziała jasno, co robi. To pewna, że z własnemi dziećmi postępowała dorywczo, bez taktu — czego dziś może żałuje, gdy je potraciła. Z rodziną także, z bratem i siostrą zerwała.
— No, a mnie się do siebie dozwoliła zbliżyć — przerwał Aureli.
— Co nie dowodzi, ażeby jutro ci drzwi nie zamknęła — dokończył Niedrażewski.
Żabiec dalej ciągnął spowiedź z tych fatalizmów, które go spotykały... przyznał się do wygranej, która stała się osią nowego zwrotu, na ostatek do wrażenia, jakie na nim uczyniła śmierć matki hrabiny Eleonory i wiadomość o niebezpiecznej chorobie jej męża, dogorywającego w Meran.
Ale epilogu tego słuchający Niedrażewski wybuchnął wielkim śmiechem naprzód, a zobaczywszy, że on zrobił na Aurelim wrażenie przykre, pobiegł go uściskać, przepraszając.
— Aureli mój drogi — rzekł — co się tyczy tego kochanego hrabiego, męża twojej Eleonory i samej pani... widzę, że muszę ci grubą zasłonę zedrzeć z oczów i uczynić przykrość wielką — ale ty zupełnie masz fałszywe pojęcia, naprzód o pięknej Eleonorze... potem o jej mężu, a na ostatek o jego niebezpiecznej chorobie, z której on uleczony zostanie, jak tylko uzna to dla siebie korzystnem...
Żabiec padł na kanapę milczący, gotów słuchać. Znał p. Wincentego i wiedział, że tam, gdzie on zajrzał do głębi, napewno jego wzrokowi i sądowi można było zawierzyć.
— Naprzód co do uroczej Eleonory... — mówił przyjaciel. — Nie zaprzeczam, że byłeś jej pierwszą miłością, może najstalszą, może najsilniejszą, ale nie — jedyną — przepraszam cię. Ona potrzebowała także być kochaną, a męża dostała tak zimno obrachowanego komedjanta, że się jej dziwić nie można.... Tylko, kochany Aureli... nie łudź się tem, iż ona dla ciebie tylko żyje.... Znam co najmniej trzech jej wielbicieli, którzy tem samem żyją złudzeniem, a — gdyby hrabia umarł — co nie nastąpi tak rychło, hr. Eleonora z pewnością pod tego miłość się schroni, który będzie najbliżej i wyprzedzi innych.... Nie można jej tego mieć za złe, nie jest to przewrotność ale słabość.... Co się tyczy choroby hrabiego, suchot itp. — farsa to i komedja — nic więcej.
Obie strony na tem ożenieniu strasznie się zawiodły, hrabina matka i pan hrabia....
Mąż Eleonory majątkowo jeszcze nie zły by był zrobił interes, ale sądził, że będzie tu panem, a matka nic z rąk puścić nie chciała dopóki żyła. Zrujnowany, znudzony sentymentalizmem żony, dokuczliwością matki, nie chcąc w kraju odgrywać roli lada jakiej, wolał wziąć na siebie — suchoty... i udaje, że dogorywa.... Zmuszał tym sposobem do posyłania sobie pieniędzy i odzyskał swobodę. Wiem bardzo dobrze, iż siedząc w Meran, robił ztąd potajemne wycieczki do Włoch, do Wiednia i zabawiał się jak najlepiej. Czy żona wie o tem, że była i jest oszukiwaną, — nie wiem, to pewna, że teraz po śmierci matki, jeżeli hrabia wyrachuje, iż korzystniej mu będzie powrócić do kraju, zjawi się uzdrowiony, jako żywy dowód tego co może winogronowa kuracja... i górskie powietrze....
Aureli milczał — dowiadując się rzeczy, o których dotąd nie miał pojęcia....
Niedrażewskiego znając nie mógł powątpiewać, że mówi prawdę, i że zdrowo sądzi o rzeczach — spadał więc z wysokości marzeń — na ziemię... Cały gmach dotąd budowany... runął...
Milczał, osłupiały. Pan Wincenty uśmiechał się i starał pocieszać...
— Powtarzam ci — dodał — hrabia jest zupełnie zdrów, przeżyje ją i nas obu... zatem marzenia szczęścia na imaginacyjnych suchotach oparte, trzeba się wyrzec... a co się tyczy serca Eleonory... a! kochany Aureli... tam także z pewnością nie ty jeden masz zapewnione prawo pierwszeństwa... Nie chcę cię truć opowiadaniami... możesz mi wierzyć!...
Był to grom, który spadał na Aurelego, na chwilę zupełnie mu odejmując siłę.
— Z tem wszystkiem — mówił dalej Niedrażewski — pomimo chybionych rachub, nie widzę, abyś się bardzo zaawanturował... Jesteś swobodnym, niezwiązanym niczem... Możesz sobie niezależną przyszłość zapewnić, jeżeli ci się powodzić będzie z dzierżawą, a potrafisz się wyrzec miasta...
Nie licz tylko, proszę, ani na ciotkę, ani na hrabinę, ani na suchoty jej męża... tylko na siebie jednego i na los, który zdaje ci się nareszcie uśmiechać.
Taki koniec, jaki nas obu spotyka, był nieunikniony... jeżeli niezbyt tragicznie wypadnie akt ostatni, można sobie powinszować.
Człowiek potrzebuje w życiu koniecznie jakiegoś celu, zadania, a choćby ono było jak najskromniejszych rozmiarów, jeżeli potrafi go zająć, pochłonąć, roznamiętnić — to dosyć... Myśmy oba chybili tem, żeśmy intermezzo wzięli za sam dramat życia... i zapóźno się na tem poznali...
Tak samo, jak zajęcia, potrzebuje też człowiek kogoś do kochania, kogoś, z kimby się dzielił myślą i sercem.
Myśmy nasze serca trzymali dla wszystkich otworem jak gospody zajezdne. Zajeżdżał do nich kto chciał na popas i nocleg... Teraz gdy gospoda w ruinie... pustka... wróble na dachu... podróżni szukają nowego zajazdu...
— Ba! — westchnął pogrążony w sobie Aureli — panna Salomea bardzo nie w porę zadzwoniła... dramat byłby już skończony...
— Bądź spokojny — odparł Wincenty — skończy się on i tak prędko... doszedłeś jak ja do epilogu! Tymczasem gdyś miał odwagę nieco przedłużyć zakończenie, nie psuj go... któż wie może potrafisz... nowe rozpocząć życie, co przy doświadczeniu nabytem... mogłoby ci się poszczęścić.
Rozśmiał się Żabiec.
— Ty! wierzysz w doświadczenie! — przerwał — ono służy dla filozofów, ani słowa, ale w życiu — nigdy... cudze ani własne nawet... Dmuchamy na zimne sparzywszy się, tylko dopóki oparzelina boli, jutro parzymy się znowu.
Powiadam ci, panna Salomea — niech ją porwią kaci — przyszła zawcześnie.
Westchnął.
— Najwięcej mnie boli to co mówisz o Eleonorze... trudno mi się rozbratać z tą myślą, że mnie kochała...
— I nie masz potrzeby się wspomnienia tego wyrzekać — dodał Niedrażewski — tylko nie sądź ażebyś był jedynym...
— Dla czegoż ona w mojem życiu była tą jedyną? — szepnął Aureli.
— Jesteś tego pewnym? — zapytał przyjaciel z uśmiechem.
— Niestety! bawiły mnie wszystkie, kochałem tę jedną... Dla czego? tego nie umiem powiedzieć! — dokończył Aureli.
Zamilkli, Niedrażewski ostyglejszy filozofował...
— Wierz mi — rzekł zapalając cygaro — spokojne wegetowanie bierne, ma także urok, dopóki w człowieku myśl nie umarła. Ja sam sobie się przypatrując, łając siebie i podziwiając głupstwa i słabości, bawię się wcale znośnie. Tylko już nie wejdę w szranki; tyś młodszy...
Rozum do niczego nie służy człowiekowi, oprócz żeby wskazywał mu, iż można sądzić drugich i siebie bardzo trafnie, a co krok robić omyłki.
Ja — śmieję się i ostygłem na wszystko...
— Radbym dojść do tej doskonałości, ale nie mam twojej ciekawości spektatora...
Tak rozpoczęta rozmowa, która w początkach rozdrażniła Aurelego, powoli ukołysała go... rozerwała, ze zwykłą lekkomyślnością dla chwili obecnej zapomniał o jutrze...
Niedrażewski śmiał się ze wszystkiego...
Nazajutrz — dał się namówić Aurelemu i pojechał z nim obejrzeć ową dzierżawę i cegielnię, przyszłą Syberję przyjaciela...
Nie pozostawiała ona nic do życzenia jako warstat do torturowania zepsutego i rozpieszczonego człowieka. Około niej pustki były do koła, ani ludzi, ani życia...
Ogromne majątki pańskie, administrowane przez ekonomów opasywały ją do koła... Dwór był zrujnowany, ogród zdziczały, budowle w najsmutniejszym stanie; milczenie grobowe, ludność jakby na pół uśpiona i bezczynna a zubożała — nigdzie życia... Trzeba było wielkiej potęgi ducha i miłości pracy, aby tu rozbudzić i ruch jakiś wzniecić... Tego trudno się było spodziewać po panu Aurelim. On sam nie czuł się zdolnym i rozpaczał.
Obchodzili do koła, śledzeni podejrzliwemi oczyma przez ludność miejscową, która zapytywana salwowała się ucieczką... Ci, których spotykali, widocznie się stawili nieprzyjacielsko i niechętnie — niechcąc dać objaśnień lub zastraszając najdziwniejszemi pogróżkami. Nie było jednej twarzy, któraby obudzała sympatję lub zaufanie... Aureli miał przed sobą walkę, przeciw sobie całą koalicję, w sobie niedołęztwo i nieporadność.
Nawet usiłujący mu dodać otuchy Niedrażewski milczał, bo rzeczywistość przedstawiała się przerażająco rozpaczliwą. Silna wola, doświadczenie, zimna krew, energiczny charakter ledwieby podołać mogły trudnościom — Aureli wiedział dobrze, iż to przechodzi jego siły — śmiał się z coraz większą goryczą.
Co krok rozbijali się o nowy jakiś zawód — a nawet tymczasowo, gdyby nie koszyk wzięty z Warszawy, nie mieliby co jeść ani pić, bo woda w studni dla bydła tylko i do prania służyła, a ze wsi z jedynego źródła nie było komu przynieść.
Zastępująca ekonomowę, z kwaśną miną ofiarowała pięć jaj twardych i kawałek czerstwego chleba.
— Mam do wyboru — mówił z gorzką ironją Żabiec do przyjaciela — albo nauczyć się pleść koszyki, lub kupić fortepian i grać exercycje Clementiego, naostatek postarać się o nową flaszeczkę strychniny, zapewniwszy, że Salusia tu nie przyjedzie...
— Dobrze mi tak chciałem się pochwalić przed staremi babami siłą charakteru i zrobiłem kolosalne głupstwo, którego przez lat kilka wydychać nie potrafię.
Zadumany Aureli nie kończył, bo mu najdziksze myśli przychodziły, a p. Wincenty milczał, bo nie widział dziś wyjścia... Milczenie to mówiło: Tak, przyjacielu... zrobiło się głupstwo — myśl, jak z niego wyjdziesz...
Po trzy i cztery jazy na dzień jeden i drugi coś projektował i — okazywało się, że się to na nic nie zdało. W Warszawie, ci co znali majątek, powiadali otwarcie, że na nim dobrzy gospodarze tracili, dochód był za wysoko otaksowany, więc czego się mógł spodziewać Aureli.
Pocieszał się tem, że to były pieniądze wygrane, ale zmarnować je w tak smutny sposób, nawet się nie pobawiwszy...
— Bądź co bądź! — rzekł w końcu po cichu Żabiec do przyjaciela — honor potrzeba ocalić... Będę siedział na wsi, ziewał, tracił i kłamał, że robię fortunę, a tymczasem los mi nastręczy jakieś wyjście... albo...
— Tak, należy faire bonne mine a mauvais jeu, — kończył Niedrażewski. — Na pociechę po całych nocach przypominali sobie śmiejąc się te dobre czasy, za które oba odprawili pokutę, a których całą próżnię i czczość czuli teraz...
Niedrażewski mający przynieść z sobą pociechę, w istocie odjął ostatnią, bo wcale inaczej odmalował Aurelemu Eleonorę i hrabiego. Wszelkie nadzieje na tych mrzonkach osnute, rozwiały się w nicość. — Rozstali się w końcu...
Po wyjeździe przyjaciela Żabiec poszedł z pożegnaniem i nie pominął hrabiny, która wyszła do niego jak zawsze, z Brunonkiem, była uprzejmą, grzeczną, ale zimniejszą mu się wydała... Zapytana o hrabiego, odpowiedziała zakłopotana, że podobno miał się lepiej i obiecywał przybycie.
Wprost od niej udał się do Winnickiej, u której od dość dawna nie był.
— Przyszedłem panią dobrodziejkę pożegnać — odezwał się nadrabiając humorem — na ostatek potrzeba sobie stryczek na szyję założyć i rozpocząć pokutę. Czy ona będzie skuteczną, czy się nie okaże spóźnioną — nie wiem; zawsze pani winienem pierwszą do niej pobudkę. To pewna, że gdyśmy z Niedrażewskim pojechali na grunt zobaczyć teatr przyszłych moich czynów bohaterskich — mróz po nas przeszedł... Co mnie tam czeka, tego nie miałem wyobrażenia...
Winnicka usiadła przy nim...
— Cóż tam tak strasznego? — zapytała — nie przesadzaj... — Coście znaleźli?
— Pustynię i grobową ciszę.
— A w sobie nie masz zasobów, aby ją ożywić?
Aureli zrobił minę pokorną.
— Nie pochlebiam sobie...
— Bez ludzi w istocie żyć nie można — przerwała Winnicka — i tego pan od siebie wymagać nie możesz, ani ktokolwiekbądź... ale i ludzie się, poszukawszy, znajdą i w niedostatku ich... książki.
— Ach książki! — rozśmiał się niemal pogardliwie Aureli.
— Ja — przerwała starając się go rozerwać Winnicka — porównywam je do siana. Gdy zielonej paszy, to jest żywych ludzi, braknie, trzeba to siano jeść, aby nie umrzeć z głodu.
Porównanie dosyć oryginalne nie wywołało uśmiechu. Żabiec milczał z głową spuszczoną, nie czując, że stara ciotka usiłowała przez litość go zabawić, choć jej się też nie chciało śmiać, bo miała w sercu rozbudzające się współczucie dla siostrzeńca.
— Z waćpana, widzę, desperat... — dodała ciszej.
Aureli podniósł oczy i nastroił się do przymuszonej wesołości.
Niepewność, która go dręczyła, niepokój i niezgoda z samym sobą wprawiały go w rodzaj gorączki. Czuł, że własnym losem nie władał, a upokarzało go to do najwyższego stopnia, że okoliczności zmuszały go ulegać takim wpływom, jak naprzykład Salusi, jak Winnickiej — których nie uznawał wagi i znaczenia.
Bił się ciągle z sobą. — Chwilami gotów był wyrzec się wszystkiego, powrócić na Mokotowską ulicę, żyć po dawnemu i zdać dzierżawę na lada kogo — ale wstyd mu było zawracać się z drogi. Musiał więc jechać na wieś, bez ochoty, bez przekonania, bez nadziei, aby się to na co zdało. Hrabina Eleonora, po otworzeniu mu oczów przez Niedrażewskiego, już go tylko zajmowała jako wspomnienie miłe...
Winnicka na wsi doradzała mu książki!! Ruszał ramionami... Dla dzieci, dla młodzieży, rozumiał ich użytek — ale dorosłym zabawiać się niemi? tego nie pojmował.
Na kilka pytań ciotki odpowiedział z takiem roztargnieniem, iż się sam wstydzić musiał, uderzyło go to, że Winnicka trochę więcej, trochę jawniej okazywała mu współczucie i troskliwość o niego, ale brał to za prostą grzeczność z jej strony.
Wstał aby się pożegnać i nie zdradzić ze stanem duszy — chociaż sam nie wiedział jeszcze czy wyjedzie. Znowu flaszeczka i rewolwer nastręczały się jako jedyne lekarstwo. Co miał zyskać na przeciągnieniu? Od życia nie było się już czego spodziewać... Nie miał nikogo na świecie i nikomu potrzebnym nie był. Wiedział że najlepszy nawet przyjaciel Niedrażewski, gdyby się dowiedział, iż umarł, po kilku dniach jużby się z tą myślą pogodził... a może mu zazdrościł spokoju.
Tego stanu ducha, na jaki go położenie naraziło, odmalować trudno. W ciągu dnia zmieniały się postanowienia niewiedzieć wiele razy. — Jechał, pozostawał — szedł do aptekarza, zawracał się niedoszedłszy... śmiał się, gniewał — rozpaczał.
Na Mokotowskiej ulicy nie było już na czem usiąść, ani się na czem wygodnie położyć. Jedna pożyczona kanapka zastępowała wszystko.
Drugiego czy trzeciego dnia, prawie bezmyślnie zaszedł znowu do Winnickiej i dopiero się tu znalazłszy, postrzegł, że wyglądał na natręta albo na potrzebującego pomocy...
Ale ciotka nie zdawała mu się tego brać za złe, owszem witała go bardzo uprzejmie, dowiadując się tylko co ostatecznie postanowił — czy nie obmyślił co nowego. Widać było po niej, że śledziła pilno każde jego poruszenie, każde słowo.
Litowała się nad słabością tego wykolejonego biedaka, który tak jawnie zdradzał się z tem, że sobie rady dać nie umiał.
Pocieszała go jak mogła...
— Zwroty w życiu stanowcze — mówiła mu spokojnie, starając się też spokój ten przelać w niego, zwroty takie zawsze człowieka wiele kosztują. Im prędzej i śmielej się dokonywają tem lepiej... Waćpan nie masz odwagi rzucić się w wodę, obawiając, aby nie była za zimna, a marzniesz na powietrzu..
— Wszystko to prawda — odpowiedział Żabiec. Ja sobie daleko surowsze robię wymówki — ale co to pomoże, kiedy męztwa nie ma? Nie przechwalam się niem, bom go wyrobić nie umiał...
— Więc — z wyjazdem? co postanowiłeś pan? kiedy? — wypytywała Winnicka.
— Właśnie że jeszcze... nic nie wiem... — śmiał się ironicznie Aureli. Potrzebaby może jakiejś... interwencji sługi albo śmielszego jakiegoś musu, aby mnie popchnął. Ja jeszcze nawet za sam wyjazd nie mogę ręczyć, chociaż został nieodwołalnie postanowiony i sprzęty już na wieś powędrowały.
Tymczasem — rzekł z naiwnością obudzającą politowanie — gdyby się kto znalazł co by mi dzierżawę tę odebrał, nawet ze stratą, zdaje mi się że bym mu ją oddał z radością...
— A potem? — spytała Winnicka.
— Albo ja wiem — rzekł Aureli — nie jest-że to stan politowania godny?
— Dobrowolna męczarnia — wtrąciła Winnicka ze współczuciem.
— Tak, męczarnia, ale nie dobrowolna, przerwał Żabiec poruszony okazaną mu sympatją. — Los nielitościwy rzuca mną i miota. Rozpoczął od upokarzającego zesłania mi panny Salomei, a skończył na ironicznem opatrzeniu mnie w pieniądze na drogę, których użyłem na zgotowanie sobie tortury...
— Dla mnie to najdziwniejsze — dodała Winnicka — starając się rozdrażnienie złagodzić, że waćpan to widzisz tak jasno. Sądzisz tak sprawiedliwie, a do czynu nie masz potrzebnej energji.
Aureli poruszył ramionami.
— Cóż temu winien człowiek, gdy nie może podnieść dwóchset funtów? — odparł z goryczą. — Mówią, że dzieci pokutują za rodziców winy: tak, jest coś we krwi. Ojciec mój przez całe życie na coś czekał i czegoś się spodziewał, nic nie robiąc... Nieudolność tę jego ja przejąłem w spuściźnie... pokutuję za grzech jego...
Zamilkła Winnicka, ale twarz jej sposępniała.
— Najłatwiej — rzekła — winy własne składać na drugich — ale w tem zaledwie jest odrobina prawdy... Już sam ten sąd jest oznaką słabości, na którą trzeba radzić nie narzekać... A że rada na nią jest — to pewna...
I pomilczawszy chwilę, zwróciła rozmowę z widoczną litością nad skazanym.
— Oddalenie się od Warszawy jest za małe — rzekła — że tego za pożegnanie i wyrzeczenie się nie można uważać. Będziesz pan mógł odwidzieć dawnych znajomych i utrzymać stosunki...
— W takim razie pocóż się było wynosić! — odparł Żabiec — nie wiele się zmieni, a nic nie zyska, oprócz że na bryczce trzęsącej po złej drodze będę musiał jechać do lichego hotelu — aby od nudnego uciec domu.
Wcale nie zrażając się temi wybrykami złego humoru, Winnicka okazywała się coraz czulszą dla niego... Zdawała się tylko wstrzymywać od zbytnich wzruszeń, jakby walczyła z sobą.
Tak było w istocie. Biedna, znękana kobieta, tyle w życiu doznawszy zawodów, ostygła i rozczarowana, coraz mocniej się przywiązywała do tego siostrzeńca, którego zaufanie, otwartość ujmowały ją. Ale się lękała cała oddać temu uczuciu, zająć jego losem, aby nowego nie doznać zawodu.
Aureli poruszył się dla ostatecznego pożegnania, które czulsze było z obu stron niż się spodziewali. I on miał dla tej kobiety pewną wdzięczność, iż go nie odpędzała tak jak reszta rodziny. Winnicka zbliżyła się ku niemu i głosem łagodnym, serdecznym, starała się wlać pociechę i otuchę...
— A — nie zapominaj pan o mnie — dokończyła widocznie poruszona... — Proszę...
Nieśmiała dodać — jak o ciotce, ale już miała to przyznanie się na ustach. — Coraz skłonniejszą była w tym sierocie widzieć dla siebie przeznaczone dziecię...
Aureli wybiegł szepcząc w duchu...
— Lepsza ona przecie od wielu innych.
Tegoż samego dnia, gdy jeszcze błądził rzucając bilety, napadł na niego czatujący Barszewski. Jemu odjazd przyjaciela nastręczał doskonałą zręczność zaproszenia kilku osób na wieczór, które starał się przekonać, że Żabca wypuścić bez uroczystego pożegnania nie godziło się.
Wszyscy się na to zgadzali. Referendarz i Korjatowski, mnóstwo mniej wybitnych towarzyszów dawnego żywota... popierali tę myśl żywo...
Aureli zaproszony — mając powód opóźnienia wyjazdu, podziękował, ale — przyjął... Zyskiwał na tem dni parę.
Zrazu Barszewski myślał o bardzo skromnym wieczorku u siebie, ale drudzy chcieli mieć także czynny udział w uznaniu zasług tego człowieka, który tyle wieczerzy i objadów dysponował dla nich i zjadł z nimi. Stanęło tedy na wieczerzy składkowej w resursie. Kilku jednak „śmielszej natury“ głosowało za przybraniem dla ożywienia — teatralnych żeńskich znajomości, a te w resursie nie mogły się pokazać same... — resursę więc zmieniono na pierwszorzędną restaurację.
Liczba osób mających uczestniczyć w pożegnaniu wzrastała, z nią razem i rozmiary uczty, która do zbytku skromną być nie mogła. Wymagało to parę dni przygotowań, odłożono — a Aureli spał na kanapce i chodził po pustych pokojach. Gniewało go w końcu i uroczyste żegnanie, gdyż zmuszało do wyjazdu. Kości były rzucone... Pożegnany musiał się oddalić.
Z dnia na dzień tak zwłócząc ukazał się znowu u ciotki.
Sam nie wiedział jak tam zaszedł — wstydził się, począł tłumaczyć, ale Winnicka przyjęła go z niekłamaną radością...
Za każdym razem obchodziła się z nim poufalej, a tego dnia... miała niemal łzy w oczach.
— Aż mi wstyd — odezwała się w końcu do niego. — Tyle w życiu doznałam zawodów od ludzi, serce już dla nich zamknęłam — od rodziny nawet odłączyłam się zupełnie, a waćpan, panie Aureli, poruszyłeś we mnie jakieś fibry... zdrętwiałe...
Nie może to być tylko skutkiem tego, że waćpan nie kłamiesz uczucia — i że masz w gruncie serce poczciwe. Szczerze mi was żal!
Tu głos jej zadrżał, spuściła oczy, jakby zasromana... i nieśmiało dodała:
— Waćpan, jak ja, nie masz na świecie nikogo... — a przecież nas dwoje węzeł krwi łączy... Uważaj-że mnie nie za obcą od dzisiejszego dnia ale za krewną, za ciotkę najbliższą..
Może ja się wam przydam na co, a wy mnie bardzo, bo przez was do życia i świata powrócę, których się wyrzec musiałam. Wszyscy, ktokolwiek się do mnie zbliżył, byli interesowani, waćpan nic nie wymagając okazałeś mi współczucie... Niech-że ja mu się wywdzięczę...
Wyrazy te drżącym głosem wyrzeczone, nieśmiało — podziałały na Żabca można powiedzieć cudownie. — Słuchał ich naprzód zdumiony, zdając się nie wierzyć uszom — potem mu się zmieniło oblicze, zbladł, zaczerwienił się, oczy się zapaliły — położył rękę na sercu, chciał mówić i nie mógł. Złożył tylko ręce przed Winnicką i szeptał:
— A! dobrodziejko moja — życie, życie mi przywracasz! — Jest-że to prawdą? Miałżebym ja w istocie pozyskać w tobie współczucie, opiekę, rodzinę... ja więcej nic, nic nie potrzebuję, tylko aby się do kogoś, do czegoś przywiązać...
Przykląkł przed nią.
— Na Boga! ciągnął dalej z exaltacją, której nie był panem. — Nie miejcie o mnie fałszywego pojęcia — nic, nic nie potrzebuję, wszystko gotów jestem poświęcić, byle mnie ktoś przyznał za swego, bylem sam tak zaparty na świecie nie został... Całem życiem wam za to będę się odsługiwał... To dobre słowo wasze uratowało mnie, jest dla mnie zbawcze...
Czuję się odrodzonym, nie jestem sam... Teraz znajdę w sobie siły, aby się przemęczyć na wsi, wziąć do pracy... zdolny jestem do wszystkiego co mi każecie.
Zmienił się tak nagle, że Winnicka patrząc na niego, widząc, jakiego cudu dokazała... uczuła się szczęśliwą.
