Na zgliszczach (Junosza, 1884)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na zgliszczach
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Żniwa były w całej pełni. Na polach pracowali ludzie, a stary Marcin uwijał się między niemi.
Swojem gospodarstwem nie zajmował się już, gdyż oddał je dzieciom, a nawet, na czas nieobecności Dyrdejki, z chałupy się wyniósł i w folwarku w stodole sypiał, żeby być bliżej dworu, nad którym obecnie rozciągał opiekę.
Co prawda, dumnym był potroszę z roli jaką odgrywał — i powierzone sobie obowiązki spełniał sumiennie. Z ludźmi kłopotu wielkiego nie miał, gdyż we wsi wszyscy go za najstarszego uważali i słuchali jak ojca, to też robotnika nie brakło mu nigdy i żniwa odbywały się bardzo szybko i pomyślnie. Nowe stodoły nie mogły całkowitego zbioru pomieścić, więc ustawił Marcin dwie sterty pokaźne na polu, aby zdaleka widziane świadczyły, że w Zarzeczu źle nie jest i — chleba nie zabraknie.
Janek biegał po polach i o ile mu czas wolny od lekcyj pozwalał, ciągle Marcinowi towarzyszył, a gdy na bliższych polach żęto, to i Helenka z małą Władzią przybiegały do robotników.
Marcin zjednał sobie szczególną sympatyę Władzi. Raz przyniósł jej małego zajączka, którego w zbożu złapano, to znowuż kwiatków jej narwał; to jak był na łąkach, z sitowia ładny koszyczek jej uplótł, skutkiem czego tak się dalece wkradł w łaski dziewczynki, że zapowiedziała, iż się z nim ożeni.
Chłop protestował, tłómacząc się, że stary już, że babę swoją ma, ale to jednak nic nie pomogło. Władzia rozpłakała się i nie uspokoiła prędzej, aż mamusia przyrzekła, że jej sute wesele z »Marcinem« wyprawi... jak się kartofle wykopią.
Dni upływały jednostajnie i w Zarzeczu nic się nie zmieniło, prócz tego, że dobry nasz znajomy, pan Jankiel Pacanower karczmę opuścił i do miasteczka się wyniósł, a na jego miejsce zainstalował się rzeźnik z pobliskiego miasteczka, który przed pół rokiem jeszcze kontrakt z Dyrdejką zawarł. Ten nowy propinator sklepik mały przy karczmie założył i jakoś nieźle mu się działo, a że był człowiek spokojny, kościoła w niedzielę nigdy nie opuścił, więc też i ludzie we wsi polubili go nawet i kontenci byli z tej zmiany.
Pan Jankiel wyniósł się do miasteczka; w kupnie zboża pośredniczył, małe dostawy na siebie brał, lecz chociaż wiodło mu się nieźle, na losy wciąż narzekał i przeklinał »złych ludzi«, którzy go usunęli z Zarzecza.
Do pani Karolowej przychodziły listy. Stary żmujdzin rzetelnie przyrzeczenie spełniał i co kilka dni, ciężką, niebardzo do pióra nawykłą ręką, relacye o zdrowiu Karola podawał, przyrzekając, że za powrotem najbardziej szczegółowo i detalicznie o wszystkiem opowie. Taką obietnicą kończył zazwyczaj list każdy, nie zaniedbując przytem skreślenia szczegółowej instrukcyi — co robić w folwarku, gdy pogoda będzie — co, gdy się na dłuższy deszcz zaniesie. Informował też o szczegółach wykończenia budowli, o odrobkach od włościan należnych, jednem słowem, chociaż z oddalenia, starał się całem gospodarstwem kierować.
Pani te instrukcye Marcinowi odczytywała, chłop je spełniał sumiennie i zapewniał, że jak pan rządca powróci, nic w gospodarstwie do zganienia nie znajdzie, przeciwnie, kontent być powinien, gdyż pogoda dopisywała stale, zbierało się pomyślnie, a ludzi do roboty nie brakło, chociaż się w sąsiedztwie powszechnie na brak uskarżano.
Obawa o zdrowie Karola mijała. Donosił Dyrdejko że ręka się goi i że do pewnego stopnia brak jej da się sztuczną zastąpić; donosił, że ogólny stan zdrowia jest dobry, że Karol pogodził się z losem, który takie zesłał na niego kalectwo — i że zajmuje się już planami zatrudnienia swego na przyszłość.
O powrocie Karola jakoś nie wspominał żmujdzin, przeciwnie, wnioskować było można, że to najdroższe marzenie opuszczonej kobiety nie spełni się jeszcze tak rychło.
»Pani nasza kochanieńka — pisał stary — nie poznałabyś swego Karolka, jaki poważny z niego człowiek! jaki sensat! Po całych dniach my tu takoż z sobą gadamy o pani, o tych dureńkach małych, co teraz pewnie ciągle w polu przesiadują, o Zarzeczu, no i pani dobrodziejko, o tysiącach takich Zarzeczów jak nasze, opuszczonych dzisiaj, rozkawałkowanych, rozbitych. Co z nich w przyszłości będzie, o tem my z Karolkiem po całych dniach gadamy i godzimy się na jedno, że to się odrodzi jeszcze, wzmocni, odmłodnieje takoż — ale, jeżeli umiejętnie pracować będzie. O Janku my radzili, co ja gadam o Janku, o tysiącach Janków! jak ich wychować, żeby ludzie z nich byli. Pokutniki to maleńkie, droga pani, za grzechy ojców i dziadków, którzy im takoż twardy los zgotowali...
No, toż trzeba ich też inaczej wychowywać, praktyczniej do życia sposobić. Gadaliśmy, gadali, pani kochanieńka, aż nieraz w gardle zaschło i gęba zabolała, a obaśmy na jedno się godzili. Opowiem ja to wszystko za powrotem dokładnie, bo do wypisania się ja nie majster, a i Karolek takoż od pisania odrywa, a o was ciągle się pyta. Da Bóg, gdy powrócę niedługo, to dowiesz się pani, co Karol dalej zamierza. Do fabryki już nie wróci, bo nie może — a bezczynnie takoż siedzieć nie będzie, chleba darmo przyjąć nie chce. Obmyśliliśmy plany, ale jeszcze uprzedzać ich nie chcę, cóż bo takoż ryby przed niewodem łapać?... powrót mój niedługo nastąpi, a z nim i relacya też będzie. Tymczasem cierpliwości, pani kochanieńka, spokoju — a jak bardzo żałośnie na duszy będzie, jak zatęsknisz pani ciężko, to weźmij które maleństwo na ręce, popatrzaj jemu w oczki... a wnet takoż i siła się znajdzie«...
Kilkakrotnie odczytywała pani Karolowa ten list i niejedna łza gorąca spadła z jej oczu na papier szary, na grube, niezgrabne litery.
Z gorączkową niecierpliwością oczekiwała zapowiedzianego powrotu Dyrdejki i łudziła się do ostatniej chwili nadzieją, że może... może, obok niego, ujrzy jeszcze kogoś, komu z okrzykiem radości na szyję się rzuci... kogo powitać tak gorąco, tak serdecznie pragnie.
Noc już była późna, stary zegar gdakał miarowo, a jego wskazówki już się ku dwunastej zbliżały. Wioska, folwark i cała okolica tonęła w ciemności i ciszy, tylko gałęzie drzew, poruszane tchnieniem wiatru szumiały, a od czasu do czasu pies we wsi szczeknął.
Pani Karolowa nie spała jeszcze. Czuwała ona wsparłszy głowę na dłoniach. Dokąd biegły jej myśli? domyśleć się łatwo. Błądziły one daleko, daleko od Zarzecza, od ziemi rodzinnej, na skrzydłach miłości przebywały przestrzenie, spieszyły tam, dokąd głos serca je wzywał.
Wśród ciszy nocnej nagle rozległ się dźwięk metaliczny, donośny i powtórzył się echem w lesie poblizkim.
Zdawało się pani Karolowej, że to sygnał trąbki pocztowej...
Z okrzykiem, który mimowolnie wydarł się z jej piersi, rzuciła się do okna, otworzyła je na oścież, i rozszerzonemi źrenicami oczu usiłowała przeniknąć ciemność nocy.
