Nad przepaścią (Kraszewski, 1887)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad przepaścią
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Dziennika Polskiego“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Dla poznania bliższego nieszczęśliwego bohatera naszego opowiadania, musimy się cofnąć wstecz na kilkadziesiąt lat i dowiedzieć o jego pochodzeniu i przeszłości.
W ostatnich latach ośmnastego wieku, które tyle rodzin i majątków przyprawiły o ruinę w naszym kraju, a tyle nieznanych dawniej nazwisk i ludzi nagle postawiły na świeczniku i wyposażyły majętnościami olbrzymiemi, — na Podolu jakby z pod ziemi wyrosła nagle familja Czarnogrodzkich, która przyszła do posiadania ogromnych obszarów ziemi, w sposób niezbyt zrozumiały nabytych. Razem z temi bogactwy okazało się, że rodzina była stara, szlachecka, miała kolligacje i prawo liczenia się do uprzywilejowanych, choć długo gdzieś w mroku trwała niewidoczna. Głową rodziny naówczas był starzec dumny, nieprzystępny, opryskliwy, chciwy i skąpy a pyszny, który synowi jedynakowi przelał po sobie i majętności i charakter.
Ożenienie z dziedziczką ubogą wielkiego imienia, na którą spadł później majątek znaczny, wprowadziło Czarnogrodzkich stanowczo w te koła, do których prawo sobie rościli. Rozległe bardzo dobra, nadzwyczaj zaniedbane, wymagały pilno uregulowania, pomiarów, odpowiedniego ich szacunkowi gospodarstwa. Dosyć późno ale gorliwie zajął się tem syn Czarnogrodzkiego.
Potrzeba było grunta rozdzielić, stworzyć folwarki — zużytkować ziemię, która w niedostatku rąk i starań długo leżała odłogiem, pastwiskami, choć obiecywała być — ziemią obiecaną.
Szukano naówczas zdolnego geometry, któryby wziął na siebie pomiar tych kilkudziesięciu tysięcy morgów, uregulowanie ich, zakreślenie planu urządzenia na przyszłość. Pan marszałek Czarnogrodzki, starając się o takiego geometrę, na koniec z trudnością sprowadził go sobie aż z Litwy, od Wilna.
Był nim p. Wawrzyniec Żabiec.
W chwili, gdy ów przybysz zjawił się w Czarnogrodzie (nowo tak przezwanej rezydencji świeżo urosłego magnata), marszałek był już ojcem syna, jedynaka, na którym spoczywały nadzieje przyszłości, i trzech słynących z piękności córek. Obiecujące się bogate wyposażenie panien, kazało się spodziewać zięciów, którzy stosunki rodziny znakomicie mogli podźwignąć.
Jak wszyscy ci, którzy świeżo urośli, Czarnogrodzcy dumą i poczuciem swej pańskości, przechodzili najstarsze i najnieprzystępniejsze rody. Pałac, park, — dom marszałkowski (gdyż jak ojciec tak syn tytuł ten nosili), słynęły z elegancji i piękności. Na to wszystko co w oczy biło, co mogło podnosić w oczach ludzi, nie żałowano tutaj.
Przybyły geometra Żabiec znalazł tu rezydencję niemal książęcą, ale i dumę a szorstkość, o jakich nie miał wyobrażenia, ale nie był to człowiek, któryby sobie łatwo dał zaimponować.
Prawdopodobnie szlacheckiego pochodzenia, ale rodziców bardzo ubogich, pan Wawrzyniec sobie samemu był winien, iż wyszedł na człowieka. Nie był on bez zdolności, lecz tę przechodziła siła woli i energja, śmiałość, zarozumiałość i — nadzwyczaj uderzająca pięknością powierzchowność.
Mężczyzny tak jak Żabiec zbudowanego i z taką klasyczną twarzą, drugiego znaleźć było trudno. Zwracał na siebie oczy gdziekolwiek się pokazał, wiedział o tem, pielęgnował troskliwie tę piękność, chlubił się nią i do niej zastosowywał pojęcie o wartości własnej. Żabiec był przekonanym, iż go świetne losy minąć nie mogły.
Głowę miał dosyć otwartą, pojęcie łatwe — ale nie był to genjusz, choć w oczach własnych uchodził za niego; — stały mu za inne przymioty — odwaga, wytrwałość, upór i rodzaj zuchwalstwa, z którem się śmiało rzucał na największe zadania i trudności.
Zawczasu już przybywając na Podole, wiózł z sobą plany przyszłości piękny Żabiec. Powiedział sobie, że tu powinien był zrobić fortunę, świetnie się ożenić, zdobyć przyszłość, i to, nie powolną pracą, ale wstępnym bojem.
Między innemi pana Wawrzyńca zaletami towarzyskiemi była i ta, że matkę mając Francuzkę, od dzieciństwa się z językiem tym oswoił, mówił nim doskonale i przejął wytworne maniery arystokracji, choć dotąd widywał ją tylko zdaleka...
Język francuski, jeżeli nie do dziś dnia, to do niedawnego czasu jeszcze, był u nas narzędziem, z pomocą którego czasem się cuda dokazywały. Dosyć było umieć go dobrze i mieć jaką taką politurę, aby dopuszczonym być do kół najmniej przystępnych dla pospolitych śmiertelników.
Gdy się Żabiec po raz pierwszy miał honor, nadzwyczaj wyelegantowany zaprezentować głowie domu w jego kancelarji — wcale o tem nie myślano, aby kiedy pana geometrę miano przypuścić do salonu.
Mowy nawet o tem być nie mogło, ale Wawrzyniec umiał się postawić, zaimponować i tak znaleść, że nie dalej jak w dni kilka, on jeden z oficjalistów miał honor zapraszanym być na herbatę i objady.
Dosyć mu było krok tylko postawić tutaj, aby się stać niezbędnym. Nie był on uniżonym pochlebcą bynajmniej, ale umiał tak zręcznie łechtać miłość własną, że dumę rozbrajał nawet.
Marszałek, wdowiec, wychowywał naówczas dorastające córki pod dozorem niemłodej już kuzynki, wdowy i guwernantki Francuzki. Dwie te panie pierwsze zachwycone zjawiającym się geometrą, ogłosiły go młodzieńcem cudownym. Zwolna opanował umysły pań, przez nie wcisnął się do marszałka i zyskał prawo obywatelstwa w salonie.
Przyjęty tu, w sąsiedztwie i domach mniej arystokratycznych, był na stopie równości i stał się ich wyrocznią.
Na to wszystko stosunkowo nawet nie wiele czasu było potrzeba...
Najstarsza z córek pana marszałka, liczyła naówczas lat siedmnaście, choć urzędownie tylko piętnaście jej przyznawano. Znakomitej piękności, rozpieszczona niegdyś przez matkę, potem przez ojca, wychowywała się pod wpływem idei, jakie naówczas panowały, sentymentalizmu niezdrowego, pojęć o potędze serca, miłości, o nieprzepartej sile namiętności — wiodących do rozmarzenia.
Kuzynka kierująca wychowaniem, Francuzka guwernantka, hołdowały jeszcze tym pozostałościom ośmnastego wieku; panna Wanda wychowała się w tej atmosferze oranżeryjnej, spragniona miłości i dramatów jej życia, bo one stanowiły dla niej główny cel niewieścich przeznaczeń.
Ukazanie się pięknego Żabca — który zalotnym był i usiłował się podobać wszystkim, a o niczem nie wątpił — było iskrą, która pierwsza serce panny Wandy rozpłomieniła....
Geometra zaledwie doszedłszy to i domyśliwszy się, że coś zawiązać się może dla przyszłości wielce obiecującego — zręcznie i z przebiegłością niesłychaną począł potajemny romans z dorastającą panienką.
Zuchwalstwa tego mógł się tem śmielej dopuścić, że nikt w świecie domyślać się go, wpaść na myśl podobną, posądzić nie byłby potrafił — o nie. Panny przeznaczał ojciec odpowiednio do posagów, jakie wnieść miały, najznakomitszym rodzinom kraju, a że Wanda była cudnie piękną, nadzieje ojca tem wyżej sięgały.
Tymczasem biedny oficjalista, nie wątpiący o niczem, pannę tak umiał rozmarzyć, rozkochać, tak ją ubóstwiał umiejętnie, tak sobie pozyskał całą, że w półtora roku, gdy nikt w domu ani by był śmiał przypuścić coś podobnego — pan Wawrzyniec wykradł marszałkównę.
Młody wikarjusz w bliskiej parafji odważył się parę połączyć.
Opisać, co się naówczas działo w Czarnogrodzie, gdy straszliwa wiadomość, w liście do ojca pozostawionym, doszła do osłupiałego starca — nie potrafi żadne pióro... Musiano natychmiast sprowadzić lekarza, marszałek rażony był apopleksją. Prędka pomoc życie mu uratowała, ale przywrócony do niego, był niewzruszonym. Wyrzekł się córki zupełnie. Jedynym warunkiem przebaczenia było, ażeby natychmiast męża porzuciła... a małżeństwo zostało unieważnione, ale piękna Wanda w tem poświęceniu się dla męża znajdowała największą rozkosz. Ono ją czyniło heroiną.
Państwo młodzi osiedli tymczasowo w Winnicy, a Żabiec tak był pewien iż w końcu ojciec będzie musiał im przebaczyć, iż odpowiednio do nadziei przyszłości — dom urządził.
Obywatelstwo było podzielone. Jedna część jego z pogardą patrzyła na Żabca i znać go nie chciała, druga okazywała najwyższe uwielbienie dla romansowej pary.
Wkrótce na życie zapożyczać się było potrzeba... Rozpoczęte na stopę bardzo wielką, musiało zwolna schodzić do ubóstwa i niedostatku. Marszałek pozostał niewzruszonym, tak, że przybywającej go przebłagać córki przyjąć, widzieć, mówić z nią nie chciał. Żadne pośrednictwa nic nie pomogły.
Urodzenie wnuka, choroba matki znękanej, nie zdołały zmiękczyć obrażonego, dotkniętego najboleśniej ojca. Widział w tem nie stratę jednego dziecięcia, ale skompromitowaną przyszłość, splamione imię rodziny...
Nie mogąc dochodzącej do pełnoletności pani Żabcowej odmówić schedy, przypadającej na nią z posagu matki, wypłacił ją przymuszony, zapowiadając i poprzysięgając, że gdyby z głodu marli, szeląga więcej nie dostaną od niego.
Żabiec się śmiał w początku z tych odgróżek i jeszcze był tak nieopatrznym, że odebranych stu tysięcy złotych nie zachowując na przyszłość, rozporządził niemi jakby urągając się ojcu.
Pożycie jego z żoną po pierwszym roku, rozczarowało nieszczęśliwą ofiarę. Żabiec się stał dla niej opryskliwym, nielitościwym, nieznośnym. — Biedna istota w dziecku tylko znajdująca pociechę, męczyła się życiem, wypłakiwała oczy, nareszcie zmarła z wycieńczenia, a raczej z doznanego zawodu.
Żabiec nie wiele uczuł straciwszy ją, pozostawał mu syn, którego zaczął wychowywać po swojemu, nie tracąc nadziei, że on kiedyś, pomimo wydziedziczenia, odzyska co na niego powinno było przypaść po matce.
Syn ten podobny do rodzica, mający jego temperament, krew, charakter — wychowany pod wpływem ojca — był odbiciem jego, powtórzeniem, kopją nieco udoskonaloną.
Nadzieje na Czarnogrodzkich oparte, najzupełniej zawiodły, ojciec przed zgonem tak rozporządził majątkiem, iż w żaden sposób nic się z niego Żabcom dostać nie mogło.
Stary zagryzł się, choć do ostatka nie stracił przekonania, że prędzej później muszą dać co Wandzie należało... Rozpoczęty proces przegrywany we wszystkich instancjach, został w zawieszeniu...
W takiej atmosferze wychowywał się, dorósł i dożył do tego dnia zwątpienia p. Aureli.
Dwie siostry jego matki, które go znać nie chciały, obie wyszły za mąż za wysoko położonych i bardzo bogatych ludzi. Syn, miljonowej fortuny pan, ożeniony z księżniczką, o siostrze odrzuconej przez ojca, o jej potomku mówić z sobą nie dozwalał. Listy pisywane do niego uparcie, powracały nie rozpieczętowywane. Wszelkie próby, nawet groźby uczynienia sprawy głośną w dziennikach, nie potrafiły skłonić wuja, aby w jakikolwiek wszedł stosunek z siostrzeńcem.
Dalecy tylko krewni Czarnogrodzkich, którzy od początku Wandy stronę litościwie trzymali, przychodzili czasem w pomoc staremu, a po jego śmierci p. Aurelemu Żabcowi.
On także długo podzielał to przekonanie ojca, że opór rodziny złamany być musi, albo że prawnie da się coś wyzyskać. W końcu trudno się było wyrzec tej mrzonki. Wszystkie środki były wyczerpane.
Rodzina Czarnogrodzkich składała się teraz z głowy, którą był po śmierci ojca marszałka trzeci z rzędu marszałek tego nazwiska, brat nieboszczki pani Żabcowej, żonaty z księżniczką S.... i mający dorosłego syna, który tak dobrze jak ojciec kuzyna Aurelego znać nie chciał i do niego się nie przyznawał. Będąc wszędzie przyjmowanym i mile widzianym, p. Aureli starał się o to, ażeby w salonach spotykać się z tak zwanym hrabią Ewarystem, ale ten go z góry traktując odprawiał w sposób tak znaczący, że niepodobna było bez zrobienia awantury posunąć się dalej.
Dwie ciotki swe także Żabiec widywał zdaleka, próbował w nich obudzić sympatję, ale panie te przypisywały matce jego śmierć ojca, zgryzoty, niewdzięczność i siostrzeńca się również zapierały.
Jedynym z rodziny, który ojcu i synowi Żabcom pomagał i starał się coś wyrobić u familij, był stary przyrodni brat Czarnogrodzkiego marszałka — człowiek niezbyt majętny, ale dobrego serca i wcale na arystokratę nie chorujący. Nie wiele jednak mógł uczynić, bo, choć Czarnogrodzcy jego się wypierać nie mogli, traktowali go lekko, zwali dalekim powinowatym, i żadnego u nich nie miał wpływu.
Z tego prostodusznego staruszka tyle już Żabcowie wyciągnęli pieniędzy, tak wiele mu byli winni, że do niego się zwrócić już nie można było. Pozostawała właściwie jedna droga, tylko zaniedbana dla tego że się nie spodziewano nią dojść już do niczego. Stary ojciec Żabiec, rozpoczął był proces o nieformalność jakąś w wydziedziczeniu — koszta jego ustraszyły go potem i porzucić musiał, ale pozostał w zawieszeniu i prawnicy utrzymywali, że można go było odnowić.
Wygrać było z pewnością trudno, pozostawała jedna nadzieja, że lękając się rozgłosu, unikając skandalu, Czarnogrodzcy wykupić się od niego zechcą.
Panu Aurelemu proces był rzeczą wstrętliwą, a nigdy nie miał tyle grosza, ażeby na niego mógł łożyć, nie ograniczając się w innych wydatkach. Papiery tyczące się sprawy leżały opieczętowane.
Nazajutrz po pamiętnym dniu spotkania się z panną Salomeą, ku której powziął Żabiec rodzaj nienawiści i nie mógł jej przebaczyć doznanego upokorzenia — naprzód musiał rozgłosić, że go okradziono, co miało posłużyć na wytłumaczenie chwilowego zakłopotania; potem trzeba było coś przedsięwziąć... proces odnowić, zagrozić nim — albo szukać sobie zajęcia i wynieść się z Warszawy, albo kupić znowu strychninę i rewolwer.
Wstał z łóżka p. Aureli zmęczony, zły, nieprzystępny, tak, że z Rzepskim nawet słowa nie mówił, ubrał się dosyć starannie i wyruszył na miasto.
Celu w tej wycieczce nie miał — wybrał się trochę na oślep — od wczorajszego dnia jeszcze bardziej czując się fatalistą... Los, który mu wczoraj niepoczciwiec szydersko zesłał tę starą pannę z nauką moralną, powinien był dalej czuwać nad nim i dokonać dzieła.
Zwykle z Mokotowskiej ulicy pieszo nie chodził do miasta, miał nawet dorożkarza swojego który go nawykł był wozić i zgadywał z pory dnia dokąd potrzebował jechać Żabiec. Tym razem jednak p. Aureli musiał się oszczędzać i odmówił jazdy, utrzymując, że się przejść chce dla ruchu. Pieszo idąc prędzej go spotkać było można — i na coś natrafić...
Wlókł się nadzwyczaj powoli oglądając na wszystkie strony... Pomiędzy prawnikami miał bardzo wielu znajomych, lecz choć sam mało rozumiał interesu, czuł to, że jego procesu podjąć się mógł tylko człowiek nie wiele mający do stracenia. Żaden poważniejszy mecenas nie byłby wziął sprawy przedawnionej, dwuznacznej, zaniedbanej i jawnie na wyzyskanie obrachowanej.
Żabca tłumaczyło jego położenie... prawnik musiał się rozmyśleć dobrze, nim by w to ręce umoczył. Trzeba się było narazić teraz wielu rodzinom spokrewnionym z Czarnogrodzkimi, a stojącemi w społeczeństwie wysoko i wpływowo.
W świecie tym prawniczym, jak w każdym innym, rozmaitość ludzi była wielka. Znajdowali się między nimi począwszy od literatów i muzyków, od zapalonych tancerzy, od dyletantów artystów, od poetów, aż do sportsmenów i myśliwych... najrozliczniejsze indywidualności.
Z wielu nimi schodził się p. Aureli u zielonych stolików przy kartach, z innymi na wesołych wieczorkach męzkich — w których pomimo ich nazwania — płeć niewieścia też uczestniczyła. Na przyjaciołach mu tu nie zbywało; chodziło o wybór człowieka, któremuby się mógł zwierzyć.
Mówiliśmy już, że Żabiec miał istotny talent czarowania ludzi.
Był prawie pewien, że sobie potrafi pozyskać obrońcę, ale należało wybrać takiego, któryby wszelkie posiadał warunki, chciał, mógł i miał o czem dopomódz p. Aurelemu, a godzien był zaufania, bo mu się zwierzyć musiał całkowicie. Odkryć ubóstwo jest rzeczą najniebezpieczniejszą w świecie. Na sto wypadków w takim razie, parę ledwie może — nie odstręczą i nie rozbratają. Nie ucieka się tak nawet od zapowietrzonych.
Idąc więc, w myśli przebiegał cały szereg znajomych bliżej prawników i w każdym z nich znajdując coś, co go użyć nie dozwalało. Potrzebował młodego, nie wiele mającego zajęcia, a energję wielką — chciwego rozgłosu i nie dającego się opinją ustraszyć... Właśnie takiego znaleźć nie mógł. Ciągle mu na myśl powracało wczorajsze wystąpienie panny Salomei, na którego wspomnienie zgrzytał zębami i wołał:
— No... dokonajże dzieła losie coś mi pomięszał szyki...
Wlokąc się powoli był już około placu Teatralnego i w sąsiedztwie niedalekiem Stępkowskiego, którego chciał pominąć, gdy posłyszał za sobą wołania.
Cały jeszcze przejęty myślą fatalizmu, przeznaczenia... jakiegoś wpływu tajemniczego — odwrócił się żywo. Za nim podążało trzech młodych ludzi, niecierpliwie dających znaki. Dwóch z nich było mu dobrze znanych wesołych towarzyszów, z których jeden zajmował dosyć wysokie stanowisko jako urzędnik, referendarz, co mu nie przeszkadzało znaczniejszą część dnia poświęcać przyjaciołom. Był to sławny gastronom... W dobrym humorze, za stolikiem miał wiele dowcipu, w powszedniem życiu i w domu uchodził za nieznośnego brutala... Dlaczego w bardzo poufałem towarzystwie przezwano go Salcesonem, — tradycja zaginęła, ale przydomek się utrzymał.
Drugi, obywatel majętny z okolic Warszawy, który więcej przemieszkiwał w mieście niż gospodarował w domu, należał do tych cudotwórców, którzy obciążeni długami, nigdy nieopłacając regularnie rat Towarzystwa — dają bale, grają grubo w karty i mają nawet kredyt u lichwiarzy. Gadatliwy, krzykacz, nie smakosz ale obżartuch, pan Odrobiński — na warszawskim bruku był figurą powszechnie znaną, którą się na różny sposób posługiwano, najczęściej tak, że on sam o tem nie wiedział.
Trzeci, młody, przystojny mężczyzna, w którego stroju i całej postaci coś zdradzało przybysza, nie Warszawiaka — szedł z nimi zdając się bardzo rad, że się tu znajdował...
Referendarz pochwycił idącego powoli i smutnie Żabca i krzyknął śmiejąc się — aresztuję! Fetujemy powracającego do nas doktora praw obojga, panna Marcelego Korjatowskiego... idziesz z nami do Stępkowskiego. Jest to przyszła gwiazda naszej palestry, zobaczysz, wszyscy nasi prawnicy w kąt pójdą; nauka, wymowa, energja i — co nigdy nie szkodzi, kieszeń nie próżna, więc swobodnie może czekać aż się na nim ludzie poznają.
Żabiec drgnął — i wielkiemi oczami go zmierzył — serce mu uderzyło. Widoczna, iż los go brał w opiekę... Niedowiarek, sceptyk na ten raz miał najmocniejsze przekonanie, że pan doktor Marceli Korjatowski jest przeznaczonym do wyratowania go z tej złej toni.
Nie zastanawiając się nawet, odparł rękę podawszy przyszłej gwieździe.
— Doskonale! jeżeli pan na początek chcesz zdesperowanej sprawy, ja mu mogę ofiarować taką, która pod względem zdesperowania nic do życzenia nie zostawuje.
Pan Marceli śmiejąc się odparł.
— W to mi pan graj! Czemuż nie! Byle obiecywała być rozgłośną...
Żabiec zrozumiał, iż należało po tej wzmiance zwrócić na inny przedmiot rozmowę — i z bardzo wesołą werwą począł opowiadać, jak go okradziono wczoraj i okazując że niewielką do tej straty przywiązywał wagę.
Pomimo, iż w duszy był zrozpaczony, gniewny, zły, tak umiał swobodnego i wesołego rolę odegrać, iż nikt się pewno nie domyślał, w jakiem położeniu zostawał.
Wszyscy razem, Referendarz Salceson, Odrobiński, Korjatowski i zaproszony Żabiec, weszli do Stępkowskiego, u którego pierwszy z nich miał wielkie zachowanie, natychmiast więc gabinet się znalazł. Przyjmującym był Odrobiński, który miał jakieś tajemnicze pobudki fetowania powracającego z tytułem doktora i mającego się tu osiedlić przyszłego mecenasa Korjatowskiego. Żabiec z pobieżnego rzutu oka wiedział, iż miał do czynienia z człowiekiem inteligentnym, — rysy twarzy świadczyły o tem, szło o rozpoznanie charakteru i temperamentu. Pan Aureli miał właściwe sobie pewne sposoby do szybkiego robienia djagnozy. Potrzebnem mu była ta sztuka jako grywającemu w karty, gdzie należy zawsze wiedzieć, z jakich usposobień człowiekiem ma się do czynienia, a czasu ma się do rozpoznawania mało.
Kilka pytań, rzuconych od niechcenia, zdawały się zwiastować w młodym mecenasie ambicję wielką i chęć utorowania sobie drogi bądź cobądź... To właśnie było mu na rękę. Referendarz, który od lat wielu widując bardzo często Żabca, nigdy nie słyszał o tem, ażeby mógł mieć proces jaki, po chwili, jakby naumyślnie, zagadnął go:
— Żartowałeś czy co? jakiż ty masz proces?
— Ba! ba! familijny!
— Gruby interes?
— Gdyby w istocie dało się odzyskać to, o co idzie, z procentami... ho! ho! miljon złotych, mało powiedzieć...
— A dla czegoż spisz z tem! — pytał Referendarz.
— Bo to rzecz zdesperowana — rzekł zimno Żabiec — nie dla tego, ażeby złą była sprawa, ale zaniedbana i z ludźmi wpływowymi.
I — odwrócił zaraz od tego przedmiotu, jakby go niechętnie dotykał. Przyszły mecenas słuchał z uwagą.
Śniadanie złożone z najwykwintniejszych nowalii jesiennych, zadysponowane z gastronomiczną umiejętnością następstwa potraw i napojów, ze stopniowaniem kunsztownem — najwykwintniejszym wymaganiom mogło odpowiedzieć, a że doktor praw obojga powracał z Petersburga, Referendarz ciągle go interpelował, czy nawet w wielkiej stolicy lepiej, smaczniej i wytworniej jeść można... Korjatowski odpowiadał dwuznacznie. Wina ciepłe i zimne, kawa, potem likwory, zakończyły śniadanie, po którem chyba w nocy objad jeść było można.
Żabiec zmagał się na to, aby sobą oczarować nowo przybyłego i dać mu o sobie jak najlepsze wyobrażenie, co mu się zupełnie powiodło.
Ponieważ nieochybnie po rozejściu się miał Korjatowski dopytywać o znajomość nową, p. Aureli, starał się o to, ażeby nie stanąć w świetle fałszywem, nie popisywał się z niczem, nie dawał o sobie innego wyobrażenia nad te, jakie ogół mógł mieć o nim w istocie...
Ponieważ matka pana Korjatowskiego mieszkała w Warszawie, a syn miał z nią razem tu pozostać — zaprosił Odrobińskiego, Referendarza i Żabca na obiad do siebie.
Wszystko się składało bardzo szczęśliwie, potrzeba było tylko po bliższem poznaniu się manewrować tak, aby o ów proces sam mecenas zapytał...
Ze śniadania wychodząc, utwierdził się w tem przekonaniu Żabiec, że w istocie „ten szelma los“ zaczynał się nim opiekować.
Tego mu tylko darować nie mógł, że począł od przysłania panny Salomei.
Rozgłoszenie o kradzieży pomogło p. Aurelemu do pożyczenia stu rubli u jednego z tych, z którymi grywał często, a dla którego sumka ta nic nie stanowiła; ale miało tę niedogodność, że gdy się Łukasz wygadał, wdała się w to policja i Żabiec musiał z gniewem pozbyć się natrętnego urzędnika tem, że nie skarży się, nie chce wiedzieć o niczem itp.
Rzepski milczący był przekonany o tem, iż złodzieja na górze nie było, ale panu to być musiało potrzebnem, potakiwał więc, pomrukiwał i z uwielbieniem patrzał na swojego panicza, którego rozum i zręczność podziwiał.
— Już to głowa! — mówił w duchu — gdyby tak statek! ale się to piwo nigdy nie wyburzy, a daj Bóg, aby nie skwaśniało.
Tydzień już upłynął od pamiętnego dnia owego, gdy wieczorem (Żabca w domu nie było) przyszła do Rzepskiego zadzwonić panna Salomea.
Widywał ją stary na mieście, ale domyślając się że pan jej nie lubił, nigdy o niej nie wspominał p. Aurelemu. On sam, choć mu ta pozostałość jako pamiątka po niej była miła, bo z nią jedną mógł mówić o nieboszczyku, o nieboszczce, o lepszych czasach itp. — do panny Salomei wielkiego nabożeństwa nie miał. Wydawała mu się dumną, zarozumiałą i nie dosyć uprzejmą. Obchodziła się w istocie z Rzepskim jakby z niższym od siebie, gdy on miał siebie za takiego jak ona...
Inne też może dawne wspomnienia zrażały ją do niego.
Nigdy dotąd panna Salomea nie ukazywała się na Mokotowskiej ulicy, choć wiedziała o Żabcu, zjawienie się jej tutaj zdziwiło starego trochę... — ale znudzony samotnością rad był i temu gościowi.
— Chciałam też raz — odezwała się wchodząc panna Salomea — zobaczyć co się tu u was dzieje? Jest pan Aureli...
— Nie ma go! On nigdy w domu nie siedzi. Gdyby był, to byś go już panna na dole słyszała... Naówczas pełno gości — i rumor aż strach... Gdy u niego ludzi nie ma, on musi szukać ludzi... sam nie wyżyłby...
— A zdrowie, a humor? — spytała wpatrując się w Rzepskiego panna, która nie proszona usiadła. Stary poruszył ramionami.
— Panna go tak znasz jak i ja — rzekł. — Mądry będzie kto odgadnie kiedy on zdrów, chory, w złym lub dobrym humorze. On z siebie robi co chce...
Rzepski jak zwykle, mówił bardzo powoli i przychodziło mu to z ciężkością, ale panna Salomea była jego dawną znajomością — od dziecka — i miał dla niej słabość, jak dla panicza. Przypominała mu lepsze czasy... Usiadłszy, oparła się na stole przybyła i nie zważając na to, że stary Rzepski mrucząc coś porządkował, (miał bowiem zwyczaj, choćby niepotrzebnie coś robić, poruszać się, gdyż siadłszy zasypiał zaraz...) ciągnęła powoli rozmowę, nie pewna jeszcze, czy ma bytność swą pierwszą opowiedzieć mu, czy zamilczeć o niej.
— A — panna Salomea, co tu robi? — odezwał się Rzepski.
— Ja, mam kondycję — odparła obojętnie. — Nic osobliwego, przy dzieciach — no, ale głodem nie mrę i jeszcze mi czas zostaje, aby się pomodlić.
Zamilkła trochę i dodała.
— A panu Aurelemu? powodzi się? cóż on?
Rzepski ramionami poruszył.
— Jego nikt nie zrozumie — odparł cicho... Czasem zdaje się, że ot, ot już przepadniemy z kretesem... a nazajutrz fyrta znowu na nogach i dalej to co bywało...
— Mnie się zdaje, mój stary — wtrąciła panna Salomea — że bodajby się rychło dzbanowi ucho nie urwało... Ja coś wiem...
Rzepski spojrzał ale obojętnie — zaczął pył ścierać, gdzie go nie było.
— Zkądże panna Salomea może co wiedzieć! — zapytał z półuśmiechem. Ja koło niego chodzę, a nie wiem nic...
Poruszyła się żywiej stara panna.
— Gdyby mnie tu wczoraj nie było — odezwała się — dziś by może inaczej wyglądało.
Rzepski popatrzył zdziwiony i ścierać przestał.
— Kiedyż panna była wczoraj? — zapytał.
— Przed samym wieczorem...
Stary głową pokiwał.
— I cóż? — okradli nas... — rzekł z szyderskim wyrazem.
— Kto? co? — zapytała panna.
— Nie wiem, bo mnie nie było — obojętnie rzekł stary. — Kto jego zrozumie...
— Ależ ty ślepy, stary — żywo poczęła kobieta, pochylając się ku niemu. On wczoraj rewolwer miał nagotowany i gorzej jeszcze... gdybym ja nie nadeszła... byłby...
Rzepski zdumiał się, ale miał wyraz twarzy niedowierzający.
— Plątanina jakaś — dodał zimno — znowu ścierać zaczynając. — Niech bo panna Salomea mówi jasno, ja do zagadek nie sprawny jestem.
— Prosta bardzo rzecz — odezwała się Salomea. — Zaszłam tu, sama nie wiedząc czemu, chcąc się dowiedzieć... Dzwonię raz, dwa, trzy razy — za trzecim wyszedł zmięszany... ale mnie wpuścił. Wszystko było poprzewracane, a w sypialnym pokoju przy łóżku... flaszeczka i rewolwer...
— A! a! flaszeczka! przerwał Rzepski, to pewnie ta, co ją zawsze w kamizelce nosi. — Lekarstwo!
Salomea ramionami poruszyła niecierpliwie...
— Gdzie zaś — trucizna! — odparła.
Rzepski się zmarszczył — nie odpowiedział nic. Czoło mu się pofałdowało...
— Co on sobie myśli? — dodała nie odbierając odpowiedzi.
Wtem Rzepski rzucił miotełkę na komodę i siadł podpierając się na ręku...
— Ja pannie mówiłem — rzekł. Tyle lat z nim jestem, zrozumieć tego człowieka nie mogę. Dziś zdaje się już desperat ostatni, a nazajutrz śpiewa wesoły, drwi, drugich do zabawy zachęca... jakby był najszczęśliwszy.
— Ależ to tak zawsze nie może być — przerwała stara panna — to się musi źle skończyć. Nie myśli nic, nie robi nic... w końcu się przebierze konceptów, i...
— Ja zawczasu to wiem, że gdzieś pod kościołem przyjdzie siąść — odparł Rzepski — ale kiedy na to rady nie ma? Jużci, że go rozumu uczyć nie mogę.
— Dla czego? — podchwyciła panna.
— Bo on go ma więcej niż ja — ale użyć nie chce. Taki człowiek — począł Rzepski.
Panna Salomea westchnęła...
— Taki człowiek — odezwała się, mógłby z niego i guwerner być i rządca majątku i — czemby chciał to by potrafił... ale...
— Ale taki jak ojciec — rychtyk — odparł Rzepski — nieboszczyk też wystroić się, upomadować, do salonu, do gości na gawędę, do kieliszka...
Popatrzyli na siebie.
— Ja pannie więcej powiem — dodał stary. Gdyby mu nawet pieniędzy dać, majątek... gdyby miał za co ręce zaczepić, z niego już nic nie będzie... Przehula, przeje i rozśmieje się gdy w kieszeni pustki zobaczy.
— Na niego — odezwała się — jeden był środek. Gdyby się w kobiecie zakochał, a ta go wzięła pod swe panowanie.
Rzepskiemu brwi się do góry podniosły.
— On by się miał zakochać! — odparł... — Co bo panna mówi... Zadurzyć się — może, ale przywiązać...
Ręką dokończył... panna Salomea zadumała się.
— Żal mi go — rzekła...
— A mnie? panna myśli, że nie? — rzekł wzdychając stary, ale żeby człowiek życie chciał dać nie zrobi nic.
Nastąpiło długie milczenie; Salomea dumała. Rzepski siedział z głową spuszczoną i machinalnie otrzepywał sobie kolana...
— Słyszałeś — odezwała się wyczekawszy długo — że Winnicka się przeniosła do Warszawy i tu mieszka!!
— A nam co po Winnickiej! — rzekł Rzepski. — Mało razy dziesięć do niej się zgłaszał i ojciec i on, a znać ich nie chce.
— Nie chciała — wtrąciła Salomea, — a dziś, kto wie coby było... Winnicka dzieci potraciła, sama jak palec.
Rzepski podniósł głowę.
— Ma dzieci siostry — rzekł — ma brata... a nas jak nie znała tak i nie będzie chciała znać.
— A czemuby nie miał popróbować — szepnęła Salomea. — On obcych sobie umie ujmować gdy zechce, a nie potrafiłby jej??
— Z obcemi co innego — odparł Rzepski. — Ci nie są uprzedzeni, a Winnicka i ojca i syna zna, może by mu się i zbliżyć do siebie nie dała...
Milczeli znowu, wstała z krzesła panna Salomea.
— Co to szkodzi, tylko mu poddaj tę myśl, i powiedz, że ja z tém przychodziłam. Winnicka mieszka na Krakowskiem, numer dwudziesty szósty... Niech pójdzie... Nuż przyjmie!
Rzepski głową kręcił.
— Powiedzieć, powiem — wybąknął — ale z nim...
Nie dokończył.
— Choćby jak trudno było, trzeba zawsze próbować coś zrobić — dodała stara panna...
Obejrzała się do koła po izdebce, westchnęła, Rzepski wstał i pochwycił miotełkę.
— Ja tu się dowiem jutro, pojutrze — rzekła głowę skłaniając — powiedz mu o Winnickiej odemnie.
— Czemu nie mam powiedzieć! — mruknął odprowadzając ją do wschodów Rzepski i wolnym krokiem do izdebki swej powrócił.
Siedział tu, to drzemiąc, to zrywając się do niepotrzebnej roboty, aby nie zasnąć i oczekując na pana. Dobył kawałek suchego chleba z szafy, posypał go solą, napił się wody stary, otarł usta i westchnął.
Głód mu widać dokuczał, bo zwrócił się powtórnie do szafki, w której nic nie znalazłszy oprócz kromki chleba za twardej na jego stare zęby, obejrzał ją i złożył napowrót z poszanowaniem, jakie ubodzy mają dla najsuchszych okruchów.
Ciemno się już robić zaczynało, gdy powrócił pan Aureli i zawołał na Rzepskiego głosem donośnym. Stary pospieszył.
— Tyś pewnie głodny — rzekł — a ja ci zapomniałem dać pieniędzy...
Dobył z kieszeni rubla... zapatrzył się na niego i wcisnął w rękę Rzepskiemu.
— A — pan jadł? — nieśmiało wybąknął staruszek.
Żabiec uderzył go po ramieniu i nic nie odpowiadając odszedł.
— Była panna Salusia — odezwał się Rzepski — ciągnąc za nim.
— A!! no, i cóż?
— Kazała powiedzieć, że pani Winnicka na Krakowskiem mieszka numer dwudziesty szósty.
— A mnie co po ciotce Winnickiej? — rozśmiał się Żabiec.
— Salusia powiada, że potraciła dzieci, że nikogo nie ma... — dodał Rzepski — i że trzeba, aby pan o tem wiedział...
Pan Aureli wysłuchał i odszedł bez odpowiedzi. W tym stanie ducha w jaki go wprawiło zjawienie się pierwsze panny Salomei, wszystko teraz dla niego wydawało się jakiemś przeznaczeniem, skazówką...
Pomyślał więc, że ciotka Winnicka zjawiała się może w porę i że należało — spróbować. Składało się to dobrze nawet — bo mógł uprzedzając proces zrobić krok ten, oznajmując jej, że do ostateczności przywiedziony, zmuszony będzie go rozpocząć. Ciotki Winnickiej, jak reszty familij, dla Żabca niedostępnej, nie znał wcale. Słyszał tylko o niej, jako o kobiecie którą szanowano, przyznając jej większe zdolności niż innym członkom rodziny. Słynęła z rozumu, ale razem z obejścia się z ludźmi szorstkiego.
Po tylu nadaremnych próbach zbliżenia się czyby go przyjąć chciała, było wielce wątpliwem. Myślał jak postąpić należało — ale gotów był nawet się narażając na odprawę niemiłą, jeszcze krok jakiś uczynić.
Wahał się z tem jeszcze, gdy zwolna przygotowywana narada z Korjatowskim, dała się doprowadzić do skutku w ten sposób, że Żabiec mu się nie narzucił, ale uległ naleganiu jego i zaniósł mu papiery do przejrzenia. Główne zarysy z opowiadania były znane prawnikowi, i żadnej sprawy ani sądu nie wywołały. Tydzień czasu upłynął, a Korjatowski nie dowiadywał się wcale do p. Aurelego, który natrętnym być nie chciał.
Spotkali się wreszcie raz wychodząc z teatru.
A propos — rzekł biorąc go za rękę prawnik — muszę panu coś powiedzieć o interesie, w którym żądałeś mojej rady.
— Chodźmy na wieczerzę — pospieszył Żabiec — uczyń mi pan tę łaskę i przyjm zaproszenie moje.
Milcząco skłonił się Korjatowski, a p. Aureli do najlepszej i najbliższej restauracji go wprowadził.
— Papiery przejrzałem pilno — rzekł prawnik ruszając ramionami. — Nie ma na świecie sprawy którejby poruszyć nie można, i nią siebie i drugich męczyć... ale są niemożliwe, takie których wygrać nie ma podobieństwa. Do tych należy pańska... Procesować możemy, zyskać co na tem prócz satysfakcji dokuczenia? — nie widzę sposobu... Szkoda czasu i atłasu.
— A zatem — westchnął Żabiec.
— Nie radzę — rzekł Korjatowski. — Rzecz przedawniona, popsuta, a na ostatek prawnie tak obwarowali się Czarnogrodzcy, że im nic zrobić nie można.
Westchnął Żabiec.
— Gdyby na punkcie sławy swej rodziny byli bardzo drażliwi — dodał Korjatowski — mogliby się nastraszywszy rozgłosu, wykupić. To jedyny cel, którego dopiąć można. Bardzo mi przykro — dodał adwokat — iż muszę tak rozczarować pana i odjąć mu nadzieję, ale nie lepiejże się nie łudzić, niż roić i być zawiedzionym.
Żabiec oświadczył, że był tego samego zdania i podziękował. Przygotowanym zresztą był do takiego końca. Zwierzył się tylko Korjatowskiemu z pobytu ciotki w Warszawie i powiedział mu, że chce spróbować udać się do niej. Mecenas wielce to pochwalił...
Wieczerza upłynęła na różnych pogadankach o plotkach miejskich, o ludziach. Korjatowski wynurzał się ze swemi projektami i planami przyszłości... Było blizko północy gdy się rozeszli, a Żabiec dorożkę wziąwszy pojechał na Mokotowską ulicę.
Nie pozostawało mu już nic więcej tylko... dobijać się do ciotki Winnickiej, ale siostrzeniec tak ją znał mało, tak słabe miał pojęcie o jej charakterze, iż koniecznie potrzebował zasięgnąć wiadomości wprzódy nim się miał ważyć na krok, od którego tak wiele zależało.
Teraz dopiero mogła się cała zręczność jego i umiejętność życia pokazać i wyjść na jaw.
Musiał znaleźć drogi, wyszukać ludzi, a nie dać poznać po sobie dla czego to czynił i co miał na celu, bo o jego pokrewieństwie ze starą Winnicką nikt nie wiedział.
Do takich informacyj służył mu dom pani jenerałowej Dermaszowej...
Dla czego i po jakim jenerale zwała się tym tytułem dama już nie młoda, wysznurowana, pięknego wzrostu, poważna a w świecie tak liczne mająca stosunki, że nie było domu do któregoby sama lub przez kogoś nie miała przystępu — nikt nie mógł objaśnić. Przyjętem było nazywać ją panią jenerałową.
Nie będąc bogatą, pani Dermaszowa zajmowała bardzo piękne mieszkanko na Nowym Świecie, miała lokaja, dawała czasem objadki, przyjmowała mnóstwo osób z najrozmaitszych sfer towarzystwa — była osobą poważną, szanowaną i używała powszechnie jak najlepszej sławy.
Była wdową, familji bliższej nie miała, lubiła zajęcie, nie mogła się obejść bez towarzystwa, naturalnem więc było, że mieszkała w mieście, gdzie przytuliska, loterje fantowe, kwesty, opieka nad ochronkami, użytecznie czas jej spędzać dozwalały.
Przyznawano to powszechnie, że do intryg żadnych nigdy się nie mięszała... ale nikt nad nią lepiej nie znał ogromnej liczby osób czemkolwiek na siebie zwracających uwagę...
Charakter jej był zagadką dla wielu, temperament umiarkowany dozwalał jej o tyle się dać poznać o ile sama chciała. Mówiła oględnie... nie zwierzała się łatwo... a już to samo, że od lat dwudziestu kilku w mieście mieszkając, nigdy skompromitowaną niczem nie była, świadczyło o takcie nadzwyczajnym.
W ogóle pani jenerałowa dla słabości ludzkich była wielce wyrozumiałą, a gdy potępiać co została zmuszona — wolała milczeć.
Po kilkakroć Żabiec miał sposobność różne małe przysługi czynić generałowej, która dla niego okazywała się życzliwą. — Postanowił udać się do niej.
A że teraz wszystko dla niego było wskazówką losu — fatalizmem, gdy wpadł na tę myśl wieczorem, nazajutrz rano, powracającą z kościoła dogonił Dermaszową tuż przy jej mieszkaniu.
— Mam wielką prośbę do pani jenerałowej, — rzekł — całując ją w rękę pokornie. (Lubiła to).
— A no, chodź-że pan, zajdź do mnie... a jeśli w mej mocy... — odpowiedziała.
Weszli milcząc na piętro, a p. Aureli prowadził. Po drodze mowa szła o rzeczach potocznych, potem Dermaszowa poszła kapelusz zrzucić i przyczesać się, powróciła i siadła gotowa słuchać Żabca.
W krótkich słowach, przyzwoicie swoją historję przystroiwszy, p. Aureli opowiedział jenerałowej to, o czem wiedzieć była powinna, aby go zrozumieć mogła. Rozumie się, iż siebie i ojca odmalował w barwach ofiar... nieszczęśliwych. Dermaszowa słuchała ze współczuciem. Żabiec ją o to tylko prosił, aby przez swe stosunki mogła mu dać jakąś skazówkę, jak sobie miał postąpić z panią Winnicką. Potrzebował mieć jakieś wyobrażenie o jej charakterze, usposobieniu itp.
Nadzwyczaj bystro pojęła od pół słowa jenerałowa o co chodziło, a ledwie nazwisko usłyszała, natychmiast skombinowała, przez kogo może zasięgnąć informację najpewniejszą... jak się dowiedzieć, a bodaj dotrzeć.
— Daj mi pan kilka dni czasu — odezwała się — będę się starała rozsłuchać... — bo dotąd wiem za mało, abym radzić mogła... Jak tylko zbiorę wiadomości, dam panu znać... — bądź cierpliwy.
Zdawała się nawet bardzo brać do serca jenerałowa sprawę p. Aurelego i okazała mu wielkie współczucie...
Tydzień cały upłynął bez wiadomości od pani Dermaszowej, gdy jednego wieczora otrzymał od niej Żabiec bilet wizytowy z zaproszeniem na objad jutrzejszy.
Obiady jenerałowej, prawdę rzekłszy, dla niego były nie zbyt pociągającemi, bo kucharza miała wcale nie osobliwego, ale szło o ciocię Winnickę...
Pan Aureli stawił się na godzinę naznaczoną i znalazł się z Dermaszową sam na sam, gdyż oprócz niej i jej panny lektorki, milczącej sługi, nie było nikogo.
Przy czarnej kawie, na dany znak wyszła lektorka, jenerałowa westchnęła i poczęła.
— Co tylko mogłam dla pana zebrać o ciotce Winnickiej z domu Czarnogrodzkiej — ściągnęłam, starałam się oprócz tego z nią spotkać, aby własne do tego dołączyć wrażenie... Owoc moich poszukiwań nie wiem czy pana zaspokoi — ale chęci były najlepsze.
Naprzód muszę od tego począć, że pani Winnicka jest osobą zacną, poważną, pobożną, trochę dziwaczną, trochę dawnych pojęć różnych... czasem za surową... ale — przynajmniej ta pociecha, że jaka jest... taką ją znajdziesz, taką w istocie Bóg ją stworzył. Chytrości żadnej.
Strata dzieci dotknęła ją mocno, a że wychowanie siostrzeńców i familji brata się jej niepodobało... odsunęła się i od nich... Żyje samotnie... przyjmuje osób mało... Reszta rodziny więcej do arystokracji ma pretensji, ona najmniej. Jak pana przyjmie i czy przyjąć zechce, tego przewidzieć nie umiem. Spróbować można...
Z tego co mi mówiono, com z ust jej słyszała, wnoszę, że serce ma niezbyt łatwe do poruszenia, a w charakterze pewną nieufność.. Zimna jest w ogólności. Słabostki żadnej nie odkryłam...
Wiem, że w sądach o ludziach nie bardzo jest pobłażającą. Z tego co słyszałam, wnosić można, iż znaczny niegdyś majątek jej z powodu nieopatrzności dzieci, został nadszarpnięty, ale jest jeszcze zamożną, a żyje bardzo oszczędnie...
Żabiec chciał się poradzić, jakimby sposobem i przez kogo miał próbować dostąpić do pani Winnickiej — a jenerałowa po rozwadze życzyła mu starać się ją spotkać w domu obcym, zaprezentować śmiało, a potem naturalnie odwiedzić i złożyć uszanowanie... Rada była zdrową i praktyczną i p. Aureli podziękowawszy za nią, natychmiast rozpoczął zabiegi o to, aby mógł myśl swą przyprowadzić do skutku... Nie łatwo było jednak znaleść dom taki i trafić właśnie w nim na bytność Winnickiej. Ale — Żabiec teraz wierzył najmocniej, że los się nim opiekować zaczął.
Było to śmiesznem — ale z głowy sobie tego wybić nie mógł.
Tymczasem kilkanaście dni bieganiny, zachodów, szpiegowania, do którego użył panny Salomei ledwie wystarczyły, aby u hrabinej Z., u której pan Aureli bywał dosyć dobrze przyjmowany — zejść się z panią Winnicką.
Żabiec ujrzał przed sobą osobę już dobrze podstarzałą, ale trzymającą się prosto, sztywnie, z głową do góry, ubraną dosyć oryginalnie, w lokach dawnej mody, w szalu jakich już nie noszono, niezmiernie majestatyczną i śmiałą.
Mówiła głośno, patrzyła z góry, nic jej nie imponowało...
Żabiec natychmiast podszepnął gospodyni kilka słów, tłumacząc jej, że to była ciotka jego, której nie znał i prosząc o zaprezentowanie. Zawahała się nieco hrabina, ale odmówić nie mogła.
Gdy pan Aureli się zbliżył, a gospodyni wymówiła jego nazwisko, drgnęła pani Winnicka, podniosła oczy, ale zimno i bez wzruszenia przyjąwszy prezentację, zamruczała tylko:
— Bardzo miło mi poznać waćpana. Bawisz tu w Warszawie?
— Tak jest, od dosyć dawna.
— Masz jakie zajęcie? — dodała Winnicka.
Niezrozumiale na to odpowiedział p. Aureli, a że ktoś w tej chwili przeszkodził, usunął się co najprędzej, sądząc, że zdobył tyle ile mu było potrzeba, to jest prawo odwidzenia ciotki, która się go przecie publicznie nie wyparła.
Manewrował tak potem, ażeby się już nie zbliżać nadto, a uważał tylko, że oczy starej Winnickiej ciekawie się ku niemu po kilka razy zwracały. Wymknął się dopiero po wyjeździe jej, nie chcąc wprzódy, aby nie dopuścić rozpytywania o siebie...
Nazajutrz o południu, z bijącem sercem, stał w przedpokoju oddawszy bilet swój służącemu, który go długo jakoś obracał na wszystkie strony nim z nim poszedł do pani.
Chwila była stanowcza — przyjmie go czy nie? a jeżeli odprawi, to w jaki sposób. Oczekiwanie w przedpokoju trwało dosyć długo.
Służący wrócił milczący i — drzwi mu do salonu otworzył, w którym nie było nikogo. Urządzenie mieszkania nie dozwalało nic wnioskować, było niewytworne, zaniedbane, ale czyste.. Sprzęty, stare. Na stoliku dużo książek — wszystkie religijnej treści lub poważne...
Pan Aureli stał jeszcze, gdy w popielatej sukni jedwabnej, w czarnym czepku, weszła zwolna pani Winnicka i powitawszy go, siadła na kanapie, wskazując krzesło siostrzeńcowi.
Żabiec rozpoczął od uniewinnienia się z natrętności.
— Poczytywałem sobie za obowiązek — dodał — pomimo, że pani mogła o mnie z przeszłości powziąć niekorzystne wyobrażenie...
— Nie miałam żadnego — przerwała zimno pani Winnicka... — Bądź co bądź rada jestem lepiej poznać waćpana... Nie mogłam się dowiedzieć nigdy czem się zajmujesz i co robisz... jakie obrałeś powołanie...
— Niestety — ze wstydem to wyznać muszę, rzekł Żabiec — iż od śmierci ojca tak się nieszczęśliwie składały okoliczności, tak mi się nie wiodło w niczem, że dotąd sam niewiem ani czem jestem, ani do czego mam dążyć...
Pani Winnicka słuchając zdawała się więcej szukać wrażenia niż chwytać wyrazy... Egzaminowała fizjognomję — ruchy... badała człowieka — ale nie okazywała uprzedzenia ani wstrętu.
Żabiec był tak zręczny, że skarżąc się na swój los, nie dał bynajmniej do zrozumienia, iż na czyjąkolwiek bądź pomoc rachował...
Usiłował przeciwnie grać rolę zupełnie zrezygnowanego.
Aż do tej chwili obie działające osoby, które po raz pierwszy spotykały się w życiu, z pewnemi uprzedzeniami patrzyły na siebie, z niejaką obawą.
Był to moment stanowczy, który słusznie by psychologicznym nazwać można, — moment dziwnego zwrotu.
Winnicka zbolała, zastygła, z goryczą przeszłości swej na ustach, bez najmniejszej nadziei na jutro — zniechęcona, ale razem zobojętniała cierpieniem które ją zahartowało, patrzyła na tego powinowatego — odrzuconego, zapartego przez wszystkich i — mimowolnie coś jakby politowanie obudziło się w jej sercu. Było li to w istocie politowanie nad nim, czy nadzieja znalezienia na świecie jakiegoś nowego punktu oparcia? Dosyć, że pani Winnicka wychodziła powoli z obojętności z jaką w początku przyjęła Żabca... Zaczynała być ciekawą...
A pan Aureli? Zepsuty życiem, ale zarazem okrutnie nim zmęczony, co dowodziła nagle pochwycona jak deska zbawienia wiara w jakąś fatalność, p. Aureli, który dotąd wcale uczuciu żadnemu powodować sobą nie dawał, bronił mu się i na zimną rachubę rozumu liczyć był nawykł — cóś się z nim stało, czego on sam nie rozumiał.
Poruszyło się w nim — nie serce... może nerwy — rozpoczął opowiadanie i spowiedź przed Winnicką, jeszcze będąc panem siebie, pilnując każdego wyrazu, mając się na baczności — gdy — nadszedł ów moment psychologiczny i — może po raz w życiu pierwszy Żabiec dał się pochwycić nieokreślonej jakiejś władzy.
— A, pani — mówił spuszczając oczy... — Nie trzeba mnie obwiniać bardzo, choć doprawdy wstyd mi może wyznać, żem młodość stracił nic nie zrobiwszy dla zabezpieczenia przyszłości... Choć nie powinienem oskarżać nikogo oprócz samego siebie, ale i nieszczęśliwy skład okoliczności, które mnie opasały i opanowały — coś winien. Od ojca słyszałem ciągle o nadziejach, które się ziścić miały, dźwignąć, dać nam środki... czekałem.
Tymczasem życie uśmiechało się i porywało... Oczekiwanie miało swój urok. Z dnia na dzień odkładała się praca...
Takim ojciec mnie odumarł, wykarmionego nadziejami, zepsutego niemi... i pozostałem do dziś dnia do niczego... Czy kiedy z siebie co uczynić potrafię?
Mówiąc to Żabiec aż się uląkł uczucia, które go objęło — ale właśnie to uczucie doznane rzeczywiście, a nie odegrane, sprawiło, że pani Winnicka także poruszoną się uczuła... choć przygotowana była słuchać go zimno i z niewiarą.
Powtarzamy, był to moment zwrotu, moment psychologiczny w życiu tych obu obcych sobie istot — niezmiernej wagi.
Wszelkie rachuby i przygotowania, z jakiemi Żabiec tu przychodził, a pani Winnicka przyjąć go miała postanowienie — w proch pełzły. Jaka siła je zniszczyła? określić trudno. Nie było w tem żadnego fatalizmu, nic cudotwórczego, ale po prostu władza ta tajemnicza, którą w niedostatku ściślejszego określenia zowiemy — uczuciem.
Żabiec dał się na krótko pochwycić uczuciu, a to oddziałało siłą swą na zobojętniałą, zlodowaciałą, niechętną mu i uprzedzoną Winnickę.
Nie myślała się nawet bronić, a Aureli, któryby nieochybnie w kim innym wyśmiał to roztkliwienie się nad sobą samym, uległ mu bezwiednie i nie postrzegł się, iż zszedł z bitego gościńca jakim kroczył przez całe życie, aż — gdy mu go pod stopami niestało.
Zląkł się — zamilkł, zdawało mu się, że okropną popełnił omyłkę, i że w oczach ciotki został — zgubionym.
Jak kilkunastoletni chłopaczek, zmięszany, zawstydzony, spuścił oczy i zamilkł.
Gdyby to, co się stało — było tylko odegranem zręcznie — nie ulega wątpliwości, iż zraziłoby i wstręt do niego obudziło w Winnickiej — tymczasem prawdziwość uczucia podziałała przeciwnie.
Niedowierzająca przed chwilą kobieta, w sercu uczuła coś — nieokreślonego... współczucie...
Stanowczy ten moment psychologiczny, jednakże jeszcze rozstrzygniętym nie był. Gdyby Żabiec do swej natury powrócił i zaczął grać komedję ułożoną zawczasu — niewątpliwie byłby przegrał sprawę.
Ale opanowała go jakaś rozpacz. Nie miał już nic do stracenia, a sprawiało jakąś gorżką przyjemność raz w życiu być sobą... mówić prawdę i ciągnął dalej:
— Tak, pani — niestety — ojciec naprzód, potem ja w jego ślady zmarnowaliśmy życie, chcąc je mieć nadto łatwem i nie zawdzięczać pracy i własnej zdobyczy, ale przypadkowi...
Ojciec zawinił — a winę swą ze krwią przelał na mnie, i oto w trzydziestu kilku leciach, wyżyty, zmęczony, niezdolny do niczego stoję — jak mnie pani widzisz... dalej w istocie nie wiedząc dokąd iść.
Potarł ręką czoło.
Winnicka siedziała zmięszana. Przygotowaną była do najobojętniejszego słuchania swego siostrzeńca, do którego ani ona, ani rodzina nigdy się przyznać nie chciała — w tem, stało się coś, czego panią nie była — w głosie tego człowieka brzmiała prawda, w spowiedzi tej było coś poruszającego. Milczała jeszcze...
Żabiec, nie wiedząc jak sobie tłumaczyć to, coraz silniej owładnięty zwątpieniem, ironicznie się uśmiechał.
— Pani mi przebaczy — rzekł — żem wcale nieprzyzwoicie i nadto otwarcie odpowiedział wyznaniem mojem na jej pytanie. Wiem, że to było nie w miejscu... ale...
Zamilkł, jak dzieciak zawstydzony spuściwszy oczy, a pani Winnicka dodała natychmiast:
— Nigdy się poczciwego uczucia wstydzić nie należy. Wchodzę w pańskie położenie, lecz gdy się je zna i rozumie... trzeba się starać wyjść z niego.
— Za późno — odparł Żabiec — poczynać nowe życie, mając po za sobą ruiny młodości zmarnowanej... a! i niepodobna niestety...
— Więc jakież wyjście? — odezwała się łagodnie i głosem, w którem się przebijało współczucie.
— Nie widzę żadnego — odparł zimno p. Aureli...
Nastąpiło milczenie.
Ciotka, jako krewna nie czuła się bynajmniej nią — ale kobieta osierocona, zbolała — miała litość nad biedakiem, patrzyła nań z ciekawością rozbudzoną.
Młody, przystojny, z głową otwartą, co dowodziła chociaż krótka rozmowa — w pełni życia człowiek — stał przed nią sam uznając, że nie widział dla siebie wyjścia z rozpaczliwego zakątka, w który go losy wpędziły.
— Coś przecie począć pan musisz? — rzekła.
Żabiec nie odpowiedział. Zdawało mu się, że po tak chybionem pierwszem spotkaniu, wcale inaczej obmyślanem, nie pozostawało mu nic już, tylko zawstydzonemu uciec i więcej się tu niepokazywać.
Poruszył się chwytając za kapelusz...
Sztywna i zimna pani patrzyła nań ciągle szklannemi swemi oczyma z wielkiem zajęciem.
— Co się pan tak spieszysz? — odezwała się.
— Muszę uciec choćby ze wstydu — rzekł wstając p. Aureli — pani mi przebaczy moje dziecinne znalezienie się.
— Siadaj bo pan — przerwała nakazująco Winnicka — i mówmy o czem innem, to jest przynajmniej o innej stronie życia waszego, którego ja jestem ciekawą.
Tłumaczy mnie to, że ono się łączy z losem tej, która była siostrą moją, — dodała... Od śmierci ojca — nie począłeś więc pan nic...
— Po ojcu pozostały mi małe jeszcze środki do życia, a trochę pomagał nam dziad Czarnogrodzki — którego wątpię czy znasz pani — bo ten zawsze zdala stał od rodziny, osobną jej gałąź stanowiąc.
— Teofil! — podchwyciła gospodyni — znam go mało!... jest to uczciwy człowiek, ale — jak my może nadtośmy chcieli panami być, tak ów zbyt chorował na plebejuszowską pokorę... Nie potrzebnie on z nami, a myśmy się z nim rozbratali...
— Z temi środkami — ciągnął dalej Żabiec — wybrałem się w świat i — z dnia na dzień żyło się tak nad skalę zawsze, w położeniu fałszywem...
Rozśmiał się...
— Bawiłem się doskonale — dodał... teraz zapewne przyjdzie zapłacić za to rachunek...
— Wieleż masz lat — marszcząc się nieco podchwyciła gospodyni.
— Trzydzieści i kilka — rzekł Żabiec — ale gdy się przez ten czas nic nie robiło i nie zrobiło — jest to bardzo wiele.
Winnicka pomyślała nieco.
— No, nic — tego pan powiedzieć nie możesz — odezwała się. Już to jest wiele — żeś sam siebie mógł i umiał tak surowo osądzić...
Pan Aureli powtórnie wstać chciał, dławiły go własne wyznania, czuł się zmęczonym okrutnie... Winnicka chciałaby go była może powstrzymać jeszcze, ale z twarzy i z głosu zrozumiała, że potrzeba go było wyzwolić teraz, aby ochłonął. — Widząc, że się wybiera ją pożegnać, odezwała się złagodzonym tonem.
— Jakoś nam dziś nieszczęśliwie poszła pierwsza z sobą rozmowa, ale proszę się nią nie zrażać. Przyjdź pan do mnie, gdy trochę się pojednasz z sobą. — Jestem stara, zmęczona też życiem; mogę panu dać może skuteczną radę jakąś.
Zdziwiony niezmiernie p. Aureli podniósł oczy ku niej. Siedziała na pozór tak martwa i zimna, jak wchodziła do salonu, jaką ją wprzódy widział u jenerałowej — a jednak — była to... zupełnie inna kobieta.
Odrobina uczucia przeistoczyła ją tak, jak zapalona lampka alabastrową urnę, w którąby była wstawiona. Żabiec odetchnął.
— Przyjdź pan do mnie, powtórzyła. Jaka tam była to była przeszłość — zawsześmy sobie nie zupełnie obcy. Wanda się nas wprzódy wyrzekła niż my jej, a jakeśmy boleli nad tem...
Nie dokończyła Winnicka i zwróciła się znowu po raz trzeci — do pierwszego.
— Przyjdź waćpan do mnie. Już dla samych oczu ludzkich znać się powinniśmy, aby nie posądzono o nienawiść... a nie szperano w naszej przeszłości...
Żabiec już skłoniwszy się — zawrócił do wyjścia.
— Wieczorami ja najczęściej sama jedna siedzę w domu, czytać sobie każę, gdy nikogo nie ma, ale rada jestem i żywym gościom... — poczęła do odchodzącego... — Co dziś mamy
— Piątek — odpowiedział nieśmiało pan Aureli.
— Jeżeli się waćpan nie obawiasz złego objadu — rzekła — przyjdź w niedzielę, ale uprzedzam, że objad zły będzie, bo ja się na kuchni nie rozumiem, a moja lektorka razem i gospodyni, lepiej czyta, niż objady dysponuje.
Pan Aureli skłonił się raz jeszcze, i jakby upojony wszystkiem co go tu spotkało — znalazł się za progiem.
Wyszedł na ulicę, spory kawał drogi ku domowi ubiegł szybkiemi krokami, nie mogąc się jeszcze opamiętać... co się z nim stało.
W istocie — nic nadzwyczajnego... a mimo to Żabiec doznał takiego wrażenia, jakby w życiu jego ważna, rozstrzygająca chwila nadeszła...
O rodzaju życia, jakie w Warszawie prowadził Żabiec, mówiliśmy już. — Ocierając się o mnóstwo różnego rodzaju ludzi, stał się dla wielu potrzebnym.
Wygodnie z nim było. Wesół, dowcipny, uczynny chętnie, doskonale rozumiejący się na urządzaniu wszelkiej biby, śniadań, objadów, partyjek, przy kartach nie kłótliwy, pieniędzy własnych nie oszczędzający i nie potrzebujący ich zwykle od drugich — był pomocnikiem, doradcą, przyjacielem nieocenionym. Rzadko się też co bez niego obeszło. Wiedziano, że gdzie nie ma Aurelego, tam wesołości nie będzie, czegoś zabraknie, coś się nie uda. Dotąd, nie mając nic do czynienia, nigdy w takich razach nie odmawiał, ale warunkiem było, że obejmował komendę w takim razie i grał despotycznie rolę gospodarza, a kieszeni jego nie oszczędzał. Ale cóż było robić, kiedy wiedziano, że często z własnej dokładał, gdy mu się kto sprzeciwił.
Było dotąd we zwyczaju przybiedz na Mokotowską ulicę, albo wyszukać z drzwi Aurelego i rzucić mu się na szyję.
— Kochany, daję wieczorek... — zmiłuj się — urządź, bez ciebie nie dam rady!
Nikt nie wiedział w ostatnich dniach co się działo z Żabcem, ale się nikt nie mógł ani domyślać, ani przeczuwać, ażeby w nim zmiana jaka zajść mogła...
Powracał p. Aureli cały przejęty jeszcze dziwną rozmową z ciotką, poruszony do głębi, nie swój — gdy w ulicy uczuł rękę na ramieniu swojem i posłyszał głos dobrze mu znany, niejakiego Barszewskiego, obywatela z Wołynia, który z większą poufałością niż znajomość była — wykrzyknął:
— Panie Aureli, na miłość Bożą, ratuj! — Barszewski zresztą dobry kawał człowieka, był namiętnym do kart, lubił pić i jeść, majątek tracił, a nie miał za sobą nic, oprócz tego, że był — jak utrzymywano — honorowym człowiekiem, to jest, że płacił gdy przegrywał i w karty nie oszukiwał. Żabiec nie bardzo go lubił... — ale razy kilka był mu mentorem, bo Barszewski pieniędzy nie żałował.
Pierwszy raz w życiu doznał zaczepiony przykrego jakiegoś uczucia... — przeczuwał czego od niego mógł żądać ten przyjaciel i zawstydził się.
— Otoż jedyna sprawa, do której zdolności nikt mi nie zaprzeczy!
Wydało mu się to upokarzającem — kwaśną minę zrobił.
— Kochany — począł bełkocąc Barszewski — zaprosili się do mnie nasi, na pojutrze... — aj bez ciebie, popełnię jakiegoś bąka.
Żabiec się skrzywił.
— Daruj — rzekł zimno — czuję się nie zdrów i tak zmęczony, że tym razem służyć nie mogę.
Wołyniak stanął osłupiały — uszom nie wierzył.
— Ale, zmiłuj się! — rachowałem na ciebie jak na cztery tuzy...
— Widzisz, kochany Barszewski — rzekł smutnie Żabiec — że na cztery tuzy nigdy rachować nie można na pewno. Przychodzą one czasami, ale nie wówczas, gdy się rachuje na nie.
To mówiąc ścisnął go za rękę i oddalił się spiesznie.
Co się z nim stało? Sam nie pojmował, czuł tylko, że coś zaszło, co pogląd jego na własne życie zmieniło... Wyszedł od Winnickiej innym...
Czuł się biedniejszym może niż był, ale z obrzydzeniem prawie spoglądał na przeszłość. Chciał się zamknąć, dumać, wnijść w siebie. Nagły ten zwrot niemal go przestraszał, nie przypuszczał, ażeby on był możliwym.
Nie starając się już o spędzenie reszty dnia z ludźmi, nie szukając ich jak zwykle, Żabiec zawrócił się wprost do domu, na Mokotowską ulicę.
Tu Rzepski, który się go nie spodziewał tak rychło z powrotem, włożywszy okulary właśnie był rozpoczął amatorską restaurację uszkodzonej garderoby swej i najniezgrabniej w świecie wywijał igłą, koląc się w palce, gdyż naparstka nie używał — gdy posłyszał wracającego pana.
Co najprędzej więc pochował przybory łatacza i pobiegł zobaczyć co się działo z panem. Pan Aureli z niedalekiej restauracji, w której nigdy nie jadał, kazał sobie przynieść zupę i kawałek mięsa, i nie tłumacząc się Rzepskiemu, zasiadł w sypialnym pokoju na rozmyślanie.
Co się w duszy jego działo? Nie potrafimy z tego zdać sprawy... Są takie stany przechodnie, odcienia uczuć i myśli, walki wewnętrzne, których procesu niepodobna określić, tak w tajemniczy sposób się dokonywa, nieznacznie i powolnie.
Człowiek albo się wcale nie zmienia i powierzchownie tylko a pozornie przybiera inną fizjognomję, albo metamorfoza — zawsze w kierunku natury jego, dokonywa się powolnie bardzo i skutkiem walki nie od razu rozstrzygniętej.
Żabiec po tylu leciech płochego życia, upojenia — nie mógł się od razu wytrzeźwić.
Powrócił prawie oburzony na Barszewskiego, a w domu począł sobie wyrzucać to, że nie wiedzieć dla czego mu odmówił, naraził go sobie i zbył się, gdy mógł zyskać na tem przyjemnie spędzony wieczór.
Ale — dziwna rzecz — ta nazwa wieczoru przyjemnego zastosowana do kilku godzin spędzonych przy kartach, na powtarzaniu sto razy słyszanych konceptów, na jedzeniu przysmaków które się przejadły — wydała mu się szyderstwem.
Dla czego to, co wczoraj było mu dobrem, nagle stało się niegodnem jego? On sam nie wiedział.
Myśl powróciła do ciotki Winnickiej.
Wyobrażał ją sobie wcale inaczej... Wydała mu się poważną, rozumną, a co więcej — z taktem, umiarkowaną. Nie odprawiła go niegrzecznie, nie pozbyła się impertynencko, choć niemal się tego mógł spodziewać, okazała powolną. Nie była też serdeczną.
Nie umiał a pragnął ją odgadnąć! Miał prawo teraz bywać u niej... nie odpychała go. Był więc ściśle biorąc, nie sam już jeden na świecie, wiązało go coś z rodziną — miał krewnych... należał do społeczeństwa. Zmieniało to w oczach jego położenie całkowicie.
Czy dla tego odmówił Barszewskiemu? Nie był pewnym. Więcej mu dokuczała myśl ta, iż — do niczego innego nie uznawano go zdolnym, tylko do urządzania wieczorków...
— Miałażby to być na wiek wieków specjalność moja? — pytał się siebie z ironją gorżką.
Za tem szło inne pytanie...
Do czego więc ja bym był zdolnym... Egzamin, któremu się poddał, wypadł niepomyślnie. Wszyscy ci ludzie, z którymi żył zwykle, w których kole się obracał, głupsi byli od niego, czuł to i był o tem przekonanym, — wiedział, że nad nich był duchowo wyższym, ale każdy z tych ludzi coś umiał, coś robił, miał cel jakiś — on zaś?... Gniewał się na siebie...
Przyszła mu na myśl ta nieznośna Salusia, która zabrała mu strychninę... Kropla jedna i wszystko byłoby skończone, daleko łatwiej niż z ciotką.
Strychninę tę kupił drogo, bardzo drogo u znajomego aptekarza, dając mu słowo, że ona... w pewnym tylko razie ostatecznej konieczności dla ocalenia honoru miała być użytą. Aptekarz kazał sobie zapłacić niesłychanie drogo, a pomimo to miał podejrzenie, iż to nie była piorunująca strychnina, ale może jakieś lekarstwo... które by tylko męczarnię sprowadziło...
Z rewolweru zaś, chybić tak łatwo, kula się może ośliznąć. Kalectwo i śmieszność!! Lepiej śmierć...
Okazywało się, że i umrzeć nie było łatwem. Cóż więc począć?
Myśl powoli na coraz poważniejsze dążyła tory... Czekać, próbować, ścisnąć się — zwolna ograniczyć... Opuścić Warszawę, ale dokąd ztąd, i z czem!
Siadł rachować coby mógł zebrać różnych resztek, sprzedażą niepotrzebnych sprzętów, odzyskaniem pieniędzy porozpożyczanych... Z ołówkiem w ręku spędził godzinę nad papierem kreśląc karykatury bezmyślnie. Cyfry doprowadziły go do kilkuset rubli...
Ile to czasu, przy zmianie życia przedstawiać mogło??
Zmierzch znalazł Żabca zadumanego nad stołem.
Rzepski, który go nie widywał nigdy w takim stanie, niespokojny, co kwadrans podchodził do drzwi — zaglądał, przypatrywał mu się i głową potrząsał.
— Co mu to jest? liczy? No — kiedy już liczy — to źle.
Zciemniało się gdy do Rzepskiego weszła Salusia. Zdał jej sprawę na ucho z tego co się działo, potrząsnęła głową i śmiało weszła do pokoju. Zobaczywszy ją — choć gniewał się na nią i nielubił, ledwie się nie ucieszył, porwał się od stolika...
— Przyszłam się przekonać czy pan słowa dotrzymuje? — odezwała się szydersko.
— Widzisz... — a moja flaszeczka? — zapytał.
— Ale! w Wiśle ją utopiłam! — rozśmiała się Salusia, siadając poufale przy drzwiach.
— Szkoda, bo dużo kosztowała, a ja drugą będę musiał kupić.
— A! nie — odparła panna Salomea — kto sobie raz pozwolił odebrać, drugi raz nie kupuje?
Zmarszczył się Żabiec, ale natychmiast zmienił rozmowę.
— No, cóż na to powiesz, że poznałem ciotkę Winnicką? — zapytał.
Panna Salomea popatrzyła, aby się przekonać, czy nie żartował.
— Słowo daję — byłem u niej — rzekł lekceważąco Aureli.
— I cóż?
— Stara osoba — ale... nie wydała mi się głupią — brutalnie począł Żabiec.... Naprzód nie wyparła się mnie... powtóre nie była też nadto czułą... okazała się obcą, ale grzeczną.
— Albo to na początek nie dosyć! — żywo odezwała się panna Salomea — cóż pan chciałeś, aby panu do nóg padła?
Żabiec zapatrzył się w okno.
— Jestem u niej w niedzielę na objedzie.
W milczeniu ręce złożyła panna.
— Opatrzność Boża! — szepnęła — a po przestanku dodała — jeżeli na lepsze to wyjdzie — przyznasz pan, że i ta Salusia, którą pan szurgotem przezywałeś, na coś się w świecie przydać może.
Rozśmiał się p. Aureli.
— Serjo prosiła na objad? — spytała stara panna.
— Słowo daję — zapowiedziała nawet, że będzie zły....
— O i dla takiej zepsutej gęby jak pańska... szepnęła Salomea.
Żabiec upadł na krzesło i zadumał się....
Rozmowa już się dłużej przeciągać nie mogła, — stara panna tylko siedząc milcząca, o ile zmrok dozwalał, wpatrywała się w Żabca, usiłując z twarzy odgadnąć to — o czem się od niego nie spodziewała dowiedzieć.
On już był myślami gdzie indziej, a było to tak widocznem, że Salomea nie chcąc mu zawadzać, wysunęła się po cichu, nie żegnając się, do Rzepskiego.
Żabiec w istocie nierad z siebie, rozmyślał nad tem, dlaczego tak niegrzecznie prawie Barszewskiego odprawił. Było to tak dalece nie w jego obyczaju, iż mogło przybrać znaczenie, wywoływać tłumaczenia, zwrócić przedwcześnie niepotrzebnie uwagę na niego. Była to niezręczność.
Pan Aureli już nałogowo zwracał się z tej drogi, na której zaledwie jeden krok postawił. Nie miał siły wytrwać tam, gdzie się walka zapowiadała. Starał się więc wytłumaczyć sam przed sobą, że popełnił omyłkę. Należało ją naprawić, nie zrywać tak od razu ze wszystkimi, gdy sam jeszcze nie wiedział, co potem ma nastąpić! Na ciotkę Winnicką wcale nie liczył.
Po wyjściu panny Salomei, coraz bardziej się w tem przekonaniu utwierdzał Żabiec, iż — postąpił nierozważnie. Nazajutrz potrzeba się było starać to zatrzeć.
Było to oznaką słabości i wahania się... powracał do starego nałogu grania komedji życia.
Nazajutrz też rano, niecierpliwy, puścił się na miasto, prawie jedynie w tym celu, aby Barszewskiego spotkać. Nie wątpił, że Wołyniak, zobaczywszy go, rad będzie zbliżyć się, a może go zaprosi na ten wieczór, którego urządzenia się nie podjął. Chciał nawet być na tym wieczorze, aby zawczasu nie dostrzeżono zmiany jakiejś w jego postępowaniu, gdy on sam nie wiedział, czy — ona przyjdzie do skutku.
Gdy pan Aureli życzył sobie czego mocno, umiał się o to postarać. Manewrował tak, iż w istocie napotkał Barszewskiego, który zdala ku niemu obie ręce wyciągał.
Żabiec podszedł z trochę rozjaśnioną twarzą.
— Co ci się wczoraj stało! — spytał Wołyniak...
— Przepraszam cię — rzekł, ściskając podaną rękę Żabiec — nie miej mi za złe, jestem w istocie niezdrów i mam rozmaite drobne przykrości. Nie mogłem ci służyć...
— Ale nie masz nic do mnie, osobiście? — zapytał niespokojnie Barszewski.
— Zmiłuj się! za co! jakie przypuszczenie! — odparł Żabiec.
— Dowiedźże mnie o tem i przyjdź się rozerwać — dodał Wołyniak. — Będziesz miał zręczność przekonać się z byków, jakie popełnię, iż niedarmo żądałem twej opieki.
Żabiec przyrzekł, że służyć będzie, naprawiając wreszcie pierwsze swe wystąpienie szorstkie — dał parę skazówek Barszewskiemu co do wieczerzy i wyboru wina, nie radząc brać u jednego kupca wszystkich gatunków, ale zwrócić się do znanych specjalnych składów i t. p.
Barszewski to sobie zapisał.
Tak naprawiwszy to, co mu się wydawało omyłką, spokojniejszym był już Żabiec i na wieczór do Barszewskiego wybrał się, ani zbyt opóźniając, ani za nadto wcześnie, aby gospodarzowi nie pomagać czynnie, bo tego też sobie nie życzył.
Wesoła gromadka składała się z samych osób znajomych, a celem przyjęcia były widocznie — karty. Pomiędzy innymi gośćmi znalazł się i Korjatowski... Baz wpadłszy w towarzystwo — zabawiające się, choć może młody prawnik nie miał powołania do niego, z trudnością się mógł wyłamać zaproszeniom. Jest to coś podobnego do pochwycenia przez machinę, będącą w biegu. Dosyć się dać ująć za koniec poły surduta, aby już nie być panem siebie. Korjatowski, choć nie bardzo chętnie, tym razem bawić się musiał.
Zetknęli się zaraz z Żabcem, który tego wieczora grać nie chciał, bo w istocie nie miał co stawić, a ostatniego grosza nie życzył sobie ryzykować. Prawnik począł mu się tłumaczyć, dlaczego w jego interesie procesu mu nie doradzał. Dziękował mu p. Aureli. Siedzieli przy sobie u wieczerzy, która wszystkich rozweseliła. Żabiec też uczuł się podnieconym, a Korjatowskiego znajdował sympatycznym i, gdy po wieczerzy zapalili cygara, siadł z nim na boku do dłuższej rozmowy, potrzebował się wywnętrzyć... Nie było to dawniej w jego zwyczaju, ale Korjatowski i tak się łatwo położenia mógł domyśleć że nie potrzebował się ukrywać przed nim.
— Widzicie mnie podrażnionym, nie swoim — mówił do prawnika. — Nie ma nic dziwnego, są takie chwile w życiu, gdy człowiek się zawahać musi — co dalej! Młodość długo zaślepia na następstwa, lecz w końcu oczy się otwierają.
Właśnie ja jestem na tem rozdrożu, westchnął p. Aureli, patrząc na Korjatowskiego, który słuchał go sympatycznie, — muszę coś począć. Zbytniośmy rachowali na rodzinę mojej matki. Starałem się teraz, idąc za waszą radą, zbliżyć się do ciotki... no — i to cud, że mi od razu odprawy nie dała, ale to żadnych za sobą następstw nie ciągnie. Trzeba coś począć!
— Cóż pan myślisz? — zapytał Korjatowski.
— W tem sęk — rozśmiał się Żabiec. Szczerze i otwarcie, dotąd wcale nie myślałem o przyszłości, spuszczając się na to, że los mi coś nastręczy, że fortunę tylko za włosy potrzeba będzie pochwycić....
Spojrzeli sobie w oczy....
— Ludzie w mojem położeniu — dodał Żabiec — nadrabiając wesołością przymuszoną — zwykli, doszedłszy do tej mety, najczęściej szukać wybawienia w — ożenieniu — ale to rzecz obrzydliwa....
— Dla czego? — spytał Korjatowski.
— Sprzedać się? — rzekł pan Aureli.
— Nie — odparł prawnik — nie jest to sprzedaż, ale wymiana. Możesz pan młodość swą, stosunki, nazwisko położyć z jednej strony na szali, a z drugiej wymagać, aby do spółki coś włożono... Jest to rzecz naturalna i wreszcie tak zwyczajem powszechnym uświęcona....
— A jednak upokarzająca i wstrętliwa — dodał Żabiec — wolałbym coś innego....
— A jeśli się nic innego nie znajdzie, czas nagli i pan się niecierpliwisz — dodał Korjatowski.
Zamilkli — mimowolnie myślą Żabiec przebiegł te znajome sobie panny i wdowy, które były do — wzięcia.... Stręczono mu nieraz nie jedną. Był to w istocie sposób łatwy wyjścia z tego prowizorjum....
Westchnął.
— W tych rzeczach radzić i namawiać nie przystało — rzekł w końcu prawnik. — Ale życzę się nie uprzedzać zbytnio przeciwko ożenieniu. Jesteś pan podrażniony, zniechęcony życiem tem, które prowadzisz — należy spróbować....
Pan Aureli nie odpowiedział nic — lecz obrona ożenienia utkwiła w nim. Dogadzało to jego zgnuśnieniu... Do niczego się nie czuł zdolnym, obawiał się nowicjatu nie mając mocy nad sobą...
Cały wieczór przypatrując się grającym a nie dawszy namówić do gry, przedumał dosiedziawszy u Barszewskiego do ostatka. Wszyscy dawni znajomi dostrzegli w nim zmianę, domyślali się jakiejś troski, dopytywali go co mu było, zbywał ich żarcikami...
Na objad do pani Winnickiej poszedł mniej mając nadziei, aby ten stosunek z ciotką miał się mu czemkolwiek opłacić.
Znalazł ją, pomimo niedzieli i objadu bynajmniej niezmienioną, w tej samej sukni popielatej, z tą samą twarzą poważną, spokojną a smutną. Przywitała go dosyć uprzejmie, bez zbytnich ceremonij, jako już dawniej znajomego, ale nie dając poczuć, ażeby pokrewieństwo wpływało na jej obejście się. Byli tak jak sami, gdyż lektorka i gospodyni zarazem, niemłoda i niezwykle brzydka panna, w której oczach było wiele rozumu i rozbudzonego ducha — prawie się do rozmowy nie mięszała. Zaledwie odpowiadając na zapytania.
Pod wpływem usposobienia pani Winnickiej zapatrującej się na świat z goryczą zawiedzionej na życiu kobiety — Żabiec także ostro sądził ludzi, nie oszczędzając i siebie.
Winnicka zdawała się nad wszystko ciekawą, jaką sobie przyszłość gotował i marzył siostrzeniec.
Pan Aureli dobrodusznie, obojętnie odpowiadał że właśnie stoi na tym punkcie, iż potrzebę wyboru jakiegoś widzi, a waha się.
— Wszystko równie mi się przedstawia niesmacznie — mówił uśmiechający się z goryczą... — Najprostszem zresztą zakończeniem tak zmarnowanych lat, jak moje, dodał, bywa zwykle ożenienie.
Winnicka ruszyła ramionami.
— W tych warunkach — rzekła zimno — dla mężczyzny jest to abdykacja...
Żabiec nie zaprzeczał.
— Ale, proszę pani — rzekł szydersko — gdy kto się rządzić nie umiał, właściwą jest rzeczą że abdykować musi.
— Smutno — zakończyła pani Winnicka.
Rozmowa przy stole tak się znowu potoczyła, jakby Winnicka miała zamiar zbadać, do czego miał powołanie Żabiec. On, raz wszedłszy na ten tor wyśmiewania samego siebie, nie schodził z niego.
— Prawdę rzekłszy — dodał — ja w życiu powołanie i passyjkę miałem tylko jedną, nie wyjmując tych wszystkich chwilowych zachcianek, które są tylko instynktami zwierzęcia głodnego... Gdyby ojciec był mi pozwolił, zostałbym niechybnie artystą, ale to do niczego nie prowadzi.
— Jakto artystą? — z pewnym przestrachem odparła Winnicka — artystą dramatycznym?
— A! nie — prędko podchwycił Żabiec — komedjantami jesteśmy wszyscy po troszę, ale jabym był został może malarzem. Dotąd jeszcze, gdy mogę pochwycić ołówek i kawałek papieru, gryzmolę z wielkim zapałem...
— Czemużeś się nie uczył? — spytała Winnicka.
— Najprzód ojciec był temu przeciwnym, — rzekł Żabiec — bo uważał to za coś pośledniego, potem było za późno, na ostatek... mówiłem już, to do niczego nie prowadzi.
— Jakto — przerwała gospodyni. — Malarstwo prowadzi do sławy, a nawet do pieniędzy — ale potrzeba mu się oddać, i tak w niem ciężki odbyć nowicjat, jak w każdem innem powołaniu.
— A jeśli po odbyciu nowicjatu okaże się, iż talentu nie było! — rzekł smutnie p. Aureli. — Wszak i to jest możliwem? Ochota nie dowodzi jeszcze zdolności...
— Tak, ale wszędzie i zawsze coś się ryzykuje — odpowiedziała Winnicka.
— Szkoda że dziś za późno! — westchnął Żabiec.
— Mnie się nie zdaje aby, jeżeli powołanie trwa w trzydziestu leciech, zapóźno było mu się poświęcić. Słyszałam o jednym dyplomacie w Krymie, który lat mając sześćdziesiąt, gdy stracił posadę poselską, wziął się do malarstwa i — potrafił zdobyć sobie imię.
— Do czego mu pewnie więcej dawne jego dyplomatyczne stanowisko dopomogło niż talent — rzekł Żabiec.
— I to być może — potwierdziła Winnicka.
Rozmowa tak z przedmiotu na przedmiot przechodząc, to przeskakując znowu, pomimo że ciotka starała się odebrać jej ten charakter, była rzeczywistym egzaminem; a jak się uczeń z niego wywiązał, gospodyni uczuć mu nie dała. Uprzejmą była do ostatka — lecz wcale nie obiecywała aby na nią mógł co rachować... Trzymała się zimno, grzecznie, nie wiążąc niczem.
Żabiec to rozumiał doskonale, że się wystrzegała tego, aby nie dać mu powziąć jakichś nadziei.
Po objedzie i czarnej kawie, w ciągu których p. Aureli nie dał ani na chwilę znudzić się gospodyni i starał okazać pełnym werwy i życia, — potrzeba było się pożegnać... Winnicka nie zatrzymywała go, ale przypomniała mu grzecznie znowu, iż miło jej widzieć go będzie u siebie i zaprosiła, aby o niej nie zapominał.
Żabiec wyszedł zniechęcony i zrażony. Bolało go to szczególniej, że się przed Winnicką odsłonił, odkrył, — przyznał do grzechów i nic na tem nie zyskał, oprócz rady, ażeby — uczył się bodaj malować.
To było po prostu śmiesznem.
Wracając kwaśny na Mokotowską ulicę, przypomniał sobie rozmowę z Korjatowskim i wszystkie jego sofizmaty w obronie ożenienia użyte.
Gotów był ożenić się.
Tak — dla zleniwiałego człowieka jakim on był — ożenienie było najłatwiejszym środkiem wyzwolenia się od troski o jutro...
Wkładało więzy, uwłaczało godności — to prawda — ale Żabiec i tak już się czuł upokorzonym i przywiedzionym do ostateczności...
Zwrot ten nowy na pozór, był w istocie tylko warjantem i złagodzonem samobójstwem. Miało ożenienie zastąpić strychninę i rewolwer...
Mimowoli myśl jego wróciła do tego dnia, któryby był mógł zakończyć wszystko, gdyby fatalność jakaś nie zesłała Salusi, śmiesznego tego narzędzia... którego się wstydził Żabiec... Przypomniał sobie jak obchodził raz ostatni swoje mieszkanie i pochylił się w kątku, żegnając ów obrazek, widoczek szwajcarski z białą na nim sukienką...
Pan Aureli westchnął...
Ta biała sukienka była to jedyna miłość jego w życiu, a przynajmniej coś — do miłości podobnego...
Było to w pierwszych latach po śmierci ojca, gdy Żabiec zabrawszy po nim resztki kapitałów zmarnowanych, puścił się za granicę rozmarzony... chciwy wrażeń.
Wówczas zatrzymawszy się w Montreux, zwiedzał okolice i oglądając wsławiony poematem Byrona Chillon, spotkał w podziemiach jego... Polkę... Była to młoda panienka z matką... Język polski zawiązał znajomość, matka i córka dla kuracji winogronowej i powietrza, mieszkały i zimę spędzić miały w okolicy Montreux... Matkę zwano hrabiną — pochodziły z Galicji.
Pan Aureli naówczas miał oprócz wdzięku młodości i piękności męzkiej, którą się odznaczał — powierzchowność łudzącą, arystokratyczną, dystyngowaną, tak, że choć nazwisko jego nie mówiło nic — domyślano się w nim co najmniej bardzo majętnego młodzieńca. Umiał też sobie nadawać pozór dostatku...
Hrabianka Eleonora była brunetką zachwycającej piękności, wychowaną do wielkiego świata, przeznaczoną dla niego. Matka i ona żyły za granicą na stopie wielkiej, zajmowały całą willę dla siebie, otaczała je służba liczna, trzymały ekwipaż.
Pan Aureli zawiązawszy szczęśliwie znajomość, umiał się dać zaprosić, towarzyszył w przejażdżkach, służył hrabinie. Piękna Eleonora dawała mu pierwszeństwo pomiędzy mnogimi wielbicielami najrozmaitszych narodowości, jacy ją otaczali — ale matka w końcu zwróciła na to uwagę, ulękła się niespokojna i p. Aureli został z raju wygnanym, a gdy to nie pomogło, hrabina skróciła pobyt swój w Montreux i zmieniła go na Meran.
Żabiec potajemnie wkradł się i tam, ale pokazywać się nie śmiał... i po jakiemś smutnem przejściu... pozostał tu sam... matka córkę uwiozła.
Cały ten stosunek okryty był tajemnicą. — P. Aureli powrócił do kraju, a po kilku leciech znalazł ideał swój zamężną panią w Warszawie. Zbliżyć się do niej nie śmiał, czy nie chciał, czy nie mógł? — trzymał się zdaleka. Należała ona do świata, który chociaż był dla niego przystępnym, lecz w nim Żabiec czuł się tylko tolerowanym... Uczucie to pogrzebione, musiało być drogiem dla niego, bo się z niem krył, aby go nie sprofanowały ludzkie oczy i domysły. Tajemnica okrywała ten epizod, który po sobie zostawił gorycz i smutek.
Teraz gdy z konieczności myślał o ożenieniu p. Aureli — wspomnienia Montreux, Meranu i... tych lat dawnych, powracały odżywione... Serce jego odtąd nigdy już się nie poruszyło uczuciem podobnem, było ono jedne i jedyne w życiu jego.
Przyczyniło mu tylko goryczy.
Spotykali się czasem na świecie, jakby się nie znali; oczy ich wzajemnie się szukały i unikały. — W towarzystwach, w których ją znajdował, Żabiec siadał zdaleka, milczący — i tak często długo bawił, że się wstydził sam niewiedząc jak opóźnił się z pożegnaniem. A potem cały dzień następny chodził posępny... i nieszczęśliwy. Może wspomnienie hrabianki Eleonory było przyczyną że mu się zdawało niepodobieństwem ożenienie.
Teraz jednak — potrzeba było wyrzec się dziwactw i mrzonek.
Winnicka, którą spotkał w kilka dni potem i witał z daleka, zbliżyła się sama do niego.
— Stara jestem, — rzekła mu chłodno — i łatwo nałogi sobie tworzę. Byłeś pan u mnie raz w niedzielę na złym objedzie, zrób że z siebie ofiarę, przychodź zawsze w niedzielę...
Pan Aureli się ukłonił, umiejąc ocenić ten dowód łaski, zaczynał nabierać nadziei, że może ciotka istotnie sobie bliskie pokrewieństwo przypomni.
Wyobrażał sobie, gdy niedziela nadeszła, że znowu z lektorką tylko będą sami i przykro mu się zrobiło, postrzegłszy na kanapie siedzącą przy ciotce, dobrze mu znaną — pewną bogatą, niemłodą, wielce oryginalną pannę na wydaniu, która pomimo miljona doszła do lat czterdziestu nie znalazłszy mężczyzny, któryby się do jej ręki posunąć odważył.
Ponieważ mu ją już dawniej swatano, uderzyło go to nieprzyjemnie, iż ciotka ją, jakby w myśli pewnej, zaprosiła.
Panna Klotylda D... zwana Klosią, była osobistością znaną powszechnie. Sierota, bez rodziny prawie, pani siebie i znacznego majątku, z twarzy nie brzydka, choć zwiędła już, panna Klotylda zdawała się nie myśleć o zamążpójściu, była spokojną, urządziła sobie życie jak najznośniejsze — i śmiałkom, co się do jej ręki jeszcze ważyli posuwać dawała odkosze niemiłosiernie...
Nieco otyła, rumiana, zdrowa, ubrana niewykwintnie, zawsze ze szkiełkiem w ręku, bo wzrok miała krótki — czytała wiele, zabawiała się malowaniem, układała zielniki, wychowywała sierotki a w towarzystwie miała tak śmiałe sposoby wyrażania się, że w podziw wprawiała tych, co ją nie znali...
Na co ją Winnicka zaprosiła? — mówił sobie Aureli od progu — i gniewał się, ale obiecywał zarazem, że od razu odbierze wszelką nadzieję ciotce, która go tak śmiesznie swatała. Ożenienie z panną Klotyldą zdolne było skompromitować i zabić w opinji człowieka na wieki. On przecież tak zdesperowanym nie był.
Z kwaśną miną począł się witać. Przeciwnie panna Klotylda przywitała go wesoło i była bardzo rozmowną. Zaledwie się zawiązała rozmowa, gdy zwróciwszy się do Aurelego, zapytała go:
— Czy to prawda, co mi mówi pani Winnicka, że pan czujesz także powołanie artystyczne i że przyznałeś się do tego, że radbyś był malarzem być?
Aureli się rozśmiał.
— W istocie miałem i mam fantazję — rzekł — ale czy to było powołanie, nie wiem...
— A czemużeś pan nie próbował się zbadać? — pytała panna.
— Bo to do niczego nie prowadzi, zwłaszcza u nas — mówił Aureli.
— Ale pan i tak nie miałeś nic lepszego do roboty — odparła otwarcie Klosia — nie jest to tajemnica, żeś prowadził życie, bawiąc się... a ręczę panu i mówię to z doświadczenia, bo sama bazgrzę, iż nic w świecie przyjemniej chwil nie zajmuje nad malowanie. Ja nie wiem, cobym poczęła, gdyby nie pędzelki. Czytać zawsze niepodobna, dziennika nie prowadzę... ciągle ludzi szukać nie można i kazać się im bawić... a przy sztaludze godziny piorunem lecą.
Żabiec słuchał obojętnie.
— Na to trzeba coś umieć — odparł — ja nie umiem nic...
Od malarstwa przeszli do innych przedmiotów. Panna Klotylda była w usposobieniu wyśmienitem i jakby na przekory zwracała się ciągle do pana Aurelego, którego to niecierpliwiło. Starał się wciągnąć do rozmowy Winnicką, ale ta była milczącą.
Z tem usposobieniem usiedli do stołu, ale — stało się, czego pan Aureli nie przewidywał, Klosia była tak miłą, rozsądną, tak swobodną i w wielu rzeczach jej przekonania się zgadzały tak dziwnie z jego własnemi, że zapomniawszy o uprzedzeniu... ożywił się on i rozweselił.
Pod koniec objadu wytłumaczył sobie, że Winnicka nie mogła mieć zamiaru swatania go tak śmiesznego, że mu się to przywidziało chyba.... Wpłynęło to na stosunek lepszy z panną Klotyldą.
Przy czarnej kawie, stara panna spytała nagle o Żabca:
— Czemu pan nigdy u mnie nie bywasz?
— Ja? — zapytał Aureli — nie śmiałem być natrętnym, a nie sądziłem, abyś pani mogła sobie tego życzyć.
— Owszem — odparła śmiało stara panna — Nie skompromituje to pana, bo nikt go nie posądzi, żebyś się mógł starać o mnie... a czasem byś spoczął po tej wrzawie kawalerskich kółek, które pana męczyć muszą...
Aureli się skłonił.
Panna Klotylda popatrzywszy na zegarek oddaliła się pierwsza. Żabiec został jeszcze z Winnicką, chociaż także kapelusz już miał w ręku.
— Ludzie się na niej nie poznali — odezwała się po wyjściu Klotyldy, gospodyni. Co za szkoda tej kobiety!
— Mnie się zdaje — odparł Aureli — że panna Klotylda sama sobie winna, iż pozostała panną. — Na starających się jej pewno nie zbywało, ale wymagała za wiele.
— Być może — odpowiedziała Winnicka — a nie mniej szkoda, bo byłaby towarzyszką i przyjaciółką bardzo miłą, a serce ma najlepsze.... No i brzydką nie jest.
Aureli zmilczał, bo go te pochwały znowu nieprzyjemnie dotknęły....
Winnicka spojrzała mu w oczy i pożegnali się.
Żabiec powrócił do domu zburzony, zwichnięty, niepewien siebie, a rozdrażniony do najwyższego stopnia.
Spotkanie u ciotki z tą starą panną, widocznie obmyślane i przygotowane, dotknęło go boleśnie. Uważano go więc za tak zrozpaczonego, iż można mu było pannę Klotyldę narzucać.
A pani Winnicka ze swych obowiązków pokrewieństwa chciała się w ten sposób wyswobodzić, swatając mu pannę, z którą ożenienie okryło by go śmiesznością...
Myśl jego znowu rozpaczliwie się zwróciła ku strychninie i rewolwerowi. Nie — nie było już dla niego ratunku innego, tylko pożegnać się i zniknąć...
Ale gdy powróciwszy na Mokotowską ulicę, znowu o samobójstwie rozmyślać zaczął — uczuł, że ono było rzeczą upadlającą, rzucającą plamę na pamięć człowieka... Znajdował, że popełnić samobójstwo bardzo było można w jego położeniu, ale należało je tak okryć i tak osłonić, aby śmierć przypisano przypadkowi, a nie słabości człowieka, który padł uznając się zwyciężonym...
Wszystko wydawało mu się straszliwie czarne, nieznośne — obrzydliwe... Nie było wyjścia! nie było wyjścia!
Przeklinał Salusię... która mu przeszkodziła... Wszystko teraz byłoby skończone...


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.