— Panie Aureli, poczęła mówić — kochany siostrzeńcze... — wierz mi — że to pierwsza chwila od straty moich dzieci, w której się czuję na świecie potrzebną i życia znowu pragnę... Ufaj mi... nie jestem egoistką... alem i ja, jak ty potrzebowała serca, uczucia... a karmiono mnie kłamanemi grzecznościami.
Niech mówią co chcą na starą Winnickę, przekonasz się, że ona kochać umie i to ją czyniło nieszczęśliwą, że jej poczciwie nikt kochać nie chciał.
Aureli całował ją po rękach rozpromieniony...
Stała się tedy rzecz cudowna... Jedno słowo, które się Winnickiej wyrwało z serca, zmieniło człowieka, zatrzymało go na skraju przepaści, gdy już o życiu zwątpił — odrodziło go..
— Pojadę teraz na wieś z ochotą — zawołał. Wszystko co los zrządził, dobrze się stało... Dzierżawa ta była potrzebną. Muszę się zrehabilitować i okazać, żeś, kochana ciotko, nie zupełnie niegodnego ocaliła. Jedno twe słowo serdeczne dokazało tego...
Winnicka się rozpłakała.
Było coś tak dziwnego w tem nagłem nawróceniu grzesznika, iż ani ciotka, ani siostrzeniec długo się upamiętać nie mogli.
Aureli chciał odejść, nie puściła go Winnicka.
— Siadaj, — rzekła — stosunek się nasz zmienił, nie jesteś już panem Aurelim, ale moim rodzonym siostrzeńcem, sprawy twoje i interesa uważam za swoje własne i chcę zarówno abyś o moich wiedział dokładnie...
Żabiec począł ją po rękach całować.
— Nie, nie — zawołał błagająco... — Niech się żadna rachuba w to nie mięsza... proszę. — Onaby mi popsuła wszystko — pozwólcie mi, abym ja się dał poznać wam lepiej. Nie będę potrzebował się wstydzić, potrafię z sobą zrobić co zechcę, bo mam cel... Rodzinie, wam, wstydu nie zrobię, za zmarnowaną młodość zapłacę.
Będę niedaleko, więc łatwo mi przyjdzie zdawać sprawę z moich czynności i radzić się. Jadę jak najprędzej...
Teraz już, uroczyste pożegnanie, uczta, ciążyły Aurelemu, ale za stare grzechy musiał je przyjąć i stawić się, choć mu pilno było do dzierżawy, tak jak niedawno chciał zwlec jej przyjęcie.
Do późnego wieczora pozostał u ciotki, i wyszedł od niej upojony, przejęty wdzięcznością.
Nazajutrz w ulicy spotkał się idąc z Salusią, która starała się go uniknąć, ale sam podszedł do niej.
— Panno Salomeo — rzekł — proszę się nie gniewać na mnie. Jestem jej istotnie wdzięczen za dobre chęci dla mnie... Nie wiedząc o tem, byłaś palcem opatrzności. Wszystko dobrze, jadę na wieś... z ciotką jesteśmy jak rodzina być powinna, czuję się odrodzonym. Bóg zapłać!
Salusia sądziła, że żartuje.
— Cóż to znowu za nowina — zapytała...
— Winnicka jest najzacniejszą kobietą w świecie — dodał Żabiec — a ja będę się starał okazać godnym jej łaski...
— Cóż ona zrobiła panu? — zapytała naiwnie Salomea.
— Jak-to? nazywa mnie siostrzeńcem, mam rodzinę, więcej nie potrzebuję — odparł oburzony Aureli — niech Bóg broni, aby co robić dla mnie chciała więcej. Tego starczy...
I spiesznie odszedł zostawiając zdumioną Salusię, która nie wiedziała już co myśleć.
Uroczyste pożegnanie nieuniknione, odbyło się z wielkiem współczuciem dla Aurelego, ale on — co przypisywano rozstaniu — pozostał sztywnym i zastygłym, w ciągu jego dziękował, kłaniał się kładł rękę na sercu, ale uśmiechał się z przymusem i widocznie go to męczyło...
Ubolewano nad nim, gdy on w duszy się cieszył...
Wszelka niepewność dla niego ustała, wiedział dokąd idzie, i cudem czuł w sobie siłę, nie wątpił że trudności pokona.
Zniknął potem z horyzontu i ani słychu już o nim nie było, a że się nader łatwo o ludziach zapomina, — pamięć o nim zatarła się bardzo prędko.
Do Winnickiej pisywał krótkie listy, zjawił się parę razy sam, ale nikomu więcej się nie pokazywał...
Zaintrygowana niezmiernie tem panna Salomea napróżno się coś więcej od innych dowiedzieć starała... Wsuwała się do Winnickiej próbując coś z niej wydobyć. Ciotka jej odpowiadała wesoło... — Pracuje, gospodaruje... Ale nic więcej...
Upłynęło dobrych kilka miesięcy, gdy raz powracając z kościoła, panna Salomea, która teraz niezmiernie się stała pobożną, spotkała w ulicy Rzepskiego.
Z początku go niepoznała, nie była pewną czy to on jest, bo po wiejsku był ubrany i lepiej wyglądał, ale w końcu, gdy się uśmiechnął, podeszła.
— Na rany Chrystusowe — zmiłuj się człowiecze, co się z wami dzieje. Wiesz przecie, jak mnie Aureli obchodzi — i że mnie, mogę powiedzieć, życie winien, żeby też będąc w mieście nie zajść, nie powiedzieć co się z wami stało! jak idzie?? co robicie?
Rzepski nie był wymowny w ogóle, z niego się chcąc coś dowiedzieć, potrzeba było jak z kądzieli nitkę, dobywać z mozołem każdą wiadomostkę.
Salusia go pochwyciła...
— Chodź... Zafunduję waćpanu herbaty z rumem, — powiedz mi o nim, o sobie, o gospodarstwie...
— Za herbatę z rumem — nie! — krótko odparł głową potrząsając Rzepski.
— No to, cóż?
— Jeżeli już łaska... no to chleba z masłem i kufel piwa... — odparł Rzepski...
Panna Salomea wprowadziła go do poblizkiego ogródka, siedli w kątku. Kazała podać co chciał z dodatkiem szynki. Rzepski jadł tęgo ale milczał.
Siedział pogrążony w myślach, jakby o pannie Salomei zapomniał... nagle obejrzał się, zobaczył ją — i westchnął.
— Mów-że bo — zawołała, zbliżając się i przynaglając, co się z nim, co się u was dzieje? nikogo nie widać...
Rzepski, pomilczawszy trochę, rozśmiał się.
— Co się u nas dzieje!? hę! Ja, co na to patrzę, nie rozumiem, a panna Salomea by chciała z tego, co ja powiem, się coś dowiedzieć. Ja pannie powiadam, że tego i djabeł nie zrozumie... To dość.
— Ale, czegoż? co? co się dzieje? — wołała zniecierpliwiona stara panna, bijąc się rękami po kolanach. — Mów waćpan porządnie...
