Na turniach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Limba
Tytuł Na turniach
Podtytuł Opowieści turystyczne z Tatr
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TADEUSZ LIMBA
NA TURNIACH
OPOWIEŚCI TURYSTYCZNE Z TATR
I. 
ZAWRAT
II. 
ŚWINICA I MORSKIE OKO
III. 
ORLĄ PERCIĄ NA KOZI WIRCH
IV. 
RYSY I GIERLACH
KRAKÓW 1939
NAKŁADEM AUTORA


DRUKARNIA PRZEMYSŁOWA W KRAKOWIE.







PRZEDMOWA.

Zdarzenia i wrażenia opisane na tych kartach, nie są świeżej daty; blisko trzydzieści lat minęło od tych czasów. Przeżyte one były na kilka lat przed wybuchem wojny światowej. Od tej pory wiele w Tatrach uległo zmianie. Pewnie — turnie stoją jak dawniej dumne i groźne. Ale ludzi z tych czasów mało już zostało przy życiu. A ci, co żyją, jeśli ich chwyci tęsknota za Tatrami, jadą — o ironio! — kolejką linową na wierchy, aby jeszcze raz spojrzeć z bliska na umiłowanie młodości.
W owych czasach nie było jeszcze kolejek na szczyty, nie było na szczytach przemysłu gospodnio szynkarskiego, nie było ciastkarzy i lejkarzy, od których dziś niektóre wierchy się roją. Nie było na górach zbiegowiska i jarmarku ludzkiego. Czy to było lepiej, czy gorzej? nie wiem. Każdy czas ma swoje potrzeby. Ale było inaczej.
Nie było wtedy jeszcze w Tatrach komfortu z elektrycznym oświetleniem, z „bieżącą ciepłą i zimną wodą“, schroniska przeważnie były prymitywne, podobne do szałasów — ale za to był w Tatrach las. W samym Zakopanem las wkraczał niemal na Krupówki, do lasu „Białego“ było niewiele kroków; dziś las w Zakopanem skazany jest na zagładę, ucieka od niego (z jakąż niepowetowaną dla niego szkodą!). Ba i w Tatrach słowo las jest przeważnie tylko przenośnią; las to — zagajnik. Jeśli zostanie utworzony kiedyś „park narodowy“ w Tatrach, to poczekasz narodzie ze trzy pokolenia ludzkie, zanim w Tatrach zaszumi na nowo las — „hruby las“.
Wówczas, gdy się szło w Tatry, zaraz za Kuźnicami wkraczało się na Boczaniu w hruby las, który szumiał i pachniał w porannym słońcu. Dziś sterczą tam nagie kikuty stuletnich pni. Ten dzisiejszy Boczań, to jakby wywieszka, reklama nowych czasów. Nawet ścieżkę, jakby ze wstydu poprowadzono nieco innym szlakiem. Ale starsi taternicy pamiętają ten Boczań nie tak szkaradnie goły. Ha, trudno — nie można było myśleć o tym, że tysiące turystów tatrzańskich, które przechodziły przez ten las, potykając się o jego dziwaczne korzenie, miłowały ten stary bór.
Dziś buduje się w Tatrach „ceprostrady“, podobno motocyklem wyjeżdża się pod Mnicha (a na Mnicha pewnie będzie wnet zrobiona winda). Ale owi dawni taternicy nie chcieli w Tatrach asfaltów; tego mieli dość po miastach; oni — czyż nie dziwacy w oczach dzisiejszego pokolenia — woleli ścieżki mało dostępne z potwornymi korzeniami. Z takimi ścieżkami Tatry były dla nich większe, majestatyczniejsze. Mówili mi starsi ode mnie taternicy, że pierwszą klęską Tatr stał się gościniec do Morskiego Oka; on otworzył serce Tatr dla zbiegowiska i zgiełku ludzkiego i wypędził z tego najpiękniejszego uroczyska tajemniczą ciszę.
Dziś gdy siedzi się na Rysach i ogląda jeden z najwspanialszych widoków, co chwilę mącą ci wrażenia syreny aut pędzących do Morskiego Oka po serpentynach (też ogołoconych już z lasu). Ale na to nie ma rady. Wszystko przemija — tylko zmienność jest wieczna. Może i Rysy doczekają się kolejki linowej, jeśli nie z naszej strony, to ze słowackiej. Wszak buduje się już kolej na Łomnicę a i na Gierlach jest projekt gotowy; o ile mi wiadomo wzięła go armia czeska w swoją opiekę. Może tu powstanie dla odmiany fort z armatami. Możemy się doczekać, że u wstępu do dolin tatrzańskich widnieć będą wielkie afisze, zapowiadające dancing na Kasprowym lub na Łomnicy, albo inne ogłoszenia, że na Gierlach i sąsiednie szczyty wstęp wzbroniony z powodu ćwiczeń artylerii.
Duch czasu. Moloch kultury pożera naturę.
Jeśli te karty otrząsnąłem z pyłu, aby je podać do druku, to dlatego, iż po tylu latach tchnęła z nich na mnie radość młodości i świeżość wrażeń. A naturalny komizm wypadków również zjednał me pobłażanie.
Wycieczki w Tatry w sposób wesoły i humorystyczny opisywano już nieraz; wspomnę tylko o dwu największych utworach mi znanych: Chałubińskiego: „Sześć dni w Tatrach“ i Witkiewicza: „Na przełęczy“. Opisy te sięgają w dawniejszą jeszcze epokę Tatr, gdy w Tatry chodziło się z tłumem przewodników, z muzyką i koniecznie w starych butach. Moje czasy to są już bezprzewodnikowe a buty musiały być specjalne, solidne i okute masą żelaza.
Mierzyć się z tamtymi autorami, znanymi jako prawdziwe wielkości Zakopanego i Tatr ani nie miałem sił i zdolności ani zamiaru. Ale jeśli czytelnik, zwłaszcza znający choć trochę Tatry, spędzi kilka chwil miłych przy tych kartach, cel będzie osiągnięty. Po przeczytaniu tych kart czytelnik może rzucić pytanie, czy te wypadki były rzeczywiste. Na to mogę dać tylko odpowiedź: granica między rzeczywistością a fantazją jest w takich utworach nieuchwytną.
W czasie przygotowywania tych kart do druku zaszła pożądana zmiana politycznych granic w Tatrach. Tatry jaworzyńskie wróciły do ziemi polskiej, do której „sam Bóg je przymuromal“. Oby te karty mogły przyczynić się choć w drobnej mierze do uczczenia tego tak radosnego zdarzenia!

Autor.

Kraków, listopad 1938.



I.
ZAWRAT.

Były wakacje. Siedziałem na werandzie krakowskiej letniej kawiarni i pijąc kawę, myślałem z przyjemnością o zamierzonej podróży do Abazji nad morze, którego jeszcze nigdy nie widziałem, gdy stanął przede mną kolega Z.
— Jadę na kilka dni do Zakopanego; może pojedziesz ze mną. Nigdy w Tatrach nie byłeś. Przeprowadzę cię przez Zawrat do Morskiego Oka; bajeczne widoki.
Przez Zawrat! Ten wyraz mię uderzył; nie wiedziałem dokładnie, co to Zawrat, ale on mię zamagnetyzował i pociągnął. Tak naturalnie, muszę pójść przez Zawrat. Przed wyobraźnią mą stanęły jakieś szczyty i przepaści, o których mi czasem kolega Z. opowiadał.
— Wiesz, co — jadę. Idziemy przez Zawrat do Morskiego Oka; doskonale się składa. Kiedyż?
— Dziś w nocy wyjeżdżamy; rano jesteśmy w Zakopanem; po śniadaniu wyruszamy w góry.
— Doskonale — rzekłem, wstając od stolika — idę robić przygotowania. Wstąp po mnie, jadąc na kolej. Ale na pewno idziemy przez Zawrat?
— Naturalnie! Czekaj więc na mnie!
O północy siedzieliśmy już w pociągu i przez okna wagonu podziwialiśmy gwiaździste niebo, ciesząc się nadzieją pięknej pogody na zamierzoną wycieczkę. Wśród rozmowy przychodziła mi kilka razy ochota zapytać: co to Zawrat? ale trochę wstyd mi było okazać, że nie wiem. Pójdziemy, to zobaczę. Ten wyraz budził we mnie uczucie przyjemnego niepokoju; a może to bardzo trudna droga? Patrzałem wtedy na kolegę, który nie był wcale herkulesowej postaci; e, przecież przejdę, jeśli on dał radę, dam i ja. Mówiliśmy o Tatrach, o góralach, o Zakopanem; on mi opowiadał o swych wycieczkach, przy czym, umiał rzecz tak przedstawić, że patrzałem na niego z respektem, jak na wybitnego taternika. Dotąd, słysząc nieraz opowiadania o Tatrach, zbytnio nimi się nie interesowałem. Obecnie słuchałem z zajęciem, byłem już na pół miłośnikiem Tatr, choć ich jeszcze nie widziałem. Jeden wyraz: Zawrat wywołał taki przewrót.
— O świcie zobaczymy Tatry, gdy pociąg minie ostatni grzbiet Beskidu i zacznie zjeżdżać na Podhale — rzekł mój towarzysz i począł drzemać.
Poszedłem za jego przykładem.
Dobrze już świtało, gdy się ocknąłem; uczułem, że pociąg zjeżdża szybko w dół, zapewne w dolinę nowotarską — a więc widok na Tatry. Spojrzałem w okno: gęsty deszcz siekł w szybę. Wyszedłem na pomost, nic, tylko chmury, mgły i strugi deszczu. Co za zawód!
Zbudziłem towarzysza.
Co tam, czy już Zakopane?
— Nie jeszcze, ale deszcz; gór ani śladu!
— Psiakrew, to zwykle tak; — ziewnął, odwrócił się i zaczął drzemać na nowo.
Gdyśmy podjeżdżali do Zakopanego, deszcz przestał padać, ale wszystko zasłaniały mgły.
Zajechaliśmy budką góralską do hotelu pod Giewontem i wkrótce zasiedliśmy na werandzie do kawy.
— Cóż więc będzie? — mówiłem do towarzysza — Tatry przywitały mię dość niegościnnie.
— Widzisz — odrzekł mi na to — w Tatrach nic naprzód przewidzieć nie można. Za godzinę, za dwie możemy mieć najpiękniejszą pogodę. Jest nawet reguła: kto wybiera się w deszcz, ma w górach pogodę i odwrotnie. Do dziewiątej lub dziesiątej mamy czas; róbmy więc tak, jakby pogoda od dziesiątej była pewna. Będzie — ślicznie; nie będzie, poczekamy do jutra.
— A więc chodźmy obejrzeć Zakopane i zrobić zapasy.
Wyszliśmy na Krupówki. Przed kościołem stał stary góral w serdaku z włosem wywróconym na wierzch i pykał fajeczkę. Podszedłem do niego, przypatrując mu się ciekawie.
— Słuchajcie ojcze — zagadnąłem — co myślicie o pogodzie?
— Ano — dziury w niebie sie robiom — odrzekł, pokazując na niebieskie plamy wśród chmur.
— Cóż więc z tego?
— Ano — wicie — obejrzał się dokoła po niebie — abo bedzie pogoda, abo bedzie desc; a jak bedzie desc, to abo bedzie wielgi, abo mały.
Mój towarzysz zaczął się śmiać.
— Ślicznieście to uradzili, ale my to i bez was wiedzieli.
— Wiedzieliście? — odparł góral — toście som mądrzy, — i zaczął dalej pykać fajeczkę.
— Chodźmy do dworca tatrzańskiego — rzekł kolega — tam jest dobry barograf, może on będzie więcej wiedział.
Oglądnęliśmy linię barografu, pokazywała niewyraźnie. Weszliśmy do wnętrza.
— Mój towarzysz chce zostać członkiem Towarzystwa Tatrzańskiego — rzekł mój kolega do urzędnika.
Zapłaciłem wkładkę i schowałem legitymację z pewną dumą do kieszeni. Zdawało mi się, że teraz mam większe prawo do Tatr, zatem powinny mię więcej respektować i ukazać się oczom nowego członka Towarzystwa Tatrzańskiego.
Wyszliśmy na ulicę; nic z tego.
— Gdzież więc właściwie są te Tatry? — pytałem.
— Tam — rzekł kolega, wskazując na południe. — Najpierw są regle, potem kopy, za nimi hale, a dalej turnie.
— Tak, tak! tak było w geografii — rzekłem zniecierpliwiony — ale to wszystko martwe litery, gdy się tego nie widzi.
Wstępowaliśmy do sklepów; kupiłem piękną ciupagę i śliczny serdak obszyty czarnym barankiem. Zaraz wdziałem go na siebie, bo było chłodno. Następnie wstąpiliśmy do składu obuwia i zaopatrzyłem się w piękne buciki turystyczne okute dokoła hakami. Wdziałem je zaraz, polecając odesłać stare do hotelu. Ciężko w nich było trochę, ale udawałem, że jestem do nich jak stworzony. Z ciupagi byłem dumny, serdakiem zachwycony a na buty nie mogłem się napatrzyć. Nabraliśmy do worków nieco zapasów i byliśmy gotowi do drogi.
Szliśmy w górę ulicą i nagle stal się cud: ciężkie, niemal czarne chmury zaczęły się rozstępować, mgły leżące w dole rozsunęły się jak firanki a spod firanek ukazały się najpierw góry pokryte lasami, następnie ich skaliste wierchy a w końcu nieco poza nimi odsłoniła się majestatyczna urwista ściana skalna ciemno fioletowa; po chwili padła na nią smuga promieni słonecznych a ona zajaśniała białością jakby śniegu.
— Śnieg! — zawołałem.
— Nie — rzekł towarzysz — to ściana Giewontu.
Byłem zdumiony. Podobnie przepaścistej, pionowej niemal i olbrzymiej ściany skalnej nie widziałem w życiu. Czyż to możliwe?
— Giewont należy do Tatr zachodnich, — objaśniał kolega — to jest wapień a Tatry Wysokie są z granitu.
— Czy tędy wchodzono na szczyt tam do krzyża?
— Próbowano, byli podobno tacy, ale wejście ma być bardzo trudne i niebezpieczne. Zwykle wchodzą od strony południowej znacznie łatwiej.
— Chodźmy pod tę ścianę! — Uczułem nagle silną chęć wspięcia się na te urwiska.
— Niemożliwe! — rzekł kolega — jest godzina dziewiąta, pogoda się robi, mamy iść przez Zawrat. To złudzenie, że ta ściana tak blisko; trzeba iść do niej więcej niż godzinę.
— Więcej niż godzinę! — wykrzyknąłem — za dziesięć minut tam będziemy.
— Złudzenie, bardzo pospolite w górach a dla nas niezbyt pomyślne; ta bliskość Giewontu wróży deszcz.
— Śliczne! — mówiłem, patrząc na wspaniałą ścianę — jest w tym potęga i groza; zapewne to tak człowieka do gór pociąga.
— Przypatrz się dobrze — mówił towarzysz — grani Giewontu; czy widzisz postać śpiącego rycerza?
Patrzałem przez chwilę, szukając wskazanych kształtów.
Ależ tak, widzę! najwyraźniej leżący rycerz!
— Widzisz, na tym tle powstała legenda tatrzańska o rycerzach śpiących w Tatrach, którzy się kiedyś obudzą.
Po chwili mgły otuliły szczyt.
— Giewont fajkę kurzy, mówią górale; niedobry znak — zauważył mój towarzysz.
Rzeczywiście po kilku minutach znów nic nie było widać, mgła zasłoniła wszystko. Szliśmy powoli w górę.
Po drodze opowiadał mi kolega o pewnym gościu, który bawił jakiś czas w Zakopanem i lubił oglądać Giewont z okna pensjonatu, nie wychodząc poza Krupówki. Zdarzyło się, że przyjechał do Zakopanego po raz drugi w taki dzień, jak dziś właśnie. Spojrzał w okno i zdumiał się. — A gdzież Giewont? — To pan nie wie — rzekł jakiś żartowniś — groził zawaleniem, więc go rozebrali. — Ach tak, co za szkoda! — odparł na to z westchnieniem naiwny młodzieniec. Śmiano się potem z niego w całym Zakopanem.
— Coś podobnego słyszałem zeszłego roku w pociągu. Pamiętasz, lato było bardzo słotne. Jechałem w jednym przedziale z jakimś podróżnym, który wracał ze Szwajcarii. Na którejś stacji wsiadło do wagonu znajome mu towarzystwo. Panie zaraz po przywitaniu obsypały go pytaniami.
— Skąd pan wraca?
Jadę ze Szwajcarii.
— Ach śliczny kraj! — wykrzyknęła jedna z pań. — Czyż nie prawda? Jakże się panu Alpy podobały?
— Alpy? — odparł z całą powagą — jakie Alpy? proszę pani; byłem trzy tygodnie w Szwajcarii, ale żadnych Alp nie widziałem.
Było śmiechu co niemiara.
— Oby tak nie było ze mną — rzekłem, patrząc na zwały chmur i mgieł, które zasłaniały wszystko.
Stanęliśmy przed pomnikiem Chałubińskiego a raczej Sabały.
— Czekaj — rzekłem — Sabałę na pewno widziałem.
— Niemożliwe — zaprzeczył.
— Ale z pewnością — tylko gdzie? Ach, — uderzyłem się po czole i zacytowałem: — A Pan-jezus prask śmiertecke w pysk, prask w pysk. Widziałem go na scenie. To nieporównany Fiszer, komik lwowski, przedstawiał Sabałę i opowiadał jego bajkę o śmierci. Mówiono, że wykapany Sabała, tylko zamiast skrzypek miał fajeczkę w ręku.
Zbliżaliśmy się do Kuźnic, gdy deszcz puścił się strumieniami; schroniliśmy się na werandę restauracji.
Po chwili śliczna panna w białym czepku zbliżyła się do nas, pytając, czego sobie życzymy.
— Prosimy o kawę i rożki — zarządził mój towarzysz.
— Ależ jesteśmy już po kawie!
— To nic — takiej kawy nie dostaniesz w całej Polsce a rożki tutejsze są sławne.
Po chwili śliczna czepcula zjawiła się z dymiącymi imbrykami i tacką rożków. Brunetka, może siedemnastoletnia, z cudnymi niebieskimi oczyma; patrzała na nas czarująco. O tak, na turystów z butami okutymi w haki panny patrzą dziwnie uroczo.
— Panowie w góry? — rzekła do nas dźwięcznym głosem.
— Tak — rzekłem z pewną przechwałką — idziemy przez Zawrat do Morskiego Oka. — Zawrat — wypowiedziałem z naciskiem, patrząc w cudne oczy. Robiło mi się ciepło.
— Właśnie wczoraj był wypadek na Zawracie — rzekła panna — ktoś spadł i potem go tędy niesiono.
Zrobiło mi się zimno.
— Czy się zabił? — zapytał mój towarzysz.
— Nie, ale wypadek ma być ciężki. Krzepiłyśmy tu chorego winem, sama mu wlałam w usta. Biedny młody człowiek.
— Och, wie pani — wymknęło mi się — chciałbym być w jego położeniu, żeby z tych rączek pić wino.
— Ma pan z tych rączek kawę i rożki! — zaśmiała się i uciekła — a kawa wystygnie — dodała.
— Wiesz, bajeczna! — rzekłem do kolegi.
— A mówiłem ci, że tu kawa bajeczna.
— Ależ nie kawa, tylko panna!
— A tak, tak, — mówił mój towarzysz, wpychając cały rożek w usta — śliczność!
To uczennica tutejszej szkoły gospodarskiej, jedna z czepcul.
— To z tym Zawratem nie ma żartów — rzekłem niby obojętnie.
— Jakiś niedołęga! — zauważył i pił dalej kawę.
Poszedłem za jego przykładem, rożkami byłem zachwycony.
— Musimy wziąć po kilka do worków — nadzwyczajne.
Rozejrzałem się po werandzie i ujrzałem opodal górala, siedzącego na ławie; był nad miarę pulchny i opasły, co mię uderzyło, gdyż górale są zwykle chudzi i żylaści. Gdy ujrzał, że mu się przypatruję, skinął grzecznie głową i pierwszy zagadnął:
— Panowie pewnikiem w górę, ale na złą pogodę, na psotę.
Istotnie lało coraz gorzej.
— Ale wy pewnie nie dużo po górach chodzicie, kiedy tak dobrze wyglądacie — odparłem. Przysunął się do nas rad, że może gawędzić.
— E, po górach to ja ta — wicie — nie chodziłek.
— Jakto, nie byliście nawet przy Morskim Oku? — wykrzyknąłem.
— Przy Morskim, to ja ta był, ale budką z gośćmi.
— A na hali Gąsienicowej? — zapytał kolega.
— Na hali Gąsienicowej ja nie był, ale byłek na Smytniej i na Chochołowskiej — rzekł, śmiejąc się, góral.
Byłem zdumiony — góral nie znający gór; nie przypuszczałem, że tacy istnieją.
— Toście gór nie ciekawi a tu ludzie przyjeżdżają z daleka, żeby je widzieć.
— O tak i karki krencom, jak ten wczoraj. Mnie życie miłe. Bo to, wicie, belo tak: Kie miałek 24 roków, byłek w Kościeliskach, bań ka Krakowi żleb i ujźrałek wysoko na turniach siarotki. Barz mi się ich zachciało i polazłek po nie. A turnia bela śtyrbna i nie mogłek pote zleźć. Ani w góre ani w dół. Patrze dołu, przepaść. Strach mi sie zrobiło, pomyślałek o żonie, com niedawno ją se wzion i zacołek płakać i modlić się do Pana Boga, żeby mi pomógł. I pomógł mi i jakoś zlazłek. Pote — wicie — stanołek pod turniom i pedziałek sobie tak: Walek, masz chłopie rozum i wiencyl nie polezies, ka nie potrza. I wicie — nie polazłek.
Śmiał się mocno zadowolony ze siebie, aż mu się okrągły brzuch trząsł.
— A skądżeście wy? — zapytałem.
— Ja tutejsy, z Kościeliska.
— I jest u was więcej takich, co po górach nie chodzą?
— Ano — haj; góry znają te, co chodzą z gośćmi, Klimek, Tatar, Marusarz no i te młode chłopcy, co za gośćmi rzeczy nosą. A po co hań leźć, kiej hań same kamienie i skały. Juści — goście z miasta to syćkiego ciekawe, ale góral to — wicie — i na polu ma dość kamieni.
— To wy tak, jak ten mieszczuch — rzekł mój towarzysz — co to mówił: Jakie te taterniki dziwne ludzie! lezą na górę, patrzą na dół i mówią, że tam na dole ładnie. To po co leźć tam na górę, jak na dole ładnie?
Sam raz byłem świadkiem, jak do Morskiego Oka przyjechał autem jakiś wzbogacony fabrykant z żoną. Pani wysiadła z auta, obejrzała się dokoła i rzekła:
— Mówili, że to bardzo ładne. Może byłoby ładne, ale cóż, kiedy wszystko góry zasłaniają. — Siedli i odjechali.
Śmialiśmy się wszyscy a najbardziej rad byłem, że i moja czepcula przystanęła obok i śmiała się z nami.
— A pani chodzi w góry? — zapytałem.
— Rzadko — odparła z westchnieniem — ale czasem chodzimy. Byłyśmy raz przy Czarnym Stawie i na Liliowem.
Podniosła błękitne oczy, jak lazur nieba a oczy mówiły: — Poszłabym z wami.
Widno było, żem w jej łaskach zapewne za ów komplement.
— To my panią zabierzemy. — Westchnęła.
— Ale nam to by z panią groziło niebezpieczeństwo — mówiłem jej półgłosem, podczas gdy zbierała zastawę.
— Dlaczego? — podniosła jedwabne rzęsy na mnie.
— Bo pani ma oczy jak niebo i można by zapomnieć, że się chodzi po ziemi i skałach i spaść w przepaść.
Bałem się, że się pogniewa, ale nie; powłóczyste spojrzenie i cudny uśmiech był moją nagrodą. Zaraz jednak znikła za drzwiami.
Moja niecierpliwość tymczasem wzmagała się. Czarny Staw! Liliowe! — mówiła do mnie jako o rzeczach znanych; tu wszystko — widać — tym żyje, jak powietrzem a ja nawet dobrze nie wiem, co to Zawrat i Liliowe. Trzeba było przed taką wycieczką choć cokolwiek o Tatrach przeczytać; mógłbym choć udawać, że coś wiem. Wstyd mi było. Milczałem więc już.
— Panowie już dziś nie pójdziecie w góry — rzekł góral — bedzie tak siąpić do nocy. Mam tu budkę, jak chcecie, to was podwiozę do Zakopanego.
Kolega popatrzał na zegarek. — Czy wiesz, że on ma słuszność; już dobrze po dwunastej. Przykro to bardzo, ale innej rady nie ma.
Zły wsiadłem do budki. Tylko tyle miałem pociechy, że zza okna błysnął biały czepek i zalśniły cudne niebieskie oczy. Skinąłem kapeluszem.
Wróciliśmy do hotelu.
Nazajutrz słota była jeszcze gorsza a na trzeci dzień wśród deszczu i mgły opuściliśmy Zakopane, wracając do Krakowa.
W wagonie poznałem adwokata S., kolegę szkolnego mego towarzysza.
Dowiedziawszy się o naszej nieudałej wycieczce spojrzał na mnie z jakąś tragiczną powagą i rzekł:
— Pan chciał iść przez Zawrat? Panie, a wie pan, co to Zawrat, co to klamry?
Czułem, że się rumienię, potem chwyciła mię złość.
— Nie wiem — odrzekłem — bo pierwszy raz miałem iść w Tatry; ale widocznie Zawrat nazywa się stąd, że się od niego często zawraca.
— Niech pan sobie wyobrazi pięćdziesiąt kamienic trzypiętrowych, jedną na drugiej a u szczytu najwyższej małą żelazną klamrę — a pan stoi na tej klamrze. Rozumie pan — to jest Zawrat! — rzekł z naciskiem.
Wyobraziłem sobie owych pięćdziesiąt kamienic i czułem, że mi się robi nieswojo, czułem najwyraźniej, że mi włosy na głowie się jeżą. Brrr!
— A jednakże ludzie chodzą i pan chodził i kolega — odparłem, udając spokój.
— Tak panie, ale trzeba być siebie pewnym, trzeba być siebie absolutnie pewnym.
Nie odrzekłem już nic, bo czułem, że nie jestem siebie absolutnie pewnym i w duszy zaczynałem być rad, że deszcz padał i że wycieczka się nie udała. Pięćdziesiąt kamienic i klamra u szczytu najwyższej!
W nocy w Krakowie śnił mi się ten obraz: stałem na klamrze i „ani w górę ani w dół“. A na dole stał ów opasły góral i krzyczał:
— Hej, nie polezies, ka nie potrza!
Tak się skończyła moja pierwsza wycieczka w Tatry.
Byłem w Zakopanem trzy dni, ale żadnych Tatr nie widziałem.



II.
ŚWINICA I MORSKIE OKO.

Prześliczny sierpniowy poranek roztoczył bajeczne swe czary i uroki. Bujna, perlista rosa, pokrywająca trawy, zioła i krzewy błyszczała w promieniach uśmiechniętego porannego słońca wszystkimi barwami tęczy. Nadzwyczajna świeżość chłodnawego powietrza, przesyconego zapachem żywicy i kwiecia łąk górskich, sprawiała, że płuca oddychały lekko i szeroko a nastrój całej naszej gromadki wycieczkowej był lekki i wesoły i harmonizował ze świeżością czarującej przyrody.
Serca biły radością, że oto czeka nas kilka dni wrażeń i przygód wśród czarów Tatr, oczy śmiały się do siebie porozumieniem, sympatią i kochaniem, usta roześmiane sypały perłami wesołości i dowcipu. Siedzieliśmy na werandzie restauracji w Kuźnicach, pijąc bajeczną kawę i spożywając sławne kuźnickie rożki a ukończywszy porządkowanie worków turystycznych ruszyliśmy na Boczań.
Trzy panny: Cesia, Lusia i Erna, tudzież ja i mój kolega Karol stanowiliśmy tę wesołą gromadkę, chciwą wrażeń i przygód tatrzańskich.
— No, wiecie panny — mówiłem — to trzeba naszego męskiego poświęcenia dla was, aby wróciwszy wczoraj wieczorem z trzydniowej wycieczki na Świnicę, Miedziane i tak dalej, dziś — nie wyspawszy się nawet porządnie — na nowo iść i dokąd? — na Świnicę. Pierwsza moja wycieczka w Tatrach na Świnicę i druga także na Świnicę. Czyż to nie poświęcenie?
Cesia, spojrzawszy mi w oczy ślicznymi oczyma, które przecudnie umiała przycieniać długimi, czarnymi rzęsami, pytała:
— Czy istotnie to takie ciężkie poświęcenie?
— Aha, wiemy, wiemy! — zawołała Lusia — takie poświęcenie, jak kota, co się dobrał do sadła!
— Czy on się poświęca, to nie wiem — mówił Karol — ale że ja, to pewna, bom był na Świnicy z pięć razy, a do tego mam worek diabelnie ciężki. Musicie się poświęcić i dla mnie i choć trochę mię podwindować.
Udawał komicznie, jak mu ciężko w górę.
— Ja się poświęcam! — podbiegła Lusia i wsunęła mu rękę pod ramię.
— Nigdy nie czułam skłonności do poświęceń — wtrąciła panna Erna. — Poświęcenie to rzecz rodu męskiego, jeśli chce zdobyć nasze serca. Ja cenię wolność i swobodę.
Tu potrząsnęła bujną, po szyjkę obciętą czuprynką, która jej nadawała cechę ładnego, rozhukanego chłopca i pobiegła przodem.
— Hola, panno Erno! wolniej! — wołał Karol. — To wbrew wszelkim regułom taternickim; zaraz poznać nowicjuszkę. Któż tak wydziera naprzód! Czy pani myśli, że mi pani tym zaimponuje? My już takie widzieli: leci, goni a potem pod pierwszą turnią siada i jęczy: ja już dalej nie mogę.
Erna, zatrzymawszy się trochę, rzekła:
— Jeśli pan Karol myśli, że obejmie nade mną komendę, to się myli. Ja tego niezwyczajna; w domu ja wszystkim komenderuję a mój rumak, który nikogo słuchać nie chce, och, jak mnie słucha!
— Widzieliśmy — rzekł Karol — jak pani ugania na nim po Zakopanem! Wie pani, jak panią nazywają?
— O wiem: Kozak-dziewczyna. Niech będzie. Mam coś z natury kozaczej, bom z Ukrainy. Och, jak to przyjemnie puścić się na pysznym rysaku w pole, w step, gonić jak wicher — ho! ho!
— Panno Erno — rzekłem — to wszystko śliczne na równinach, ale po Tatrach nie można wichrem gonić. Im kto wolniej idzie w górę, tym prędzej i dalej zajdzie. Reguła taternicka.
— E, co mi tam! — odparła Erna. — W szkole nie lubiłam nigdy żadnych reguł i tu o nich nie chcę słyszeć. Ho! ho! — I popędziła w górę, skacząc przez korzenie i kamienie a Karol rzekł:
— Zobaczy pani, pani ustanie nam pierwsza. Tak jak wczoraj było tu właśnie z jedną panną, którą ratowaliśmy na Skupniowym Upłazie.
— Co? jak? — pytała z ciekawością Lusia — proszę opowiedzieć, ja okropnie lubię wszelkie opowieści, szczególnie o przygodach.
Przechodziliśmy właśnie obok wądołu czy jaru głębokiego na kilka metrów tuż przy drodze.
— Tu także była wczoraj zabawna przygoda — rzekłem, wskazując na jar.
— Jaka? jaka? — wołały wszystkie panny.
— Opowiem wszystko na pierwszym dłuższym odpoczynku, gdyż teraz idziemy za prędko i tchu braknie. Panno Cesiu — cukierka!
Cesia miała wydział cukierkowy, rozdała więc wszystkim po parę pysznych owocowych cukierków. Na wycieczkach górskich cukierki te z owocową marmoladą lub ze sokiem wewnątrz są nieocenione.
— Panie Tadeuszu! wody! — wołała Lusia. Ja miałem wydział wodny i sokowy, to jest: w jednej manierce wodę a w drugiej sok wiśniowy, którego dolewało się do wody. Panna Lusia miała wydział czekoladowy i daktylowy.
Nad nami szumiał w porannym wietrze wspaniały las smrekowy, z dołu dolatywał szum Bystrej. Wyszliśmy na trzecią serpentynę, las się urwał, stanęliśmy na białym wapiennym występie Boczania, sterczącym nad Kuźnicami.
W dole srebrzyła się wstęga Bystrej i jaśniał dwór Kuźnicki; na wschód piętrzyły się turnie Nosala.
Lusia wskazała na zachód: — Cóż to za szczyt przed nami; nigdy nic podobnego nie widziałam z Zakopanego?
— Istotnie, co to być może? — łamały sobie panny głowę. Szczyt o ściętym grzbiecie, wysterczający w ostrą iglicę budził te pytania.
— No, zgadnijcie panny, bo go znacie — rzekłem.
— Nie może być! — wołała Erna.
— To dziwne — były słowa Cesi — przecież tu powinien być Giewont! To on! ale któż by go poznał. Teraz rozumiem, widzimy go z boku.
Śliczna zielona hala z szałasami rozciągała się przed nami a na niej rysowały się sylwetki krów i dolatywały stamtąd odgłosy dzwonków; uroczy widoczek szczególnie w promieniach porannego słońca.
Napawaliśmy się nim dobrą chwilę a panny już chciały siadać, ale Karol zaprotestował.
— Za wcześnie! odpoczynek na nogach! Częste siadanie obniża sprawność taternicką.
Dopiero gdy druga partia lasu i ostatnie krzaki się skończyły, siedliśmy na odpoczynek na początku Skupniowego Upłazu.
— Panno Lusiu — zachęcałem — niech pani otworzy swój dział czekoladowo-daktylowy.
— Otworzę, jeśli pan Tadeusz opowie o wczorajszych przygodach.
Usiedliśmy w ciasnym kółku na trawie a pudełko z daktylami obiegało kolejkę po wiele razy.
— Otóż było tak: Wczoraj wracaliśmy z Karolem z Hali Gąsienicowej właśnie tędy; niedaleko stąd minęliśmy jakieś towarzystwo niewieście już po ciemku. W lesie było już tak ciemno, że nie mogliśmy rozeznać własnych butów. Zapaliłem więc latarkę turystyczną i przyszło nam na myśl, aby poczekać na to towarzystwo, gdyż mogli nie mieć światła. Tymczasem nie nadchodzili. Zawołałem więc: Hej, czy nie potrzeba światła? — Och, i bardzo potrzeba! — ozwały się cienkie, niewieście głosiki.
Wracamy w górę; cóż widzimy? Oto tu pod tym krzakiem siedzą trzy niewiasty, czarno ubrana pani z dwiema pannami.
— Cóż panie tu robią? — pytałem, widząc, iż palą maszynkę spirytusową.
— Gotujemy się do noclegu — rzekła jedna z panien. — Próbowałyśmy iść przy świetle maszynki, ale bezskutecznie. Grozi nam więc nocleg pod krzakiem i liczymy na panów, że nas w tej przygodzie poratujecie.
— Służymy wszelką pomocą, oczywiście — odparł Karol — proszę więc zbierać rzeczy, możemy zaraz wyruszyć.
— Otóż w tym trudność! — odrzekła starsza pani. — Przyjaciółka mej córki jest tak zdrożona, że na razie kroku zrobić nie może.
Nie było to nam na rękę, bośmy spieszyli do Zakopanego w nadziei, że panie przyjechałyście na projektowaną wycieczkę, ale nie było rady. Zawarliśmy znajomość i dowiedzieliśmy się szczegółów. Córka tej pani była swej przyjaciółce przewodniczką na Świnicę, na którą wybrały się same, podczas gdy matka czekała na hali. Przyjaciółka, ładna blondynka, była pierwszy raz w Tatrach, pewnie jeszcze w początkach wycieczki wydzierała tak jak panna Erna a wieczorem ustała. Na dobitek bucik natarł nogę, tak, że iść nie mogła zupełnie. Kłopot prawdziwy. Karol wyjął z worka buteleczkę z koniakiem i podał blondynce kubeczek. — To na wzmocnienie, proszę wypić. — A teraz — rzekłem — niech pani zdejmie bucik; proszę się nie wstydzić, jak u doktora; musimy opatrzyć ranę. — Wyjąłem tymczasem plaster i bandaż. Rana niżej kostki była dość duża i krwawiła. Po obmyciu nakleiłem podwójny plaster i owinąłem bandażem.
Następnie zbadałem bucik; znalazłszy przyczynę natarcia w zgiętej skórce, wyciąłem ją; po nałożeniu bucika okazało się, że już tak nie boli a koniak zrobił swoje. Ja świeciłem, Karol wziął blondynkę pod ramię i zwolna schodziliśmy z Boczania. Na zakręcie przedostatniej serpentyny usłyszeliśmy przed sobą jakieś głosy.
— Kto tam? — zapytałem.
— To my, turyści! — była odpowiedź.
Okazało się, że dwaj studenci gimnazjalni omackiem schodzą z Boczania; istotnie drogę macali ciupagami.
— Ostrożnie — rzekłem — idźcie panowie za światłem.
— O, dziękujemy, nie potrzeba — odpowiedzieli, chcąc widocznie przed pannami popisać się brawurą i poszli przodem.
Nagle rozległ się krzyk; podniosłem latarkę w górę i zobaczyliśmy przez chwilę w powietrzu dwie nogi, które szybko znikły w ciemności.
Podbiegłem na miejsce wypadku. Było to właśnie nad wądołem i nasz śmiały turysta wpadł po prostu głową w kilkumetrowy jar.
Spuściłem w dół latarnię w obawie, czy karku nie skręcił; na szczęście w dole ozwało się:
— Psiakrew, a tom się ubrał!
Kolega zlazł ostrożnie i pomógł mu się wygramolić. Panny krzyknęły z przerażenia, gdym go oświetlił, cała twarz i głowa były w błocie; poświeciłem mu w oczy, na szczęście były całe. W manierkach mieliśmy wodę, obmył więc twarz i czoło a kolega zlazł znowu i odszukał czapkę. Z czoła sączyła się krew obficie i twarz była podrapana, gdyż w wądole sterczały suche gałęzie. Znów plaster i bandaż były w robocie.
Oto macie panie ostrzeżenie, co to znaczy brawurować; na najgłupszym z przeproszeniem miejscu mógł życie stracić.
— Zabić się na Boczaniu — no to już nie tragedia, ale wprost skandal! — orzekła Lusia.
— Nie trzeba myśleć, że w Tatrach giną ludzie na najtrudniejszych miejscach — rzekł Karol — najczęściej wypadki zdarzają się przez lekkomyślność lub niedoświadczenie. Ot i przedwczoraj byliśmy świadkami tragedii na Rysach. Nie widzieliśmy wypadku, ale proszę sobie wyobrazić nasze wrażenie, gdy wyszedłszy przed schronisko nad Morskim Okiem, ujrzeliśmy, że na wóz ładują dwa worki a z worków związanych sznurami wyglądają buty turystyczne.
— Ach tak — to jacyś dwaj Czesi — rzekła panna Erna. — W ostatnich dniach Zakopane było poruszone tym wypadkiem. Jakże to było?
— Dokładnie nie wiadomo — odrzekłem — ale przypuszczają, że schodząc z Rysów siedli na stromy, kilkusetmetrowy śnieg w żlebie, aby zjeżdżać. Lekkomyślność! zjechali na tamten świat!
Nastało milczenie a Karol po dłuższej chwili zaczął:
— Otóż widzicie panie, ostrożność w górach a szczególnie na turniach konieczna. Świnica zwłaszcza z południowej strony jest mocno przepaścista.
— Bardzo jestem ciekawa — mówiła Lusia — jak wyglądają te turnie, przepaści i klamry. Mówią, że niektórym ludziom w głowie się kręci i coś ich ciągnie ku przepaści. Gdyby mię ciągnęło, niechże pan Karol mnie dobrze trzyma.
— Ba, kiedy on sam się boi — rzekłem — ale to tylko tak z ostrożności. Zresztą będziemy trzymać mocno.
— O, dziękuję — zawołała Erna — ja byłam w Szwajcarii nad przepaściami i nic mi się nie kręci. Cóż to, zawsze musimy być skazane na to, żeby prosić mężczyzn o pomoc. Za nic! samodzielność to mój ideał!
— To ładny ideał — uśmiechnęła się Cesia — ale ja zamawiam sobie pomoc pana Tadeusza. Nuże w głowie się zakręci i zacznie ciągnąć.
— Będę dla pani oddanym przewodnikiem, ale proszę pamiętać, że turystka musi przewodnika we wszystkim słuchać.
Za chwilę wędrowaliśmy dalej Skupniowym Upłazem, podziwiając dolinę Olczyską a następnie Jaworzynkę. Po drodze rzekłem przyciszonym głosem do Cesi, patrząc jej w oczy:
— Są tu jedne oczy takie przepaściste, że gdy się w nie patrzy, to w głowie się kręci i okrutnie ciągnie.
— To lepiej nie patrzyć w przepaść.
— Kiedy ciągnie, oj — ciągnie.
A Cesia się śmiała a potem rzekła:
— To niech ciągnie, bo ja chcę, żeby ciągnęło.
Z przełęczy między Kopami otworzył się już widok na łańcuch Tatr polskich i niedługo znaleźliśmy się na Hali Gąsienicowej przed schroniskiem.
Tu już było sporo turystów i turystek różnego pokroju.
Dwaj taternicy z linami przez ramię i czekanami w ręku siedzieli niedaleko od nas spokojni, milczący, dumni. Ci zrobili już, albo zrobią na pewno jakieś „pierwsze wyjście“, patrzą więc z pewną pogardą na turystów mniejszego pokroju, rozpiera ich poczucie taternickiej sławy. To są pewnie panowie ze sekcji turystycznej.
Większa część turystów i turystek jednak to rzesza ruchliwa i hałaśliwa w najrozmaitszych strojach; parasole, kapelusze słomkowe tudzież białe buciki nie są tu rzadkością. To „turyści od Czarnego Stawu“, jak ich nazywał Karol. My w gwoździastych butach, z workami i ciupagami byliśmy czymś pośrednim: turyści lekkoszczytowi.
— O której będziemy na Świnicy? — zapytała panna Erna głośno i z pewną dumą.
Rzesza turystów „od Czarnego Stawu“ patrzała na nas z pewnym podziwem, taternicy „z pierwszym wyjściem“ uśmiechali się lekceważąco.
— A kaz ta idom? — pytała żwawa i obrotna gaździna, podając nam jajecznicę i herbatę.
— Na Świnicę — odparła Lusia — wszyscy idziemy na Świnicę.
— Bedom mieli piknom pogode.
— Dziękujemy za dobrą wróżbę — podziękowałem gaździnie.
Pogoda istotnie była piękna. Oglądaliśmy w całej okazałości szczyty i grań granitowego łańcucha od Liliowego aż po Koszystą. Panny uczyły się na pamięć nazw szczytów i przełęczy; obiecywaliśmy sobie wycieczki na wszystkie po kolei a Orla Perć podniecała fantazję.
Największe zainteresowanie w tej chwili jednak budziła Świnica, jako cel dzisiejszej wyprawy; śliczna jej linia zachodnia, opadająca falisto grań wschodnia i czarna północna ściana budziły prawdziwe uznanie.
Pannom imponowało zresztą, że to najwyższy szczyt w tym łańcuchu; bądź co bądź, będzie czym się pochwalić.
— A czy spadł już kto ze Świnicy? — pytała Lusia.
— Owszem — jakiś oficer bawarski przed kilku laty. Będziemy tamtędy przechodzili po stronie południowej — objaśniał Karol.
— To doskonale! to rozumiem! taki szczyt to coś wart. Nie każdy może powiedzieć: byłam na szczycie, z którego spadł turysta i to jeszcze oficer bawarski.
— No! wiecie państwo — odparł Karol — słusznie to któryś pisarz — zdaje mi się Sienkiewicz — twierdzi, że kobieta ubiera się we wszystko: w miłość, cnotę, poświęcenie, w nowy kapelusz a panna Lusia ubiera się w szczyt, z którego spadł nieszczęśliwy turysta.
— To nic — rzekłem — ale gdy który z nas spadnie, to będzie uważała, że jej z tym szczytem jeszcze bardziej do twarzy.
— To jest złośliwość twierdzić tak o kobietach — broniła panna Erna — mężczyźni gorsi! Gdy z którego szczytu spadnie turysta, to zaraz całe rzesze dążą na ten szczyt, aby potem mówić: Patrzcie, taki a taki taternik spadł a ja tam byłem i jestem cały; klękajcie narody!
— Moi państwo — rzekła Cesia — nie spierajcie się; jedna i druga płeć ma swe wady a pewna próżność i chęć popisu jest obu wspólna. Zdaje mi się jednak, że próżność w dzisiejszej naszej wycieczce podrzędną gra rolę; więcej znaczy pragnienie pięknych widoków i swobody, chęć poznania Tatr a może i pokochania tych gór. Bo mówią, że Tatry można pokochać.
— Panna Cesia ma słuszność — rzekłem — ja już na pół je kocham, choć jeszcze znam malutko i choć przyjęły mnie w sposób niegościnny i odstręczający. Pierwsza moja wycieczka na Zawrat przed trzema laty, jak paniom wczoraj opowiadałem, spełzła na niczym, skończyła się w Kuźnicach. Gdy przed tygodniem pojechałem po raz pierwszy furką do Morskiego Oka, pierwsze wrażenie me to było spotkanie na drodze wozu pogrzebowego. Na prostej góralskiej furce leżała prosta czarna trumna a na niej ogromny wieniec z kosówki: to były szczątki sławnego przewodnika Klimka Bachledy. Zatrzymaliśmy swą furkę i zdjęliśmy kapelusze, aby uczcić bohatera, który poświęcił siebie dla ratowania cudzego młodego życia na Małym Jaworowym szczycie. A gdy z Karolem przed dwoma dniami przyszedłem do Morskiego Oka napełniony czarem tatrzańskiej przyrody — znów owe worki ze zwłokami turystów czeskich. A jednak czuję, że między duszą ludzką a tą pustynią górską może zawiązać się silny i nierozerwalny węzeł i tak jak Arab bez swej pustyni tak prawdziwy taternik bez swych Tatr żyć nie może. Do tych uczuć dochodzi się zapewne jak do każdego kochania: najpierw ciekawość, potem przyjemność, potem potrzeba i pragnienie i wreszcie miłość.
Zamilkliśmy i przez chwilę była w naszej gromadce cisza; może każdy z nas patrzał wtedy w swą duszę i pytał, jaki będzie jej stosunek do świata Tatr.
Tymczasem rozległy się hałaśliwe śmiechy i krzyki turystów „od Czarnego Stawu“.
— Tak — rzekł Karol poważnie — tylko że nie dla każdej duszy ten świat się otwiera i nie każda dusza ma jemu nawzajem coś do powiedzenia.
W nastroju poważnym wyszliśmy ze schroniska, dążąc pod Mały Kościelec ku Czarnemu Stawowi; po drodze zeszliśmy ze ścieżki do Kamienia Karłowicza.
— To był jeden z tych największych — mówił Karol — którzy ukochali Tatry. Zginął tu w zeszłym roku w zimie pod lawiną śnieżną, która stoczyła się ze zbocza Małego Kościelca. Znałem go osobiście i widywałem go nieraz samotnie wędrującego po górach. Znakomity taternik i muzyk.
— Panno Cesiu! — rzekłem — pamięta pani koncert symfoniczny, na którym byliśmy w zimie? Pamięta pani jego „Odwieczne pieśni“, które wtedy tak potężne wywarły na nas wrażenie? Przed trzema dniami nocowałem z Karolem na Hali Gąsienicowej; odwiedziliśmy właśnie ten kamień a wróciwszy, ułożyliśmy się na nocleg. W nocy zerwała się gwałtowna wichura, nie mogłem spać i słuchając odgłosów wichru zrozumiałem wtedy te odwieczne pieśni. Żałosne wycie, zgłuszony jęk, szał wściekłości, szloch rozpaczy wszystko drgało w tej odwiecznej pieśni wichury tatrzańskiej. Podobne wrażenie miałem nazajutrz przy Wielkiej Siklawie; w jej grzmocie grała także odwieczna pieśń. To na pewno w tych górach zaczerpnął on natchnienia do nich.
Panny złożyły u stóp kamienia wiązki kwiatów halnych, które uzbierały po drodze i poszliśmy dalej; stanęliśmy nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Na szczęście turystów „od Czarnego Stawu“ jeszcze nie było i mogliśmy spokojnie nasycać się pięknością widoku. Panny, które widziały po raz pierwszy staw tatrzański, a szczególnie Cesia, były zachwycone.
— Cudowne — mówiła — ta cicha, spokojna, jakby zamyślona toń i te wydzierające się w niebo, dziko spiętrzone turnie — co za kontrast i harmonia!
— Odwieczna pieśń — odrzekłem — tu cisza i uspokojenie, tam jakby jakaś szalona, nienasycona żądza, wydzieranie się z poziomów wzwyż.
Słońce jaśniało a wiatr wysoko przeganiał obłoki; w blasku słońca staw lśnił barwą granatową, przechodzącą ku brzegom w odcień szmaragdowy; gdy padł cień od chmury, toń stawała się ciemną, prawie czarną.
Czas było ruszać. Po niejakim czasie pięliśmy się wysoko serpentynami ku przełęczy między obu Kościelcami, ku Karbowi. Erna „wydzierała“ znów naprzód a Karol nawoływał i upominał; pod przełęczą jednak przystanęła i czekała na nas.
Ścieżka stawała się pod koniec bardzo stromą i piarżystą a gdy naszej ekscentrycznej towarzyszce zaczęły się usuwać na piargu stopy i ręce, które przybrała do pomocy, mina jej mocno zrzedła. Tu i ówdzie chciałem jej podać rękę.
— Nie, nie! — mówiła, ale już nie z tą werwą, jak na dole — chcę iść samodzielnie.
Gdy wreszcie stanęliśmy na przełęczy, była trochę blada a na czole pojawił się pot kroplisty. Zmiarkowałem przyczynę: nasza ekscentryczka przeżyła pierwszą emocję. Natomiast obie siostry Cesia i Lusia okazały się bardzo dzielne i wcale piargiem się nie stropiły, choć wiadomo, jak demoralizuje piarg, gdy nań pierwszy raz się wstąpi a szczególnie na stromym urwisku.
Szliśmy teraz dziką kotliną; ścieżka prowadziła pod małą ściankę, pod którą otwierała się przepaść wyłożona gładkimi, oślizgłymi od wody płytami, perć stawała się coraz węższa. Szedłem przodem.
— Ostrożnie? — wołał Karol — tu jest ekspozycja! można by ślicznie zjechać na dół.
Podszedłem pod samą ściankę.
— Tu jest klamra — rzekłem.
— Klamra! — zawołały panny i coś w rodzaju niepokoju odmalowało się na ich twarzach.
— Ostrożnie! — krzyczał Karol, dodając jeszcze pannom strachu.
— Nie ma czego się bać, — mówiłem — klamra służy za poręcz i jest bardzo dogodna.
Panny oglądały dość długą żelazną poręcz, wbitą w skałę, z respektem i ciekawością; nic dziwnego: pierwsza klamra.
Tłumaczyłem im, jak się osadza klamry na siarce lub ołowiu. Brały ją kolejno do ręki i przechodziły. Potem zaczęły się śmiać.
— Ależ to nic strasznego — rzekła Lusia — a tyle nam mówiono, że na klamrach to tak strasznie!
— Będziemy ich mieli dość na Świnicy z tamtej strony; cała ścieżka wyklamrowana.
— Tym lepiej — rzekła Lusia — będzie czego się trzymać!
— Oczywiście! źle bywa tam, gdzie nie ma klamer.
— Ale — wołała Erna, której emocja już minęła — ja przepadam za klamrami, ja kocham się w klamrach.
— Panno Erno! — rzekł Karol — niech pani klamrom tak od razu miłości swej nie oświadcza, żeby pani potem im się nie sprzeniewierzyła.
— O cóż! pan Karol widocznie ma mię za bojahuza!
— Bośmy już takie odważne widzieli, co potem siadały i jęczały: ja nie pójdę, ja się boję.
Erna spojrzała na niego z urazą i poszła przodem.
Wstąpiliśmy na potężny płat śniegu, zalegający dno kotliny; panny były niezmiernie ucieszone, w sierpniu na śniegu! Ten kontrast zawsze początkujących turystów bardzo bawi. Zaczęły się grzebać w śniegu jak dzieci a Erna pierwsza, ukręciwszy kulkę, cisnęła nią w Karola, wykrzykując, że się zemści za jego złośliwe uwagi.
Rozpoczęła się kanonada na śnieżki; my dwaj mężczyźni stanowiliśmy jeden obóz, panny drugi; kule sypały się gęsto. Najgwałtowniej nacierała Lusia, wysunąwszy się na czoło. W pewnej chwili jednak Karol, cisnąwszy śnieżkę, trafił w same różowe usta, tak że nieco śniegu wpadło w rozchyloną buzię. Rozległ się okrzyk zemsty i kanonada się podwoiła. Ja jednak dopuściłem się w stanowczej chwili zdrady ze względu na Cesię i ogłosiłem się neutralnym a wtedy Karol znalazł się pod ogniem wszystkich trzech, jak mówił, kolubryn.
Wzięty w trzy ognie musiał kapitulować i zdać się na łaskę i niełaskę. Lusia imieniem koalicji ogłosiła mu warunki pokoju; za karę musiał, klęcząc na kamieniu, zjeść kulkę ze śniegu, którą mu własnoręcznie skręciła, dla osłody jednak włożyła w środek cukierek a Karol, klęcząc, połknął gałkę. Potem dowodził, że była całkiem smaczna, że jednak za twarde warunki pokojowe potrafi jeszcze przy sposobności się zemścić. Istotnie ledwo uszliśmy ze sto kroków od pola śniegowego, gdy nagle rozległ się komiczno-rozpaczny krzyk Lusi; gdy się obejrzałem, zobaczyłem, że schyla się głową aż do ziemi i gwałtownie wytrząsa coś białego zza kołnierza. To Karol przez zemstę wsunął dziewczynie potężną gałkę śnieżną za kołnierz swetra.
Tak to bawiliśmy się jak dzieci.
Zbliżaliśmy się ku północnej, wspanialej ścianie Świnicy.
— Którędy droga na szczyt? — pytała Lusia.
— Prosto w górę tą ścianą — wskazywał Karol — będzie piękna robota.
W tej chwili Erna stanęła i wszystkie panny zaczęły niespokojnie przyglądać się czarnej ścianie.
— Ależ chyba nie! — mówiła Cesia.
— Co nie? tamtędy i kwita.
— O! nieprawda! — zawołała Lusia, która miała bystre oczko i wypatrzyła ścieżkę na zboczach Pośredniej Turni. — Pan nas chce zastraszyć. — Ot tam ścieżka, o, widzę, koło tej budki i na przełęcz.
— Orle gniazdo — rzekłem.
Po kwadransie pięliśmy się już zboczem dość przepaścistym Pośredniej Turni; uważałem, że panna Erna znów jest bledsza i w miejscach węższych odwraca głowę ku ścianie, aby nie patrzyć w urwisko.
— Cóż, kręci się w główce? — pytałem.
— Wcale nie! — odpowiedziały Cesia i Lusia. Erna milczała, udając, że nie słyszy. Na przełęczy Świnickiej odpoczęliśmy czas jakiś. Lusia otworzyła znów swój wydział czekoladowo-daktylowy; Erna wydobyła pudełko z ciastkami; było w ustach słodko, w sercu rozkosznie a przed oczyma przestronno i wspaniale. Ogromna wygięta olbrzymim łukiem, ciemna od borów Cicha dolina leżała głęboko u naszych stóp; przed nami jaśniała w słońcu wspaniała, rozłożysta, uformowana w przepiękne piętra i kotliny Wielka Kopa Koprowa.
Cesia bezwiednie przytuliła ramię do mego ramienia a ja, patrząc w jej przepaściste oczy, wypytywałem o dotychczasowe wrażenia.
— Jestem niezmiernie szczęśliwa. Od Kuźnic aż dotąd cały szereg prześlicznych obrazów i wspaniałych wrażeń przesunął się przez duszę jak w jakimś cudownym kalejdoskopie. A wszystkie takie nowe, świeże, dotąd niewidziane. Przy tym ta ciekawość, co dalej będzie, jakie nowe wrażenia wryją się w duszę; sądzę, że to, co dziś przeżywamy, zostanie na zawsze w pamięci. A tu jak błogo, jak miło, jaki śliczny, cichy zakątek, jak oddycha się lekko i swobodnie. Ale na równinach nie było tak miło — mówiła mi prawie szeptem do ucha — było smutno i nudno, tęskniło się i czekało, gdy tymczasem ktoś bujał nad Adriatykiem, kąpał się w błękitnym morzu i robił po nim wycieczki ze „Śliczną Panią“.
— Ale także tęsknił i ulatywał myślą w dal — szeptałem. — A o „Śliczną Panią“ nie trzeba być zazdrosną.
Cesia potrząsnęła przecząco główką:
— Wymówek się nie robi i wierzy się, ale było smutno.
Czas jednak było gotować się do dalszego pochodu; ciupagi zawisły na rzemyczkach u prawej ręki, aby nie mogły spaść w przepaść; panny, które nie miały męskich strojów, agrafkami podpięły krótko sukienki i weszliśmy na turnie.
Po kwadransie panny jednogłośnie stwierdziły, że wspinanie się po turniach jest nadzwyczaj przyjemne; turnia tu zresztą jest w ogóle łatwa i nie jest przepaścista. Szliśmy więc żwawo. Dopiero przy klamrze, którą po drodze napotkaliśmy, ścieżka zawisła na krótkiej przestrzeni nad przepaścią. Cesia i Lusia przeszła to miejsce wybornie; Erna zbladła znowu; jakiś czas widać było wahanie się, nie przyjęła jednak mej pomocy i sama przeszła, ale widziałem, że kurczowo zaciskała wargi a pot znów kroplami wystąpił na czoło; widocznie walczyła ze sobą.
— Obawiam się — rzekłem po cichu do Karola, — że samodzielność panny Erny skończy się na klamrach przy zejściu do Pięciu Stawów, możemy mieć z nią kłopot; przepaść robi widoczne wrażenie.
W pół godziny potem, pokonawszy u góry kilka wysokich stopni, stanęliśmy na szczycie.
I otworzył się przed nami czarodziejski widok tatrzański i przepyszną, gigantyczną swą rzeźbą wrzeźbiał się w nasze dusze; jakby morze rozhukane straszliwą burzą i zastygłe nagle w masy fał kamiennych leżało przed nami. Dzika, szalona potęga żywiołów odsłaniała przed nami swe tajemnice. Cesia stanęła nad urwiskiem wpatrzona w chaos kamiennych labiryntów; otoczyłem jej kibić ramieniem, przyjęła to ze słodkim uśmiechem, jako dowód troskliwości i ochrony.
— Odwieczna pieśń! — rzekła, wskazując oczyma na krajobraz.
Tak była to odwieczna pieśń nieskażonej ręką ludzką i wspaniałej w swej pierwotności przyrody, a w nas samych, w naszych bijących szybko sercach, w piersiach falujących jeszcze zadyszaniem wspinania się grała druga odwieczna pieśń — miłości. I obie te pieśni, brzmiące jakby niezmiernym dysonansem, zlewały się w przecudną harmonię w naszych duszach. Oczom naszym narzucała się przede wszystkim olbrzymia, regularna, nie mająca sobie równej ściana Hrubego Wirchu.
— To jakby mur jakiegoś zaklętego zamku — mówiła Cesia.
— Tak — rzekłem — a Krywań jest basztą, która tego zaklętego zamku strzeże; a w zamku mieszkają koboldy gór zazdrosne o swe niezmierne skarby i strzegące ich pilnie. Gdy mieszkaniec dolin zbliża się, by poszukiwać tych skarbów, zagrażają mu przepaścią, staczają nań kamienne lawiny, nasyłają mgły obłędne, wypuszczają z nor podziemnych wichry, grożące śmiałkowi strąceniem w przepaść. Aby uczynić drogi do skarbów niedostępne, rozsypały wszędzie ogromne pola spiętrzonych i dziko rozrzuconych głazów, maliniaków; zbocza obsadziły niedostępnymi wałami splątanej bezładnie kosówki. Ale człowiek nie odstrasza się i przychodzi szukać tych skarbów. I my jesteśmy poszukiwaczami skarbów i mam nadzieję, że tym turniom wydrzemy niejeden skarb bezcenny.
Krajobraz przed nami roztaczał widok jakby zamków zaklętych i grodzisk przedwiecznych, dziedzińców opasanych wyniosłymi murami i korytarzy, opadających w fantastyczne piętra.
Taki korytarz tworzyła ściana Hrubego i Koprowego Wirchu; drugi taki korytarz ciągnął się między Koprowym a Liptowskimi Murami a razem wybiegały w jeden potężny korytarz Koprowej doliny. Ponad nią sterczało z drugiej strony kolosalne zamczysko Wielkiej Kopy Koprowej w odrębnym, łagodniejszym stylu a jej żebra i grzbiety boczne tworzyły szereg zamkniętych dziedzińców i wysoko wiszących pięter. Pod tym zamczyskiem wił się potężny, we wspaniały łuk wygięty korytarz Cichej doliny, nad którą sterczały wapienne baszty Krzesanicy i Ciemniaka. Pod nami jeszcze jeden korytarz utworzony przez Liptowskie Mury i Miedziane, tudzież ścianę skalną, w której jako baszty na dwu krańcach tkwiły Świnica i Kozi Wirch. Tu na dnie pięter lśniły ku niebu stawy. A my staliśmy właśnie jakby na potężnej baszcie. Za Miedzianym widniało znów zamczysko opasane Mięguszowieckimi turniami i ścianą Żabich szczytów z basztami Mięguszowieckiego i Rysów. A dalej grodziska i zamczyska i fantastycznie pokrzyżowane korytarze z tysiącem murów i baszt, wśród nich olbrzymia ściana Garłucha i potężne grodziszcze Lodowego. A nad wszystkim w górze wiatr przeganiał chyżo obłoki a cienie ich, mknąc po ścianach i szczytach, tworzyły ruchome ciemne plamy, uwydatniające jeszcze silniej jasność oświetlonych słońcem konturów i załomów skalnych.
Nasyciwszy się nieco widokami, siedliśmy na odpoczynek; była godzina druga — pora obiadowa. Rozłożyliśmy swe zapasy; panny przygotowywały dania a my z Karolem jako zawiadowcy wydziału herbacianego, zapaliliśmy maszynki spirytusowe. Szynka, bułka z masłem, jaja, ciastka, figi i daktyle rozłożone na obrusie z gazety były naszym posiłkiem; wkrótce z maszynek buchała para i herbata była gotowa. Do herbaty dolałem pannom soku. Rum i inne alkohole były surowo zabronione ze względu na przepaścistość dalszej drogi. Cesia była uroczą gospodynią, Erna leżała do słońca, wsparłszy główkę na łokciu i śledząc wzrokiem przelatujące obłoki, Lusia przekomarzała się z Karolem, przeszkadzając mu w gotowaniu i nalewaniu herbaty.
Po herbacie oglądaliśmy na nowo widoki, objaśniałem pannom nazwy szczytów, gdyż Karol nie znał się na nazwach; kąpaliśmy się przy tym w słońcu i w masach przeczystego, kryształowego powietrza. Lusia nalegała, żebym co opowiedział, przez dziwny kontrast a może i podobieństwo przyszło mi na myśl morze i wycieczka morska z Abazji do Poli.
— Zgoda — rzekłem — opowiem o wycieczce morskiej łodzią motorową i o „Ślicznej Pani“.
— Doskonale! — żywo potakiwała Cesia. — Jesteśmy bardzo ciekawe, bo o „Ślicznej Pani“ coś już wiemy, ale niedużo.
— Było więc tak: Mieszkało nas przeszło dwadzieścia osób Polaków w zeszłym miesiącu we willi Ayram, prześlicznie wzniesionej na terasie, nad morzem. Ułożyliśmy wspólnie wycieczkę do Poli dużą łodzią motorową: inicjatywę do niej dało młode małżeństwo, literat z żoną, którzy spędzali tu swe miodowe miesiące. Byli szczęśliwi, ruchliwi i ożywiali całe towarzystwo. Wśród niego była „Śliczna Pani“, mężatka a raczej rozwódka, nazwana tak przez swoich adoratorów; nazwa ta zresztą przyjęła się, bo istotnie była bardzo ładna. Panie nawet choć z przekąsem używały tej nazwy. Szczególnie ładnie wyglądała w jedwabnym japońskim kimono w barwne kwiaty, gdy na leżaku niedbale rozciągnięta używała kąpieli powietrznej na terasie wśród girland z róż i zieleni. Mówiła, że jest niby troszkę chora na serce i musi dużo leżeć — ale mnie zawsze się zdawało, że to były dobrze obmyślane akcesoria.
— O! zaraz wyłazi złośliwość męska w ocenie kobiet! — wtrąciła panna Erna.
— Niech będzie! panie odpłacacie nam pięknym za nadobne.
— Proszę nam mówić o adoratorach „Ślicznej Pani“ — nalegała żywo Cesia.
— Owszem; adoratorami „Ślicznej Pani“ byli dwaj młodzieńcy: trzydziestoletni inżynier i młody jeszcze gołowąsy maturzysta, który bawił z rodzicami w Abazji, przystojny chłopak. Zdawało mi się, że „Śliczna Pani“ obu obdarza jednako swymi względami. Prócz tego były jeszcze dwie panny brunetki z matką i ich przyjaciółka, ładna blondynka. Tej nadskakiwał mocno pan, który nazwany został „Salonowcem“ dlatego, że z powodu przepełnienia willi sypiał w salonie. Miał on zresztą mało z tą nazwą wspólnego; kierownik szkoły z jakiejś zapadłej dziury, poczciwy z duszą, widział zdaje się salon po raz pierwszy we willi Ayram. Nazwa jednak właśnie dlatego do niego przylgnęła. Był jeszcze jeden dziennikarz z Warszawy z żoną, miłą, żywą osóbką i jeden młody ksiądz bardzo pobożny, który bardzo lubił rozmawiać z kobietami, ale wstydził się i nie chciał za nic pozować do zdjęcia fotograficznego w towarzystwie niewiast. Prócz tego jeszcze kilka osób.
Wycieczka ta była z przygodami. O siódmej rano wyjechaliśmy z willi łodzią motorową; miała ona dwa pomosty, przedni i tylny a w środku dużą kajutę z oknami, w której mogło się pomieścić całe towarzystwo w razie deszczu. Pogoda była cudowna, morze w dali mleczno-opalowe, w pobliżu przelewało się jakby roztopiony lazur. Jechaliśmy Quarnerem między wyspą Cherso a brzegiem istryjskim, nad którym wznosił się wspaniały masyw Monte Maggiore. Pierwsza przygoda mnie spotkała; wiatr zerwał mi z głowy słomkowy kapelusz i zrzucił go w morze.
Był to śliczny widok, gdy sternik łodzi w pełnym biegu opisał nią ogromne koło, podpłynął z nią tuż obok kapelusza i chwycił go w przelocie ręką z morza. Zaraz naturalnie wyciągnął ku mnie rękę i musiałem w nią włożyć suty napiwek.
Druga przygoda spotkała salonowca. Bawiąc blondynkę siedzącą na ławeczce na przednim pomoście, usiadł naprzeciw niej w białym, pikowym ubraniu, na zwoju liny okrętowej; gdy wstał, rozległ się śmiech ogólny; dolna część ubrania od smolnej liny ozdobiona była czarnymi, poprzecznymi pręgami. Wszelkie próby odczyszczenia były bezskuteczne, lepka czarna masa przylgnęła na zawsze. Położenie biednego salonowca było nie do pozazdroszczenia; najbardziej go to ubodło, że i blondynka, która go zawsze trochę ironicznie traktowała, teraz dała wprost upust swej wesołości. Ale los i na niej się zemścił.
Przy drugim śniadaniu, które spożywaliśmy w kajucie, wszystkie trzy panny, częstowane przez mężczyzn czerwonym winem, wypiły po kilka kieliszków; tymczasem na morzu pojawiały się coraz większe fale, po których łódź nasza ślicznie skakała jak delfin. Ale kołysanie to dało się pannom we znaki; po jakimś czasie opuściły pomost i poszły do kajuty. Gdym przechodził przez kajutę na tylny pomost, leżały na kanapkach i skarżyły się na ból głowy.
W pewnej chwili siedzieliśmy z salonowcem na pomoście, gdy wychyliwszy się za burtę, ujrzeliśmy niezwykły widok; przez trzy okna kajuty wychylały się trzy panieńskie główki a z pięknych ust leciały w morze strugi czerwonego wina. Cofnęliśmy się czym prędzej. Ja śmiałem się, ale poczciwy salonowiec był bardzo zaniepokojony i chciał spieszyć z pomocą; wyjaśniłem mu dopiero, że to morska choroba, że panny nadużyły wina i że na lądzie zrobi się im dobrze.
Przeszliśmy potem na przedni pomost. Śliczna pani otoczona była swymi adoratorami i bardzo rozpromieniona, młode małżeństwo siedząc na samym dziobie statku śpiewało pięknym głosem jakieś włoskie pieśni, fale biły o boki łodzi i pieniły się, brzegi znikły z oczu, byliśmy na pełnym morzu. Około pierwszej dobiliśmy do portu w Poli. Panny zbiedzone udały się zaraz z mamą do hotelu a towarzyszył im poczciwy salonowiec, na którego służba hotelowa patrzała z wesołym podziwem. Śliczna pani z oboma adoratorami wsiadła na dorożkę i gdzieś się ulotniła; reszta towarzystwa, spożywszy obiad na werandzie, udała się na zwiedzanie miasta i jego starożytności rzymskich. Świątynia Augusta, łuk Trajana i ogromne ruiny cyrku wzbudziły nasz podziw. Po drodze namówiłem młodą mężatkę, skorą do figlów, aby mi ułatwiła zdjęcie młodego pobożnisia księdza w niewieścim towarzystwie; przyrzekła, że się tego podejmie przy podwieczorku, bylem miał gotowy aparat. Obiecałem za to, że zrobię paniom po odbitce. Istotnie gdyśmy wrócili nad molo, wesoła kobietka usiadła z nim umyślnie przy osobnym stoliku i nadzwyczajnie go kokietowała; on był cały rozpromieniony i w tej chwili udało mi się strzelić migawką. Wszyscy obserwowali tę scenę i ksiądz się spostrzegł po niewczasie; śmiano się z niego i był mocno zawstydzony. Redaktorowa z Warszawy obiecywała posłać obrazki z tej wycieczki do jednego z pism ilustrowanych. Prosił mię potem, żebym zniszczył kliszę. Ani mowy; narobiłem po powrocie odbitek i rozdałem paniom a one jedną wręczyły jemu w ładnej ramce. Był na niej rozanielony i rozczulony.
Wnet też zjawiła się Śliczna pani ze swą asystą a trzeba dodać, że towarzystwo było tym odosobnieniem się zgorszone, szczególnie panie. Panny z matką zjawiły się też na werandzie, objawy choroby morskiej już minęły. Chciały wracać koleją, ale dały się namówić na powrót łodzią, gdyż marynarze zapewniali, iż wiatr na morzu ustał. Salonowiec miał dolną część ubrania całkiem nową i asystował blondynce i pannom przy wsiadaniu do łodzi. Zauważyłem, że Śliczna pani była podniecona, inżynier rozpromieniony a gołowąsy adorator miał wygląd nienaturalny i był ponury. Zapewne niepowodzenie w miłości.
Powrót był bajeczny; morze wygładzone jak błękitna tafla. Zapadł przepiękny wieczór i jeszcze cudniejsza noc. Było dość ciemno, ale niebo całe lśniło milionami gwiazd a morze w zachwycający sposób fosforyzowało. Jest to prześliczne zjawisko. Statek zostawiał za sobą seledynową jaśniejącą smugę, naokoło dzioba tworzyła się świetlana jasność; gdy włożyłem rękę do wody, cała ręka i woda świeciła dziwnym blaskiem. Usiadłem na tylnym pomoście, aby oglądać fosforyzującą smugę; po chwili dopiero zauważyłem, że obok w rodzaju niszy utworzonej przez ścianę kajuty i burtę siedzi para: Śliczna pani i jej młodszy adorator, który był już na pół pijany a na pół oszalały namiętną miłością. Już przed tym widziałem, że ona bawi się z nim jak kotka z myszką, umyślnie podnieca jego uczucia a poza jego plecami uśmiecha się porozumiewawczo do inżyniera, który patrzał na młokosa niechętnym okiem, ale znosił go dla zabawy Ślicznej pani. Mimowoli usłyszałem rozmowę: młodzieniec oświadczał swą miłość, to znów przedstawiał swą rozpacz, wreszcie żądał jako dowodu uczuć — pocałunku, przy czym groził, że rzuci się w morze.
Śliczna pani, śmiejąc się, odmawiała, on szalał. Niechcąc być dłużej świadkiem mimowolnym tej sceny wstałem i przeszedłem na przedni pomost; w drzwiach kajuty spotkałem inżyniera, który szukał Ślicznej pani. Siadłem na ławeczce przedniego pomostu, gdzie było zebrane prawie całe towarzystwo, które teraz odosobniało się od trójki, gdy nagle rozległ się krzyk i coś wpadło w morze. Przy seledynowej jasności fosforyzujących fal poznałem maturzystę; jak się okazało chłopiec zrozpaczony skoczył w morze, aby się utopić; zanurzył się w wodzie a statek tymczasem szybko odpłynął. Jednak natychmiast zakreślił wspaniały łuk i podążył z powrotem na miejsce katastrofy. Nasz młodzian, którego chłód wody morskiej musiał otrzeźwić, wypłynął na powierzchnię a ponieważ dobrze pływał, utrzymywał się więc na fali, aż nadpłynęła pomoc. Wprowadzono go do kajuty, cały ociekał wodą i przedstawiał nieszczęsny ale i komiczny widok. Tymczasem pokazały się światła portowe Rjeki i migocące różnobarwnie światło latarni morskiej; był to czarujący widok. O dwunastej w nocy dobiliśmy do willi Ayram. Nazajutrz wstawszy późno, dopiero przy obiedzie dowiedziałem się, że rodzice zabrali młodziana i zaraz wyjechali z nim z Abbazji, a na drugi dzień wyjechała bez pożegnania Śliczna pani i ulotnił się inżynier. Mówiono potem, że wyjechali razem do Wenecji na Lido. Takie to były przygody na wycieczce morskiej.
— Ciekawa jestem — rzekła Lusia — czy nam zdarzą się jakie przygody na naszej wycieczce tatrzańskiej.
Widziałem, że z mej opowieści Cesia jest niezmiernie rada i że na mnie patrzy jakby z wdzięcznością. Przy sposobności uścisnęła mię nieznacznie za rękę i szepnęła:
— Podejrzewałam troszkę, ale teraz przepraszam i wierzę.
— A ja za to powiem, że w czasie tego powrotu, w ową noc bajeczną na morzu było mi smutno i tęskno i myśli me były daleko, daleko.
— Ale teraz już nie jest tęskno i smutno?
— Och nie — bosko!
Dwie godziny spędziliśmy na szczycie, pora była schodzić, gdyż chcieliśmy na noc podążyć do Morskiego Oka. Ścieżka ku Pięciu Stawom, choć zabezpieczona klamrami, jest silnie przepaścista; po lewej przeważnie ściana, po prawej otchłań. Szedłem przodem, za mną Cesia i Lusia, potem Erna i Karol. Erna była znów blada i twarz odwracała ku ścianie; obie siostry szły wybornie. Pomagałem Cesi, Lusia przeważnie szła bez pomocy, Karol miał na oku Ernę, której ręce drżały, gdy chwytała za klamry.
W jednym miejscu wysterczający ze ściany głaz rozdziela ścieżkę i trzeba, stojąc na jednym jej końcu i trzymając się skały, prawą nogą okroczyć go, robiąc łuk w powietrzu nad przepaścią a stanąwszy na drugiej części ścieżki, powtórzyć tę ewolucję lewą nogą. Na dobitek Karol, ujrzawszy, że objaśniam Cesi sposób przejścia i wykonywam odpowiednie ruchy, krzyknął:
— Ostrożnie! bo tu niebezpiecznie! Tu spadł ów oficer bawarski!
Czy tu spadł, to pytanie, ale okrzyk wywarł niepożądane wrażenie na Ernie. Doszedłszy do głazu, stanęła; wargi jej zaczęły drżeć i pot kroplami wystąpił na czoło.
— Nie ma nic trudnego — mówiłem — są przecież chwyty po obu stronach.
Próbowała przestawić nogę, ale nóżka zaczęła dygotać i szybko ją cofnęła.
— Ja nie przejdę, nie mogę — mówiła z widoczną trwogą.
Nadszedł Karol, chwyciliśmy po obu stronach głazu za chwyty a Karol podał mi nad przepaścią swą potężną ciupagę; utworzyła się w ten sposób bariera i dopiero teraz skłoniliśmy dziewczynę, że wykonała pod jej osłoną wskazane ruchy. Karol ją strofował następnie:
— Chyba pani tak widziała przepaści szwajcarskie, jak ja.
— Ależ widziałam, tylko one nie były takie okropne.
— Pewnie, bo pani widziała je z daleka.
Dziewczyna zamilkła, miała łzy w oczach, dalszą drogę odbywała w milczeniu i z widocznym wysiłkiem woli. Zatrzymywałem się często dla krótkich odpoczynków, wiedząc, że zmęczenie działa w takich razach demoralizująco. Na zboczach Gąsienicowej Turni ścieżka podnosiła się nieco w górę i nagle urywała się pionowo. Prostopadły, kilkunastometrowy żleb w rodzaju komina o gładkich ścianach, opatrzony zresztą klamrami zamiast stopni i łańcuchem wbitym w prawą ścianę boczną zamiast poręczy stanowił dalszą drogę. Zarządziłem odpoczynek. Gdy Erna podeszła na brzeg kominka i ujrzała go, nagle zbladła jeszcze silniej, zaczęła drżeć i usiadła na skałach.
— Ja tędy nie pójdę, ja nie mogę! — mówiła na pół z płaczem.
— Jakto? — ofuknął Karol — mamy panią tu zostawić, czy co? Musi pani iść! Wszyscy tędy przechodzą!
— Ja nie mogę! róbcie, co chcecie, ja nie pójdę!
— Więc cóż? — wołał z gniewem Karol — mamy wracać i całą wycieczkę popsuć? A to ślicznie!
— Wracać także nie mogę, nie wiem, co mi jest, ale nie mogę! — skarżyła się dziewczyna niepodobna teraz do owej rezolutnej i czupurnej Erny z dolin.
Wziąłem Karola na bok.
— Daj pokój! pozwólmy jej odpocząć i uspokoić się; nieprzewidziany kłopot; krzykiem nic nie wskórasz.
— Owszem — odparł Karol — to są znane wypadki w praktyce turystycznej. Przewodnicy zakopiańscy w takich razach krzykiem i groźbą uzyskują nieraz pożądany skutek.
— U niej widoczne wyczerpanie siły woli — mówiłem. — Przepaść robi na nią zbyt silne wrażenie. Niech odpocznie a ja tymczasem sprowadzę pannę Cesię, wy zostaniecie przy Ernie. Gdy wrócę, zejdziesz z Lusią. Może to podziała, gdy zobaczy, że musiałaby sama zostać.
Po niejakim czasie byliśmy z Cesią już u stóp komina. Zostawiłem plecak i ciupagę obok Cesi i wspiąłem się na nowo. Na górze Karol znów krzyczał na Ernę i teroryzował dziewczynę a ona odpowiadała tylko:
— Ja nie mogę, ja nie pójdę — i łzy jak perły sypały się z oczu.
— Daj pokój — rzekłem do Karola — sprowadź pannę Lusię a mnie zostaw! Czekajcie na nas na dole.
Zniknęli w czeluści. Usiadłem wtedy obok Erny i wyjąwszy chusteczkę, obtarłem najpierw łzy z jej oczu; przyjmowała to jak biedne, nieszczęśliwe dziecko.
— Panno Erno! — dodawałem otuchy — niech się pani uspokoi; to gra nerwów; tam nie ma nic tak strasznego i trudnego; doskonałe stopnie i pyszna poręcz.
— Ale ja nie mogę.
— Ja wiem — teraz pani jeszcze nie może, bo u pani działa nie obawa, tylko zmęczenie.
— Tak, tak! — chwyciła się mych słów dziewczyna — ja sama to czuję, że to nie obawa, tylko zmęczenie.
— A widzi pani! pani sobie wypocznie i pójdziemy.
Milczała, ja zaś ciągnąłem dalej łagodnie:
— Gdybyśmy się stąd cofnęli, toby potem w Zakopanem okropnie szkalowano naszą taternicką sławę. I najlepszego taternika mogą siły opuścić, ale je odzyskamy i pokażemy, żeśmy odważni i kpimy sobie z przepaści.
Dziewczyna podniosła głowę i uśmiechnęła się; zdawało się, że trafiłem we właściwą strunę. Posiedziała chwilę, potem popatrzała w komin, ale wnet się cofnęła.
— Pani nie potrzebuje patrzeć w przepaść, ja będę zasłaniał i nie może się pani nic stać, bo będzie pani całkowicie zabezpieczona. No cóż? Przecież nie pozwolimy, żeby się z nas śmiano.
— Dobrze — rzekła dziewczyna, wstając — chodźmy!
— Zaraz, — dodałem — pani ma pod sukienką doskonałe czarne szarawarki turystyczne; sukienka to tylko zawada i dawno trzeba było ją zrzucić. Proszę to zrobić, ja nie patrzę.
Po chwili sukienka poszła do worka; wziąłem jej worek na ramiona i zabrałem ciupagę. Zsunąwszy się w komin, stanąłem twarzą do ściany, jedną ręką trzymałem łańcuch a drugą krawędź komina, tworząc tym sposobem jakby kosz ochronny.
— Niech pani siada i stawia nogę tu na klamrze a łańcuch w obie ręce.
Dziewczyna posłuchała.
Cofając się o jedną klamrę w dół, chwytałem następnie najwyższą, jaką mogłem dosięgnąć klamrę a dziewczyna stopniowo zsuwała się między mnie i skałę.
— Proszę patrzeć na mnie a nie poza mnie; nie jestem znów tak bardzo brzydki, można patrzeć.
— Ależ owszem — rzekła, śmiejąc się już dziewczyna — pan Tadeusz nie jest wcale brzydki.
— Za to pani na tych klamrach ślicznie wygląda.
Dziewczynie to pochlebiało, śmiała się coraz weselej i szła pewniej.
— Wcale nie tak strasznie, jak myślałam w górze.
Zeszliśmy szczęśliwie; powitano nas na dole z triumfem.
— To wcale nie była obawa — tłumaczyła się Erna — to tylko zmęczenie; odpoczęłam i zeszłam.
— Tak — drwił Karol — ale teraz pani przyzna, że ród męski na coś się przyda.
— E, pan Karol to tylko umie fukać i łajać!
— A gdyby pani nie zeszła, wie pani, coby było — przedrzeźniał się dalej — wziąłbym przemocą na barana i zniósł tak jak juhas kulawą owieczkę.
Śmialiśmy się wszyscy, śmiała się i Erna.
Dalsza droga nie przedstawiała już większych trudności i wkrótce stanęliśmy na Zawracie.
Upewniwszy się, że już więcej przepaści na naszej drodze ku Pięciu Stawom nie będzie, Erna wpadła w doskonały humor, wszyscy zresztą mieliśmy już ich dość i byliśmy radzi.
Ja z Cesią napawaliśmy się jeszcze widokiem, ujętym w ciaśniejsze ramy niż ze Świnicy, ale bardzo pięknym; reszta towarzystwa zbiegła serpentynami w dół i wkrótce znikła nam z oczu pod turniami Koła. Zeszliśmy także ale szliśmy powoli, było nam błogo we dwoje.
Stanęliśmy na wyniosłej kamiennej buli. Roztaczał się stąd przepiękny widok na całą wygiętą we wielkie półkole dolinę Pięciu Stawów, opadającą piętrami; na każdym piętrze lśnił staw. Najniżej jaśniał granatową falą Wielki Staw o formie regularnej elipsy u podnóży Miedzianego. Nad Małym Stawkiem widniało schronisko.
— Chmurzy się, będzie burza — wskazała ku Świnicy; istotnie od zachodu ukazały się ciemne chmury. Schodziliśmy więc szybko ku Wielkiemu Stawowi. Zrywał się wicher; od czasu do czasu uderzał nagle i przycichał, ale każde następne uderzenie było potężniejsze. Na hali wziąłem Cesię pod ramię, gdyż uderzenia wichru groziły czasem obaleniem.
Przeszliśmy przez kładkę na Roztoce, przystanęliśmy na chwilę, aby spojrzeć na jezioro, gdy nagle ujrzeliśmy prześliczne zjawisko: nad naszymi głowami grała wszystkimi barwami przecudna, zupełnie kolista, jak aureola nad głowami świętych, tęcza. Śliczne, niezapomniane zjawisko!
Grzmot na Buczynowych Turniach, gwałtowny podmuch wichru od stawu i duży kroplisty deszcz przyspieszyły nasze kroki. Ściemniło się, gdy doszliśmy do schroniska.
Było pełno osób; nasza trójka czekała nas na werandzie.
— Co to jest? — wołał Karol. — Gdzieżeście się zawieruszyli? Myśmy już zwiedzili Wielką Siklawę a was nie ma i nie ma.
— Tak się nie robi — rzekłem z udanym zagniewaniem — czemuście nie czekali? śliczny przewodnik! Mogliśmy tymczasem gdzie zbłądzić i zginąć!
— Bo turyści powinni trzymać się przewodnika!
— Ale jeszcze więcej przewodnik powinien pilnować się turystów; cóż będzie z noclegiem?
— A licho wie! Gdy przyszliśmy, było tu pusto, a teraz burza spędziła turystów zewsząd; ani jednego łóżka, wszystko zajęte!
— No! wiecie państwo — wołałem — to pierwszorzędny przewodnik! Zamiast zająć łóżka i zabezpieczyć noclegi, poleciał licho wie, dokąd; a teraz nocuj na deszczu!
— A kto wiedział, że przyjdzie burza! Zresztą idziemy do Morskiego Oka.
— Czyś oszalał? teraz po ciemku, w taką pogodę!
Było już zupełnie ciemno, deszcz lał prawdziwie tatrzański, biły gęsto pioruny a wicher trząsł całym drewnianym schroniskiem.
— Zaświecę latarnię i pójdziemy — dowodził Karol.
— Czy widzicie panny? ten człowiek niespełna zmysłów, chce nas prowadzić na skręcenie karku.
— Nie! nie! — wołały panny, biorąc mą stronę — przecież leje okrutnie, ładniebyśmy wyglądały.
— Otóż to turyści wygodnisie! — krzyczał Karol — na pół komicznie, na pół z gniewem.
— Oto jest przewodnik bzik! — wołałem w podobny sposób. — Moknij, jeśli ci się podoba, my już wolimy przesiedzieć noc choć tu na werandzie.
Wszedłem do izb; w obu izbach i w kuchni wszędzie siedzieli lub leżeli już turyści i turystki na łóżkach i na siennikach na ziemi; było pełno i parno. Pomówiłem z gospodynią.
— Chyba tylko na strychu — mówiła, wskazując ciemny otwór w pułapie werandy — tam są jeszcze sienniki i dam parę poduszek i koców przynajmniej dla pań; to ostatnie.
— Prosimy — rzekłem, biorąc drogocenne przybory pod swą opiekę. Karol zapalił latarnię, podstawiliśmy stół pod otwór, wszedłem na górę. Były trzy sienniki; trzy poduszki i koce podał mi Karol przez otwór.
— Wcale tu dobrze — rzekłem przez dziurę — panie będą miały łóżka, tylko my będziemy spali na gołych deskach. Dach szczelny i nie wieje zbytnio. A więc zajmuję ten wspaniały apartament. A teraz kolacja! — dodałem, schodząc na dół. Przesunęliśmy stół w najzaciszniejszy kąt werandy, obsiedli go dokoła i wydobyli zapasy; latarnia zawisła na belce nad stołem. Gospodyni dostarczyła nam herbaty, jaj, chleba, piwa; mieliśmy jeszcze sporo swoich prowiantów; po trudach apetyt był doskonały.
— Cóż nam brakuje? — mówiłem. — Tu mamy paradną jadalnię, na górze pyszną sypialnię a całe Tatry są dla nas jednym wielkim salonem ozdobionym w najpiękniejsze obrazy przyrody. Urządziliśmy się po magnacku.
— Tak — rzekł Karol — tylko my dwaj nad ranem będziemy dzwonić zębami; panie przynajmniej mają ciepłe wełniane koce.
— To my panom jeden koc odstąpimy — rzekła Cesia.
— Nigdy w świecie takiej ofiary nie przyjmiemy; turyści muszą się hartować — zresztą mam serdak — mówiłem — jakoś to będzie.
Z izb dochodził wesoły gwar, wicher huczał i trząsł budą, deszcz szumiał; po grani Miedzianego co chwilę przelatywał jakby olbrzymi wąż ognisty — to za turniami jego nad Morskim Okiem szalała burza, która tamtędy się przewaliła.
— Cudowny widok! — wołała Cesia. — Jak bajecznie w tych Tatrach, nawet noc i burza dostarczają wrażeń i widoków. Będzie to nigdy niezapomniany dzień! — tu rzuciła mi przeciągłe, rozkoszne spojrzenie.
— O tak! — mówiłem i przytuliłem ramię do boku dziewczyny, żar bił od niej i upajał mię.
— Niech żyje Świnica! — wołałem, podnosząc w górę kieliszek wina. — Zdrowie naszych ślicznych, kochanych taterniczek!
— Zdrowie naszych dzielnych przewodników! — wołały panny, brzęknęły kieliszki i kubki, złoty był nastrój. Psuł go jednak umyślnie Karol, który miał ochotę się kłócić i przedrwiwać.
— E, takie taterniczki, co to beczą na turniach!
— Panie Karolu! — wołała Erna — ja już panu mówiłam, że to ze zmęczenia, a pan zamiast mię żałować, to tak ofuknął i skrzyczał.
— A nie ostrzegałem? nie trzeba było ciągle naprzód wydzierać! A ciągle przymawiała: precz z rodem męskim, nie chcę o nim słyszeć! A kto ratował na turniach? O, Tatry to doskonały pedagog! uczą wytrwałości, przedsiębiorczości, rozwijają odwagę — ale zarozumiałych uczą często pokory!
— To też ja przyjmuję tę naukę — odparła Erna.
— A ja pani radzę i dalsze wyciągnąć konsekwencje; w życiu jak w Tatrach pomoc męska jest kobiecie więcej potrzebna, niż młoda, czupurna główka myśli. Trzeba sobie upatrzyć jakiegoś ładnego pomocnika i przewodnika, który by w razie potrzeby wziął na barana. Ot co!
— Pomyślę nad tym — śmiała się Erna rozbawiona — tylko chciałabym, żeby to był przewodnik podobniejszy do pana Tadeusza, jak do pana Karola, bo pan Tadeusz nie fukał, nie krzyczał, a chusteczką łzy ocierał i pocieszał.
— E, czasem lepszy taki, co fuka — broniła Lusia Karola.
Po wieczerzy podsunąłem z Karolem stół pod otwór wiodący na strych; Karol wszedł pierwszy z latarnią, podałem mu worki a potem wstępowały panny, wspinając się po wbitych w ściany listwach, — na koniec ja. — Latarnię zawiesiliśmy na belce i zaczęliśmy gotować się do noclegu.
Nagle z izby, nad którą mieścił się nasz apartament, odezwały się krzyki:
— Proszę złazić, bo sufit się załamie!
Nie chciałem wierzyć, ale krzyki wzmogły się:
— Belka się gnie! proszę zleźć! bo będzie katastrofa!
Zeszliśmy z Karolem i weszliśmy do izby. Istotnie środkowa belka zupełnie cienka wygięła się mocno a mieszkańcy izby nalegali, abyśmy zeszli ze strychu.
— Dobrze państwu gadać — rzekłem — ale gdzież będziemy nocować? Zaradzi się temu; przesuniemy sienniki ku ścianom; boczne belki grubsze, wytrzymają.
Wróciliśmy na górę i tak zrobiliśmy; panny ulokowaliśmy w jednym kącie a sami mieliśmy spać na gołych deskach w drugim.
— Już teraz bezpiecznie — krzyczeliśmy z góry — proszę spać spokojnie!
— Dobranoc! — krzyczano z dołu.
— Jaka tam dobra noc! — stękał Karol — twardo i zimno! To panny takie ciężkie — mówił następnie — aż belki się gną pod nimi.
— Przepraszam, to panowie — odcięła się Lusia — a zwłaszcza pan Karol! jadł nieprawdopodobne porcje.
Istotnie mój kolega lubił zjeść dużo i dobrze.
— Opowiem państwu — rzekłem — jaką tu Karol zupę gotował przed kilku dniami, gdy przyszliśmy ze Świnicy.
— Słuchamy — wołały panny — tylko proszę zgasić świecę.
Świeca zgasła. Ulokowałem się na podłodze w poprzek desek, bo zauważyłem, że były cienkie szalówki; pod głową, na którą wciągnąłem głęboko czapkę, miałem gołą belkę i przykryłem się serdakiem, kurcząc się pod nim.
— Śliczny nocleg — rzekłem — przykryj szyję zimno w nogi, przykryj nogi zimno w szyję; jest jakiś taki wiersz o zbyt krótkiej kołdrze. Otóż ja mam taką kołdrę z mego serdaka. Słuchaj Karolu! ty połóż się tak jak ja poprzecznie do długości desek, boś ciężki i gdy zwalisz się całym ciężarem na jedną, może pęknąć.
— Oczywiście — odparł Karol — ja już sam to przewidziałem.
— A ta zupa? — wołały panny.
— Hej! cicho tam. — krzyczano z dołu — już minęła godzina policyjna, chcemy spać!
— Dobrze wam to gadać w ciepłej izbie — wołał Karol — gdy my tu marzniemy! Zresztą w Tatrach nie ma policji i nie ma godziny policyjnej!
— Otóż było tak: — opowiadałem — Karol zapowiedział, że zgotuje bulion; skrajał ogromny kawał, gotował to w dużym garnku na kuchni a potem zażądał od gospodyni dziesięć jaj i wbił je wszystkie do garnka. Zrobiła się z tego gęsta kasza. Nie chciałem jeść tego i proszę sobie wyobrazić, on sam zjadł cały garnek!
— Nieprawdopodobne! — wołała Erna.
— A jednak prawdziwe!
— A brzuch go nie bolał? — wołano z dołu wśród śmiechów.
— Gdzie tam! jeszcze wypił kilka herbat i zjadł kilka kromek chleba z masłem.
Nastała chwila milczenia, potem Karol zaczął:
— Musimy ułożyć program na jutro; jeśli będzie pogoda nie ma co iść do Morskiego Oka a wracamy przez Zawrat do Zakopanego.
— Co? — rzekłem — nigdy w świecie! Panny chcą widzieć Morskie Oko, to najpiękniejszy punkt naszej tury.
— Naturalnie! — poparły mię panny — Morskie Oko to przecież cel wycieczki!
— A ja mówię, że idziemy przez Zawrat — kłócił się Karol — do Morskiego Oka pojedziecie sobie furką.
Zaczął się spór i kłótnia.
W izbie tymczasem stukano ciupagą w ścianę i wołano:
— Hej! cicho tam! spać już!
— Cicho, już późno — pogadamy jutro — były moje słowa.
Uciszyło się. Na dworze deszcz już nie padał, za to wył wicher i trząsł całą budą, jakby chciał ją zmieść; dach trzeszczał chwilami przeraźliwie.
— Ślicznie będzie — odezwał się Karol — gdy nas razem z dachem stąd zdmuchnie!
— Ba — dodałem — i jeszcze do Małego Stawku i dachem nas przykryje, będzie bajeczny nocleg.
— Naprawdę — mówiła Cesia z pewną trwogą w głosie — jesteśmy w niebezpieczeństwie, to szalona wichura. Czuję wyraźnie, jak węgły się trzęsą.
Wiatr chwilami ustawał, potem znów uderzał ze wściekłością.
— O Boże! jak twardo, jak zimno! — stękał znów Karol.
— Śpij już! — odrzekłem.
Minęło kilka minut, słuchałem wycia wichru a potem rzekłem:
— Ten wicher tak jęczy, jakby dusze tych wszystkich, co poginęli w Tatrach.
— Wieczny odpoczynek — rzekła Cesia poważnie.
— Idź ze swymi czarnymi myślami! — ofuknął Karol — śpijcie już!
Nie mogłem spać mimo zmęczenia, ogarnął mię dziwny nastrój; przejmował mię smutek, to muzyka wichru tatrzańskiego nastrajała tak mą duszę.
Przez myśl przesuwały się wrażenia całego dnia, widziałem wszystko plastycznie jak żywe, zapewne już zasypiałem.
— Jezus Maria! — rozległ się nagle przeraźliwie głos Cesi — tu szczury biegają po głowie! Ja tu spać nie będę! proszę zaświecić latarnię!
— Co się stało? panno Cesiu! — wołałem, szukając zapałek. Zrobił się ruch.
— Co tam znowu? — krzyczano z dołu.
— Tu szczury biegają po głowie! — powtarzała Cesia rozpaczliwie.
— Jakie szczury? przyśniło się pani! — krzyczał Karol — nie dacie spać nikomu!
— Szczury! szczury! — powtarzała — zadrapnął, czy ugryzł mię w czoło. Proszę o światło!
Z dołu rozlegały się donośne śmiechy. