Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ha, cóż miała robić? drugi raz juz ksiądz nie okrzci! jeno jej się to najgozej przykzyło, ze imię dali chłopcu paskudne, bo ona chciała jakości Pumpilijon, poćtolijon... cy jakoś... bo i spamiętać trudno.
— A to ja nic nie wiedziałem o tem.
— Tak je panie, sprawiedliwie, toć ludzie we wsi wiedzą; — co tam później między państwem było, to ja nie wiem, jeno ze się dzieciok chował na psa urok... a dowścipny był panie i grzecny... i później cłowiek z niego był dobry, jeno ze tera Bóg miłosierny taką biedę na niego dopuścił...
Jechali jakiś czas milcząc. Dyrdejko po polach oczami wodził, chłop zaś w dawnych wspomnieniach zatonął, machinalnie tylko szkapę pętem po bokach uderzał, aby z koniem Dyrdejki dążyła.
Żmujdzin przypatrywał się polom, na których niewiele już do zbierania zostało.
Słońce, które właśnie wschodziło, oblewało całą okolicę złotym jakimś blaskiem, woda perliła się w rzece.
Po chwili Dyrdejko do przerwanej rozmowy powrócił.
— Jakżeż, Marcinie, namyśliłeś się? widzisz, mnie takoż jakiś uczciwy człowiek potrzebny, mnie już lata ciężą... jakoś nie tęgo się czuję...
— To tak z niewywcasu, wielmozny panie, jeno zeby się pan przespał krzynkę.
— A no, może i to być, ale tymczasem wyręczenia nie mam... namyśl się więc.