Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdyż pogoda dopisywała stale, zbierało się pomyślnie, a ludzi do roboty nie brakło, chociaż się w sąsiedztwie powszechnie na brak uskarżano.
Obawa o zdrowie Karola mijała. Donosił Dyrdejko że ręka się goi i że do pewnego stopnia brak jej da się sztuczną zastąpić; donosił, że ogólny stan zdrowia jest dobry, że Karol pogodził się z losem, który takie zesłał na niego kalectwo — i że zajmuje się już planami zatrudnienia swego na przyszłość.
O powrocie Karola jakoś nie wspominał żmujdzin, przeciwnie, wnioskować było można, że to najdroższe marzenie opuszczonej kobiety nie spełni się jeszcze tak rychło.
»Pani nasza kochanieńka — pisał stary — nie poznałabyś swego Karolka, jaki poważny z niego człowiek! jaki sensat! Po całych dniach my tu takoż z sobą gadamy o pani, o tych dureńkach małych, co teraz pewnie ciągle w polu przesiadują, o Zarzeczu, no i pani dobrodziejko, o tysiącach takich Zarzeczów jak nasze, opuszczonych dzisiaj, rozkawałkowanych, rozbitych. Co z nich w przyszłości będzie, o tem my z Karolkiem po całych dniach gadamy i godzimy się na jedno, że to się odrodzi jeszcze, wzmocni, odmłodnieje takoż — ale, jeżeli umiejętnie pracować będzie. O Janku my radzili, co ja gadam o Janku, o tysiącach Janków! jak ich wychować, żeby ludzie z nich byli. Pokutniki to maleńkie, droga pani, za grzechy ojców i dziadków, którzy im takoż twardy los zgotowali...