— Cóż będę mówił? — zamruczał Rzepski. — Co! Panna wie! ja go na rękach nosiłem, kiedy był mały, patrzałem, jak rósł, nie odstępowałem, biedę i hulanki z nim przetrwałem... a tu naraz! wie panna co? Ja go nie znam! Zacny człowiek! Jak Boga kocham...
Zamilkł zamyślony.
— W czemże-się odmienił?
— W czem? we wszystkiem! — odparł Rzepski. — Ja go nie znam! patrzę się i głupieję!
— A waćpana słuchając, zgłupieć można — wtrąciła zniecierpliwiona stara panna. — Mów bo porządnie...
Rzepski się zadumał, jakby chciał myśli pozbierać.
— Ot, jak było — począł — pojechaliśmy na wieś, do tej dzierżawy, do Maczek... Pustka, powiadam pannie, ruina... strach... Dzierżawca ćwieczki ze ścian powyrywał... Spiżarnia pusta, ludzie jak wilcy... Wody poczciwej żeby się napić, nie było, wiadra żeby przynieść — no, nic... A panna wiesz, co to był za gagatek... Myślałem, on tu z głodu zdechnie, albo na drugi dzień uciecze...
Słuchaj-że... On, któremu wszystko dawniej złe było... tu panie, na razowym chlebie czerstwym, na kartoflach... bez kieliszka wina... od rana do nocy na nogach... w polu, w oborze... pracuje jak wół...
— Cóż mu się stało? — zawołała, żegnając się, panna Salomea.
— Otóż ja się pytam — dodał stary — co mu się stało? i jak może człowiek, co lat trzydzieści innym był, nagle ze skóry wyleźć... Stary jestem, myślałem, że już się niczemu dziwić nie będę.
Ruszył ramionami. Salomea milczała.
— Myślicie, że wytrzyma? — spytała.
— Cóż ja teraz mam myśleć! — zawołał Rzepski, łapczywie chleb jedząc i piwo popijając. Ja już za nic nie ręczę, i głupi jestem — głupi jestem.
— Ale cóż mu się to stało? dla czego on to robi — poczęła panna....
— To też dla mnie zagadka — rzekł Rzepski.
Milczeli czas jakiś — Rzepskiemu się na ochotę zwierzania zebrało, i nie pytany począł.
— Inny się człowiek zrobił.... Panna go też znała.... Gębę miał popsutą, pieścił się, bywało z łóżka go ściągnąć trudno, tak leniwym był — a teraz... Ledwie na brzask, ten już wstaje, budzi — nie wziąwszy nic do gęby, wybiega; w każdy kąt zajrzy.
Niechże panna i to miarkuje, że on o gospodarstwie nie miał pojęcia, nigdy się tego nie dotykał, nie rozumiał, ani be ani me; ale to taka bestja..., że czego nie wie, to się, gdy chce, domyśli, nauczy nie wiedzieć z czego. Dosyć mu popatrzeć, a ludzi z przełaja popytać, podsłuchać. Z początku nasz ekonom ramionami ruszał i śmiał się, a teraz głową pokręca. Jego ani okłamać, ani oszukać....
Stara panna spuściwszy głowę, milczała.
— Kiedy człowiek tak się weźmie do pracy — odezwała się po chwili — to juści musi mieć do tego powód... nie darmo.... Cóż to znaczy? dla kogo on to robi? dla czego?
— Otóż to jest sęk — rzekł Rzepski. — Nie rozumiem....
— Jeździł choć raz do Warszawy? — spytała ciekawa Salomea.
— Był coś dwa czy trzy razy, ale krótko i to dla pokupek, bo on teraz sam chce wszystko robić i na nikogo się nie spuszcza — mówił stary sługa, — w domu, oprócz tego cośmy z Mokotowskiej przynieśli, nie było nic, a to co z nami przyszło, tu się na nic nie zdało. Wszystko musieliśmy kupować... ale co prostsze rzeczy, to po jarmarkach i po miasteczkach kupował, aby taniej.... Teraz już dom się zaopatrzył, ale z prosta... ani by się domyśleć, że on kiedyś elegantem był i wszystko mu śmierdziało, co nie modne....
— A jakże on sam? chmurny? zły? — wtrąciła Salomea.
— Mnie się zdawało też, że on się tu zakwasi, jak dziecko na pokucie w kącie, a nieprawda... Bywało, lada za co się mnie dostawało, choć staremu, że i kuksnął i połajał, a teraz? zkąd mu ta cierpliwość? nie wiem. Niech panna tylko miarkuje — dodał Rzepski, palec przykładając do czoła — na Mokotowskiej do łóżka mu było trzeba jego herbatę albo czekoladę przynieść i to żeby była gorąca, a do niej nie co innego tylko co zadysponował; a jak mu grzanka była za gruba, to nią ciskał. Teraz co mu dać, wszystko dobre, a jak się spóźni, także słowa nie powie. Objad gotuje baba, ale powiadam pannie Salomei, często tak nawarzy, że mnie przez gardło nie przechodzi, on siądzie, popatrzy, uśmiechnie się i palantuje. A — żeby pisnął! śmieje się. Popatrzy mi w oczy. Co, Rzepski — nieprawdaż? Teresa gotuje co się zowie, jakby na pół dla psa, a pół dla siebie, ale w Maczkach i to smakuje.
Salomea się zamyśliła.
— Cóż on, chce tak na gwałt pieniędzy się dorobić, czy co? — spytała.
— Może — odparł Rzepski — bo się rachuje szczelnie. Dawniej, co u niego znaczył rubel? nosił w kieszeni co miał i garściami z niej wyjmował. Oho! teraz... dziesiątkę ogląda na wszystkie strony nim wypuści...
— Żyje on tam z kim? — spytała stara panna. — Przywykły był do ludzi. Macie sąsiadów?
— Żywej duszy, ekonomowie tylko, ale z nimi nie mamy stosunków, tylko tyle co konieczne — rzekł Rzepski. — Na co mu ludzi teraz? od rana do nocy za domem, w polu, około robotników, a gdy powróci, potrzebuje odpocząć, no, i rejestra niektóre sam pisze...
Wstała z krzesła panna Salomea.
— To nie może być! — zawołała, — waćpan sobie ze mnie drwisz! Gdzie to słyszana rzecz...
Śmiać się zaczął Rzepski.
— Gdyby mnie kto to powiadał — rzekł — i jabym nie wierzył, ale się patrzę codzień..
— To nie potrwa! — zawołała Salomea — Porwał się, ale...
— Ale już blisko pół roku — rzekł Rzepski.
Nie chcąc puścić jeszcze Rzepskiego, który już się wybierał uciekać i kręcił się niespokojny — Salomea piwa podać kazała, a stary dał się skusić i siadł uśmiechając się ze zdumienia, które się na jej twarzy malowało.