Dwóch, czy tylko jeden? zapytywała trwożnie, a serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, rumieńce na twarz wybiegły.
Dwóch, czy jeden tylko?
Nie, nie! dwóch będzie, wszak Bóg dobry, On wysłucha tylu modlitw gorących, tylu łez, tylu westchnień! Dwóch będzie z pewnością!
Już ich tylko co nie widać, ale czemuż jadą tak powoli? Głos trąbki rozlega się tak wyraźnie, tak donośnie przecie, muszą więc być tuż za wsią... ale nie, to złudzenie... może dopiero wyjechali z lasu, a głos tak się wyraźnie rozlega po rosie... Nie! to niepodobna! tak długo, tak okropnie długo... a i ten pocztylion nieznośny, zamiast popędzać konie, wytrębuje jakiegoś krakowiaka, jak gdyby się chciał popisać muzykalnym talentem!
Tak myśląc, wychyliła się przez okno otwarte, bardziej, coraz bardziej wytężała wzrok, usiłowała usłyszeć turkot kół.
I Marcin, śpiący w stodole, dźwięk trąbki pocztowej usłyszał i zmiarkował zaraz, że to nikt inny nie jedzie, tylko rządca. Po oddalonych, chociaż wyraźnych dźwiękach poznał, że dość daleko jeszcze musi być ekwipaż, to też nie spiesząc, powoli bramę otworzyć poszedł, a otworzywszy ją, na kamieniu usiadł i pacierz mówił półgłosem.
Tymczasem trąbka odzywała się coraz bliżej, słychać było jak koła zadudniły po moście i niebawem lekka bryczka pocztowa wpadła na dziedziniec.
Na bryczce siedział Dyrdejko... sam jeden. Pani Karolowa o nic go już pytać nie śmiała, stary obie jej ręce pochwycił i pocałunkami pokrywał — i zaraz oboje do pokoju weszli.
Służąca zaspana, przecierając oczy fartuchem, krzątała się, nakrywając do stołu. Dyrdejko w dużem krześle usiadł i milczał czas jakiś.
— Jak dzieci? — zapytał po chwili.
— Dobrze, zdrowe — wyrzekła — to jedno co pociesza w nieszczęściu.
— I za to Bogu dziękować — ucałować je kazał ojciec, małe upominki im przysłał, zawsze takoż o nich myśli.
— Czy zobaczą go kiedy te sieroty? — zapytała nieśmiało.
— Cierpliwości pani i męztwa... teraz nie myśleć o tem, ale jest nadzieja... czas przyjdzie.
— Czy nie zwodzisz mnie, panie?
— Nie — rzekł głosem stanowczym.
Spojrzała mu w oczy, wiedząc że kłamać nie umie. Stary wytrzymał to spojrzenie i rzekł:
— Niedługo może.
Pani Karolowa dopiero teraz spostrzegła, że przez czas tej podróży Dyrdejko zmienił się jakoś, twarz jego przeciągnęła się i pobladła, kości policzkowe wystawały więcej niż dawniej, a oczy zapadły.
— Czy pan nie chory? — zapytała trwożnie.
— Zkąd znowu? Ot, tylko po tych różnych psich drogach zmęczyłem się trochę, odpocząćby się chciało... kości stare już takoż, to je i lada głupstwo sforsuje. Bagatelka! w pole pójdę to i zdrowie znajdę. I wnet na inny przedmiot rozmowę zwrócił, o gospodarstwo i wszystkie szczegóły dopytywać się zaczął, chwalił jedno, zrzędził na drugie, o wydatki się pytał, każdy szczegół odrazu chciał zbadać.
Dopiero gdy się pożywił cokolwiek, gdy już ze stołu sprzątnięto i służąca oddaliła się z pokoju, zniżył głos trochę i rzekł:
— A wie pani kochanieńka, że Karolek nasz już ze Szwajcaryi wyjechał.
— I gdzież jest? — spytała z niepokojem.
— Do Belgii jego takoż zawiozłem, tam osiadł i zapomogę od nas przyjmować będzie. Ciężar to na folwarczek, ale powróci się z czasem.
— Co też pan mówisz?! Choćby mi przyszło zadłużyć się, majątek sprzedać, w służbę pójść! jeszczebym nie pomyślała że to ciężar — to obowiązek mój przecież!
— A zawsze ideały, zawsze poświęcenia! zawsze serce!...
— Czyż może być inaczej?
— Ideały, pani kochanieńka, ideały! a to takoż zguba nasza była. Poświęcić się, to tak jak orzech zgryźć! Poświęcić się! i siebie panie dobrodzieju zgubić i kogo nie poratować. Folwark sprzedać, pieniądze przejeść, w służbę pójść, a potem takoż... łapkę lizać!
— Ależ to obowiązek mój najświętszy.
— Faramuszki, pani dobrodziejko, faramuszki, serce częstokroć nas gubi.
— I pan to śmiesz mówić? pan, który nam dałeś tyle dowodów dobrego serca, nam, ludziom obcym prawie.
— Proszę pani, cóż tam ja? to znowu insza kategorya, kury do indyków nie należą...
— Więc nie powstawaj pan na poświęcenie, skoro się sam poświęcałeś dla drugich.
— Nie w tem rzecz, pani kochanieńka, nie w tem rzecz. Nie rozumiemy się; pomódz a pomódz to dyferencya duża, a i nasz Karolek poświęcenia nie żąda. To z sercem człowiek, on jałmużny nie przyjmie.
— Jałmużny? — spytała z wyrzutem.
— Paniusiu kochanieńka, nie płacz, nie krwaw że sobie serca... pogadajmy oto spokojnie jak przyjaciele, jeżeli ten zaszczytny tytuł przyznasz mi pani...
W odpowiedzi na to pani Karolowa rękę staremu podała.
Uścisnął ją serdecznie, a przysunąwszy krzesło swe bliżej, mówił głosem zniżonym:
— Widzi pani kochana, my wszyscy sercem grzeszyli, a nagrzeszyli tak dużo, że ledwie rozum długich lat te grzechy odkupi! Tak nas wychowano, tak myśmy nasze dzieci chowali! a przez to było źle i jest, pani kochanieńka, źle, bardzo źle jest z nami...
Nie odpowiadała pani, żmujdzin zaś rzecz swą dalej prowadził:
— I wychowanie nasze jakież było? Niby to każdy umiał coś, tu chwytnął, tam połapał, a w gruncie rzeczy nic nie było, bo nie było podstawy żadnej. Ot, w salonie, w towarzystwie, z ładnemi paniami takoż gadać to się umiało, no — i jak przyszło poświęcić się, to już się poświęcało bez granic! — ale trzeźwości, rozumu pani kochanieńka, nie było — i w tem nieszczęście, w tem zguba nasza, każdy był do wszystkiego zdatny, a jak do czynu przyszło... et! lepiej o tem nie mówić...
— Rzeczywiście, panie, gorzka to prawda.
— Widzisz pani, gorzka, ale pożyteczna, nauka w niej jest, nauka, jak dzieci do życia sposobić, jak się starych przesądów pozbywać, jak ludźmi być i po ludzku rzeczy rozumieć. Ot, weźmij pani naprzykład choćby ziemian tylko, gospodarzy. Byłże który gospodarzem naprawdę? wiedział-że dla czego pszenicy po pszenicy siać nie można? ot, robiło się takoż jak pradziadki, jak dziadki, ta sprzedało się żydom co Bóg zarodził, a zresztą nic, nic więcej. Karolek panią serdecznie prosić kazał, żeby Janka uczyć praktycznie, że jeśli gospodarzem być zechce, żeby fachowym był koniecznie, żeby kształcił się na to.
— Czyż ja wiem, co z niego będzie? takie dziecko...
— No, no, nie teraz, później; ale tak prosił, tak prosił, że na co pani chcesz chowaj go, aby chowaj dobrze!... Ma li szewcem być, niech umie buty szyć, niech na skórze się zna, niech wie gdzie sprzedać swój towar, bo to grunt, pani kochanieńka, to grunt! bez tego żyć nie można. Życie dziś twarde, paniusiu, jak krzemień...
— O twarde! zaprawdę, strasznie twarde jest ono.
— Tembardziej, pani. Ot i Karolek nasz tak rozmyślił, chociaż kaleka teraz biedak, jednę rękę ma tylko, ale nie chce na świecie żyć próżno, nie chce, żeby majątek przejadał. Wróci on do was, wróci niezawodnie, przyrzeczono mu to, ale jeszcze czekać trzeba. To właśnie my myśleli oba, żeby on przez ten czas uczył się, do szkoły rolniczej chodził — ot, i po to ja jego do Belgii zawiozłem, droga pani. On tam nauczy się i jak z powrotem przyjedzie, to gospodarzem prawdziwym już będzie. On znajdzie środki na edukacyę dzieci, na spokojny kawałek chleba na starość. Tak, tak, droga pani, nie płacz że go jeszcze nie widzisz, on powróci, ale powróci już innym, odrodzonym — i będzie pożytecznym tobie pani, dzieciom... i krajowi całemu. Już może moje stare oczy nie zobaczą tego, lecz wy młodzi zobaczycie, zobaczy to maleństwo, w którem dzisiaj cała wasza nadzieja i ufność...
Długo tak prawił stary żmujdzin, aż się już i jutrzenka zarysowała na niebie, a za nią blade światło do pokoju zaczęło się wciskać.
Pani Karolowa spostrzegła się dopiero, że czas tak szybko przeleciał, a starowina potrzebował przecież wypoczynku po drodze.
Prosić go więc zaczęła, by na spoczynek się udał, by kości nieco po uciążliwej drodze wyprostował.
Żmujdzin z trudnością dźwignął się z krzesła i ciężkim, chwiejnym nieco krokiem, do oficyny poszedł. Pani zamknęła się w swoim pokoju, przed natrętnem światłem dnia zasłoniła roletę i pomodliwszy się gorąco, w ubraniu rzuciła się na łóżko.
Dyrdejko jednak spać nie poszedł. Przed drzwiami oficynki czekał na niego stary Marcin, który miał mu do powiedzenia tak dużo. Ile kóp zwieziono, ile jest żyta w stertach, ile stogów na łące, ile jeszcze do zżęcia zostało, co tam przy budowlach brakuje?
Wszystko recytował stary, a Dyrdejko słuchał, głową kiwał, wąsa siwego pokręcał.
I o kłopotach różnych też Marcin zdawał relacyę. To wójt w same żniwa o jakieś zaległe stójki pretendował... to Wojtek szkodę w łąkach zrobił, to znowu srokaty koń zakulał, jeden wół do świeżej koniczyny się dorwał i odratowano go ledwie. Było, było kłopotów różnych co niemiara!
Uważnie słuchał Dyrdejko, jedno chwalił, drugie ganił, ale ostatecznie Marcinowi podziękował i rękę mu uścisnął, a potem walizkę podróżną otworzył, jakiś przedmiot w papier owinięty z niej wydobył i wręczył staremu, mówiąc:
— To ci, mój Marcinie, dziedzic przysyła, na pamiątkę, za twoje dobre serce i życzliwość.
Chłop papier rozwinął powoli. Była w nim ładna tabakierka, napełniona wonną francuzką tabaką.
— O Bóg zapłać paniskowi kochanemu — rzekł Marcin — że o mnie starym pamięta jesce, choć i między miemcami za morzem; ale na co se taki kośt wielgi zrobił? dyć to tabakiera, co jensy probosc takiej nie ma!
— No, pamiątkę chciał ci dać, na znak, że cię szanuje i lubi.
— To je śtuka piękna — mówił — schowam ją tez na same dno we skzynkę, bo juści z takiego statku pięknego to jeno chyba na wielganoc tabakę niuchać się godzi... albo jaką osobę spaniała potraktować; — na codzień to i moja brzozowa tabakierka z rzemykiem je dość.
— No, już jak tam twoja wola, mój bracie, a tymczasem w pole mnie trzeba...
— A dyć, wielmożny panie, pole nie zając, nie ucieknie, a tymcasem wartoby się krzynkę wywcasować po drodze... tyli śtuk świata przejechawsy.
— Nie, nie, Marcinie, pójdź ty do stajni, każ mi konia osiodłać, a sam takoż podjezdka jakiego weź, to pojedziemy oba. Zobaczę ja, co wyście tu zrobili?
— Na co dworskiego kunia dla mnie brać, dyć tu i moje kobylsko je, co mi dziedzicka pozwoliła, zeby się za stodołą pasła.
— No, to idźże bracie, a prędzej, bo ja niecierpliwy całą tę naszą biedę zobaczyć...
Po chwili fornal przyprowadził osiodłanego konia, a niebawem nadszedł i Marcin, prowadząc za grzywę swoją maleńką szkapinę.
On tam nie potrzebował ani uzdeczki, ani siodła, tylko pęto ze szkapy zdjęte w ręku trzymał i tem swoją wierzchówką kierował.
Niebawem obaj w pole ruszyli. Dyrdejko małego wzrostu, krępy, na rosłym koniu siedział, Marcina zaś wysokiego chłopa, niosła szkapina maleńka, tak, że prawie nogami ziemi dotykał.
Marcin ręką na pole wskazywał.
— Zyto zerżnąłem wsyćko za pogody — mówił — a zem se miarkował ze na owies i jęcmień we stodole miejsca nie siła, takem zara na parobków huknął i takie ci dwie sterciska śkaradne duchem postawili, jak kościoły wielgie, prosę pana.
— Dobrze, dobrze.
— Zeby jeno ludzie nie urzekli bez zajzdrość, bo piękne zyto było... z kuniem by się schował; a psenica, tez galanta, jeno co owies pod lasem przypaliło krzynkę, ale ze i on tez kiepski całkiem nie jest.
— Pani kontenta pewnie?
— Musi kontentna, ale musi i nie, bo lamentuje skaradnie... pewnie za dziedzicem tak...
— Ha! sama jedna...
— I pewnie — bo choć to je pani grzecna i delikatna, ale zawdy, na to mówiący, babie przez chłopa je markotno.
Dyrdejko się rozśmiał.
— Tak powiadasz, Marcinie?
— A wiadomo panie, ze tak. Ot, choć nie pzymiezając i moja... ino ze ja tu tera we folwarku siedzę, to juz tak cuduje stara, ze jaz strach.
— Czemu?
— A bo jej się kucy...
— A ileż twojej babie lat będzie?
— Kto ją ta wie? i pewnieby som pisorz nie zrachował! Ja jej gadom: Małgoś, cegoj-ze ty chces bestyjo? po dobrości — a ona nic, lamantuje i gado: siedź w chałupie, kiej ci dobze... a co mi ta z chałupy? ja już stary, grunt dzieciom odpisałem, jeno com se krowinę i to śkapsko ostawił.
— To wiesz ty takoż co? kiedy tak, to ja ci tu mieszkanie każę wyporządzić, ordynaryę i pensyę ci dam... Na karbowego chodź do nas, będziesz miał kawał chleba do śmierci.
Chłop po głowie skrobać się zaczął.
— Cóż? na łasce dzieci będziesz siedział? patrzył im na ręce?
— To je panie prawda, jeno ze...
— No, więc cóż?
— Zawdy prześkoda je...
— A jakaż to, mój ty kochaneńki?
— Jedna, to widzi pan; baba...
— Baba?
— A bo nie? Zawdy hambicyjo taka, gospodynią była, a tera na starość we słuzbę, to jej się niebardzo spodoba.
— No, a druga?
— Druga panie gorsa — to je mój urząd.
— Jaki znów urząd?
— To wielmożny pan nie wiedzą? Dyć ja jestem za sołtysa.
— To takoż głupstwo kochanie... z babą pogadaj, namów ją.
— E! panie, abo to kto babę namówi jak se co uwidzi?
— Więc cóż zrobisz?
— Wypiorę babsko galanto i siabas! — to bajki, panie, ale najgozej z uzędem.
— No, to już ja się postaram, żeby cię zwolnili i innego wybrali, tylko ty baby nie bij, bo to takoż czort wie do czego podobne!?
Chłop milczał.
— No, namyśl się braciszku — mówił żmujdzin — źle tobie z nami nie będzie, toż ty dziedzica naszego dzieciakiem na ręku nosił.
— Oj! abo to raz, prosę pana?
— A no, więc tembardziej...
— Oj, nosiłem ja go, wielmozny panie, nosiłem, jak jesce nieboscyka starego pana młodym nazywali, a ten znowu prawdziwy stary pan, niby tego co go starym popóźniej nazywali ociec... to juz był letni cłowiek i niezadługo tez pomer. Dyć oni tu wsyćkie przy mnie urośli i wychowali się — jeno ze na żadnego taki ścisk śkaradny nie przysedł, jak na tego nasego pana...
— Na pana Karola?
— A juści, na onego pana Karola... pamiętam dokumentnie jak go krzcili; to heca była, bo nieboscyk, choć i pan Pieter, niech tam se z Bogiem odpocywa, bardzo za chłopami był, a nieboscka pani, no, jak pani, toby znowu ze samemi hrabiami chciała — i bez to bywały między niemi chwestyje...
— Kłócili się?
— E! nie — toć w pańskim stanie tak się nie swarzą, jak u naju, jeno jak co, to nieboscka pani w lament i zara se kaze powóz zaprzągać i duchem do ciotki, według pociesenia; a nieboscyk pan Pieter jeno się śmieje, bywało. Tak jak się, na to mówiący, pan Karol narodził, tedy go bez cały kwartał nie krzcili, bo Pani się chciało hrabiego z Dolinówki za kuma, a pan znow chciał prostego ślachcica, i znów się przemówili, bez to pani zara dziewkę do stajni pchnęła, zeby do powozu zakładać — i do ciotki! a pan, niby nieboscyk pan Pieter, znowu huknął na fornala, zeby do wozu zaprzągł.
— No, takoż komedya! i pewnie do jakiego wujaszka pojechał?
— Gdzie zaś? wielmozny panie. Ćtyry konie do woza załozyli, a wóz był wyrychtowany w drabiny jak do siana. Kiej Maciek, już on nie zyje dawno ten Maciek, zajechał przededwór, tak pan mówi do dziewki: — siadaj z bachorem! niby z panem Karolem — i pojechali na wieś. Dopieroz we wsi — stój! Nieboscyk pan z woza zlazł i zawołał gospodarza jednego, co się nazywał Karól Jaskółka, i znów z drugiej chałupy gospodynię, babę Wincentowę i powiada: ja was, moje ludzie, w kumy prosę! Zara siedli se na wóz, pojechali do kościoła, okrzcili, i według tego krzesnego ojca dali dziecku na imię Karól. To taka śtuka była!
— A cóż pani?
— Ha, cóż miała robić? drugi raz juz ksiądz nie okrzci! jeno jej się to najgozej przykzyło, ze imię dali chłopcu paskudne, bo ona chciała jakości Pumpilijon, poćtolijon... cy jakoś... bo i spamiętać trudno.
— A to ja nic nie wiedziałem o tem.
— Tak je panie, sprawiedliwie, toć ludzie we wsi wiedzą; — co tam później między państwem było, to ja nie wiem, jeno ze się dzieciok chował na psa urok... a dowścipny był panie i grzecny... i później cłowiek z niego był dobry, jeno ze tera Bóg miłosierny taką biedę na niego dopuścił...
Jechali jakiś czas milcząc. Dyrdejko po polach oczami wodził, chłop zaś w dawnych wspomnieniach zatonął, machinalnie tylko szkapę pętem po bokach uderzał, aby z koniem Dyrdejki dążyła.
Żmujdzin przypatrywał się polom, na których niewiele już do zbierania zostało.
Słońce, które właśnie wschodziło, oblewało całą okolicę złotym jakimś blaskiem, woda perliła się w rzece.
Po chwili Dyrdejko do przerwanej rozmowy powrócił.
— Jakżeż, Marcinie, namyśliłeś się? widzisz, mnie takoż jakiś uczciwy człowiek potrzebny, mnie już lata ciężą... jakoś nie tęgo się czuję...
— To tak z niewywcasu, wielmozny panie, jeno zeby się pan przespał krzynkę.
— A no, może i to być, ale tymczasem wyręczenia nie mam... namyśl się więc.
Chłop zastanowił się trochę, po chwili wreszcie rzekł z rezygnacyą:
— Ha, kiedy pan tak powiada, to juz co będzie to będzie, ryzyk fizyk — ostaję!
— No, to i dobrze, a co masz robić to wiesz.
— Co wypadnie, prosę pana, ludzi pobudzić, kuzdej roboty dojrzeć, dobytku dopilnować, jak wiadomo przecie w gospodarstwie. Mógłby ja i tak, przy dzieciach, jako tako do śmierci przebiedować, ale i pani mi krzynkę zal i przez roboty się kucy... no, i ornalija tez będzie...
Nim dojechano z powrotem do domu, już umowa stanęła. Marcin miał objąć niebawem mieszkanie i rozpocząć służbę, to też już nie wstępował na folwark, tylko wprost do wsi pojechał, żeby babie swej »przeperśwadować«. Dyrdejko wszakże upominał go surowo, żeby przy tej »perswazyi« nie używał ani pięści, ani innych tak zwanych tępych narzędzi, co chłop przyrzekł z niechęcią, twierdząc, że tak tylko »na gębę« baby w żaden sposób ani przekonać, ani przegadać nie można.
Dyrdejko powoli wjeżdżał do folwarku — dostrzegły go przez okno dzieci, które rano zazwyczaj wstawały, i ledwie stary z konia zdążył zsiąść, już Janek zawisł mu na szyi, Helenka pochwyciła za ręce, a mała Władzia czepiała się surduta.
— Ach, dureńki wy moje kochane — wołał stary — robaczki najmilsze!
I każde zosobna całował i pieścił, o bagatelki różne dopytywał.
— Was tak tatuś upieścić kazał, sto razy pocałować każde i gościńca wam przysłał ładnego — tylko już po to do mnie do stancyi chodźcie, bo tam w torbie zapakowane jest wszystko.
Z krzykiem wpadła dziatwa do skromnego pokoiku żmujdzina, a gdy się owa torba, niby puszka Pandory otwarła, krzyk jeszcze większy się zrobił.
Janek dostał kilka książek prześlicznych z obrazkami, Helenka szkatułeczkę do robót, w której były nożyczki, szydełka, igiełki i naparstek maleńki, a Władzia otrzymała prześliczną lalkę z oczami, z włosami, a taką przytem mądrą, że jak ją ścisnąć to wołała »mama«, a jak położyć, to zaraz zamykała oczy.
Władzia nigdy jeszcze tak mądrej lalki nie widziała; postanowiła też zaraz wszystkie dawne lalki za płot powyrzucać, jako brzydkie i głupie fatalnie.
Chcąc ten zamiar natychmiast wykonać, wzięła nową ulubienicę na rączki i szybko pobiegła do dworu. Helenka znowuż pragnęła się popisać przed mamą pięknym podarunkiem, a Jankowi pilno było ciekawe obrazki oglądać.
To też mali goście otrzymawszy podarunki, opuścili szybko pokoik Dyrdejki — i żmujdzin sam jeden w stancyjce swojej pozostał.
Rzucił okiem po ścianach bielonych, spojrzał dokoła, jakby witając wzrokiem przedmioty, do których się od lat tylu przyzwyczaił... potem głowę kilkakrotnie zimną wodą oblał, żeby rzeźwiejszym być, i zaraz wziął się do przejrzenia i uporządkowania rachunków. Pomimo znużenia i niewywczasu, spać nie szedł, gdyż przyzwyczajenie całego pracowitego życia nie pozwoliłoby mu zamknąć oczu przy świetle dziennem, kiedy wszystko dokoła rusza się i żyje.
Koło południa już regestra i rachunki uporządkował i przekonał się z nich, że się rezultat pracy zapowiada dobrze, że dochody nietylko na bieżące potrzeby i na zapomogę Karolowi, ale nawet na spłatę pewnej cząstki długu wystarczą. Rozjaśniła się twarz starego, wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju, zatarł ręce, a potem wzrok na obraz nad łóżkiem wiszący rzucił.
Szczera modlitwa dziękczynna była w tem spojrzeniu...

. . . . . . . . .






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.