Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przeszły te chwile, skryły się jak jasne słońce za chmury, a pytanie, czy kiedy jeszcze przyjdzie wiatr pomyślny i czy te chmury ołowiane rozpędzi?
Smutno, smutno...
Słońce zapadało za las. W krzakach nadbrzeżnych świergotały jeszcze ptaszki, sadowiąc się już do snu na gałązkach, bociany dążyły do gniazd.
Jeden z nich tylko nie spieszył z powrotem. Podlatywał, znów siadał, później się zrywał do lotu i zataczał w powietrzu kręgi szerokie, nareszcie usiadł na zeschłej gałęzi topoli i długo, długo klekotał.
Był to biedny samotnik bez pary. Silniejsi odbili mu towarzyszkę życia, więc też tułał się sam bez gniazda, pocieszając się zapewne nadzieją, że może gdzieś za górami, za wodami... towarzyszkę swoją odnajdzie.






VI.

Żniwa były w całej pełni. Na polach pracowali ludzie, a stary Marcin uwijał się między niemi.
Swojem gospodarstwem nie zajmował się już, gdyż oddał je dzieciom, a nawet, na czas nieobecności Dyrdejki, z chałupy się wyniósł i w folwarku w stodole sypiał, żeby być bliżej dworu, nad którym obecnie rozciągał opiekę.