— Wie panna jeszcze jedną osobliwość? — odezwał się z tajemniczą miną.
— Cóż takiego?
— Winnicka u nas była dwa razy... — szepnął stary.
Ruszyła ramionami słuchająca.
— Świat przewrócony — rzekła... Winnicka znać go nie chciała — ze swojemi żyć nie mogła, z bratem się rozeszła, z siostrą się poróżniła... a tu nagle...
Pogładził się po głowie stary sługa.
— Jabym się temu tak bardzo nie dziwił — rzekł — bo on kiedy chce... oczaruje każdego, ale jako żywo się jej nie przypochlebia, ani udaje nic... tylko jakaś czułość się w nim dla ciotki zrodziła, a w niej też serce urosło... Dawniej bywało mówi... pani Winnicka, albo ta Winnicka... teraz ciocia... a to mało, że koło niej tańcuje gdy przy niej jest, ale o niej myśli... o niej mówi...
Ruszył ramionami.
— Musiała mu dać pieniędzy — zawołała Salomea.
— Otóż nic, ani grosza!! wiem na pewno! — krzyknął Rzepski. Próbowała — prawda — ale odesłał nazad... nie przyjął.
Milczeli chwilę, aż złośliwa stara panna, z kwaśnym uśmieszkiem wtrąciła:
— Nie bój się, ma rozum!! nie wziął mało, bo mu się chce wszystko dostać.
Rzepski zakrztusił się piwem i porwał oburzony.
— Panna Salomea go nie zna! nie! a i ja nie mogę powiedzieć, żebym go znał dawniej... W tym człowieku, co najmniej, dwu ludzi... Tak się zmienić!! Ja już teraz za nic nie ręczę...
Zamilczała zmięszana stara panna.
— Więc aż dwa razy przyjeżdżała Winnicka — odezwała się... — Cóż! oglądała gospodarstwo?
— Nie — ale on zachorował był jakoś i musiał się położyć, a ona się o tem dowiedziała przez Marcinowskę...
— Jaką Marcinowskę? — pytała żywo Salomea.
— To panna nie zna Marcinowskiej? — podchwycił Rzepski. — Marcinowska służyła dawniej u Winnickiej, a ta nam ją zarekomendowała...
Salusia gorzko się śmiać poczęła...
— Oczewista rzecz — chciała mieć szpiega ze swojej ręki w Maczkach...
— Co to bo zaraz mówić — szpiega — ofuknął. — Każdy kto kogo kocha, radby wiedzieć co się dzieje z tym, do którego się przywiązał, a Marcinowska najzacniejsza kobieta... — dodał Rzepski i co do gospodarstwa i apteczki chyba nie ma równej.
Pannie Salomei pochwały te niezmiernie były przykre.
— Więc cóż — przerwała kwaśno, — wróćmy do tego o czem była mowa — on zachorował... i —
— Winnicka z doktorem przyjechała.. — dodał Rzepski...
— Taka teraz czułość! — uśmiechnęła się panna Salomea. — Winszuję, winszuję cóż tu mówić więcej?...
Tak się rozstali z Rzepskim i ciekawość panny Salomei została zaspokojona... Czuła się dumną tem, że jakkolwiekbądź, ona jednakże panu Aurelemu tę szczęśliwą przyszłość swem wystąpieniem przygotowała i była prawdziwem narzędziem opatrzności.
Opowiadanie starego sługi zgodne były z prawdą, chociaż dla tych co przez ciąg lat długi widzieli p. Aurelego tak innym — wydawało się to dziwnem, a niektórzy podejrzywali go o udawanie i komedją. Ale spotykający się z nim w Warszawie przyjaciele powoli przekonywali się, że w istocie innym się stał człowiekiem — mówili o nim, że podupadł, zardzewiał i zszedł na nic...
Przez litość zapraszali go na śniadańka — w których odmawiał udziału, na wesołe wieczorki, ale na te nie przychodził.
Niedrażewski zawitawszy także w parę miesięcy do Warszawy, gdy go tu nie znalazł, a dowiedzieć się dokładniej nic nie mógł o nim, sam się wybrał do Maczek — i więcej może niż inni został zdumiony tem co tu zastał.
Aureli ubrany po wiejsku, wyszedł naprzeciw niego z wesołą twarzą, ale od progu boleć zaczął, że go tu przyjąć nie potrafi.
— A! mój Wicku — śmiał się ściskając go... — gdybym choć na dwadzieścia cztery godziny wprzódy wiedział, że mnie nawiedzisz to byłbym się przygotował — a tak grozi ci w Maczkach śmierć głodowa.
— Ba! a ty! przecież żyjesz! — odparł p. Wincenty.
— A! ja! Ja, to co innego — rzekł Aureli. — Nie masz pojęcia co się ze mną zrobiło... Bardzo mało potrzebuję...
W czasie krótkiego pobytu, Niedrażewski wyjść nie mógł ze zdumienia, z sercem ściśniętem patrząc na zmianę życia i obyczajów Żabca i litując się nad nim, gdy on dowodził, że jemu z tem było dobrze.
— Przypomnij sobie, gdyśmy tu po raz pierwszy byli — widziałem cię niemal rozpaczającego.
— Od tej pory zaszła wielka i radykalna zmiana — odparł Aureli spokojnie. — Potrafiłem w sobie przezwyciężyć starego człowieka, pogodziłem się z rzeczywistością. Jem co mi dają i do jednego tylko śmierdzącego mięsa nie mogę nawyknąć, zresztą znoszę nawet starą słoninę. Wstaję z rana, jeżdżę i chodzę po polach... Zaczęło mnie to zajmować... Nie mogę powiedzieć, żebym był szczęśliwy, ale nieszczęśliwy nie jestem.
Niedrażewski patrzył na niego z pewnego rodzaju przerażeniem.
— Uwielbiam twoją moc duszy — rzekł po cichu... — Wyznaję, że ja bym się na to zdobyć nie potrafił, i gdybym na próbę podobną miał być wystawionym, wolałbym małą podłość popełnić, niż się na nią narazić.
— Mówisz tak, — odpowiedział Aureli — bo się w tobie serce nie poruszyło... które człowieka jedno całkiem może przerobić.
— Serce? — podchwycił zdumiony Niedrażewski — serce? a więc, chyba znowu... Hrabina...
— A, cóż znowu! Nie myślę wcale o Eleonorze — rozśmiał się Żabiec... — Przekonałem się, żeś miał słuszność, na jej serce wcale rachować nie mogłem... Śmiej się, jeśli chcesz, wierz czy nie — serce moje poruszyła stara, biedna jak ja, osierocona Winnicka, która mi pewne współczucie okazała...
Niedrażewski, złożywszy ręce jak do modlitwy, z poszanowaniem się pokłonił.
— Co chcesz, Wicku! Są rzeczy, jak pono Shakespeare powiedział, o których się filozofom nie śniło... Do takich fenomenów należy moje nawrócenie, przez starą krewnę, do której się przywiązałem, czując, że ona dla mnie ma sympatją. Znalazłem w niej rodzinę, której mi brakło — nie jestem sam... Uczułem obowiązek stać się porządnym człowiekiem — dla niej... Nie powinna się wstydzić siostrzeńca pani z Czarnogrodzkich Winnicka.
Pan Wincenty zamilkł, nie chcąc się przyznać że w stan ducha przyjaciela wejść i zrozumieć go nie umiał. Sobie to tłumaczył po cichu tem, że chyba Aureli nie był... takiego rodu i krwi, która wymaga do życia pieszczonych warunków... Jabym tego nie potrafił — a w nim odezwała się krew nie zbyt wydelikacona długiemi wiekami ciężkiego jarzma niedostatku...
Przy improwizowanym objedzie wróciła starym przyjaciołom wesołość dawna. Pan Aureli starał się zepsutemu podniebieniu Niedrażewskiego uczynić tę ucztę o ile mógł znośną — ale mu się to nie bardzo powiodło.
Sam chodził do kuchni, wydobył co tylko gdzie mógł znaleźć najlepszego, dawał instrukcje kucharce co jak ma przyrządzić... ale Wincenty dławił się, chociaż chwalił i na talerzu misternie ukrywał niedojedzone przysmaki.... Przez cały czas pobytu nie wychodził ze zdumienia. Starzy przyjaciele zachowali dla siebie dawne serca, ale teraz się tak już nie rozumieli, nie sympatyzowali jak niegdyś.... Aureli stał się surowszym i pogląd na życie jego — doznał wielkich modyfikacyj.
Rodzina Czarnogrodzkich, z którą Winnicka wszelkie zerwała stosunki, dowiedziała się ze zdumieniem i wielkiem a nieprzyjemnem uczuciem, że ona w Warszawie dała się zbliżyć do siebie Żabcowi i przyznawała go za siostrzeńca.
Chociaż majątek jej był znacznie nadszarpnięty przez męża i dzieci, pozostawało jeszcze z niego tyle, iż odziedziczenie resztek tych dla Czarnogrodzkich obojętnem być nie mogło, postarali się więc o zbliżenie się do Winnickiej, posługując się niezwykłemi pośrednikami.
Skutkiem tego było, iż Winnicka wybrała się do Maczek znowu.
— Co myślisz, panie Aureli, — odezwała się do niego drugiego dnia, obszedłszy dom i opatrzywszy wszystkie kąty z Marcinowską — mnie Warszawa męczyć zaczyna. Gdybyś mi najął jakie trzy, cztery pokoiki, którebym sobie wyporządziła, tobym się tu do waćpana przeniosła? Będziesz miał zupełną swobodę, bo ja się do niczego mięszać nie chcę, zapłacę za siebie, pomogę do urządzenia się w domu, nie będziesz sam....
Kogo innego mogłoby to zastraszyć — ale już Żabiec znał dosyć starą Winnickę, aby się jej nie obawiać. Przyjął z wdzięcznością wniosek jej, ale z warunkiem, że mu za mieszkanie, pustkami stojące, płacić nie będzie....
Trochę więc na złość Czarnogrodzkim, a zresztą przez przywiązanie do siostrzana, Winnicka z wielkim pośpiechem i rozgłosem wyjechała do Maczek....
W rok potem Rzepski, który już tylko zwał się sługą Żabca, ale w istocie był na emeryturze, bo na oczy zapadł i nogami włóczył a niekiedy i kija potrzebował, znalazł się w Warszawie u Bernardynów na mszy, i postrzegła go panna Salomea.
Od bardzo dawna nie mając wiadomości żadnej o panu Aurelim, czatowała na niego u wyjścia. Rzepski z trudnością poznał ją po głosie, bo w istocie zmieniła się powierzchownie, nabrawszy ciała znacznie; a miała też teraz życie lepsze i swobodniejsze u starego kawalera, którego gospodarstwem i zbawieniem dusznem się zajmowała.
— Cóż u państwa słychać w Maczkach? — spytała — tyle czasuśmy się nie widzieli.
— Fiu! fiu! co u nas słychać! na wołowej skórze nie spisać — odparł Rzepski. — Pani Winnicka u nas mieszka...
— Toć przecie nie nowina — odpowiedziała Salomea, biorąc starego pod rękę. — Chodź waćpan do mnie na kawę, pogawędzimy.
— A no! — rzekł Rzepski — jeżeli nie daleko i nie wysoko?
— Na Krakowskiem i parter — dumnie rzekła Salusia. — Chodź...
Po drodze nie ustawały pytania. Rzepski w początkach się wstrzymywał od odpowiedzi zbyt otwartych, w końcu dał się rozczulić i dobyć z siebie wszystko.
— Co by panna Salomea powiedziała, gdyby my się ożenili? — zagadnął.
— Kto? waćpan? — rozśmiała się stara panna.
Machnął ręką stary.
— Winnicka panu Aurelemu żonę znalazła — rzekł Rzepski, śmiejąc się — a to się tak zrobiło, powiadam pannie, jakby on ją sobie sam wyszukał! W tem sztuka! Gdyby mu kto chciał ją dać, nie byłby wziął... Tymczasem...
Nie kończąc Rzepski, śmiał się po cichu. Z poplątanego opowiadania starego sługi tyle się tylko dopytać mogła panna Salomea, iż dawna przyjaciółka Winnickiej, sąsiadka jej na wsi, przybyła do Warszawy dla widzenia się z nią, a miała z sobą córkę. Naturalnie musiała szukać swej Winnickiej w Maczkach, gdzie spędziła trzy dni.
Pan Aureli poznał w ten sposób pannę Klarę... i — chodząc z nią po ogrodzie, zawiązał naprzód przyjaźń braterską, gdyż siebie uważał za zbyt starego do kochania — ale w końcu miało się to zamknąć na kobiercu, przy ołtarzu...
— Panna uboga? — zapytała Salusia.
— Jedynaczka i wieś ma, co się zowie — rzekł Rzepski...
— Stara?
— Nie ma trzydziestu lat...
— Cóż? nie piękna?
— Owszem... jak łania! — odparł sługa — oho! tylko za jedno nie ręczę... kto z nich będzie panował. Już teraz panna Klara się rządzi tu... jak w domu... Ale my w Maczkach siedzieć nie myślimy... Winnicka się wynosi do własnego majątku i ciągnie z sobą Aurelego... Wioska panny o miedzę...
Wysłuchawszy gawędy starego, zadumana panna Salomea zamruczała, jakby sama do siebie:
— A coby było, żebym ja w porę nie przyszła na Mokotowską ulicę? Jak Boga kocham nie ma na świecie sprawiedliwości... Do mnie nikt nie przyszedł w porę.

Magdeburg, 24. lipca 1884.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.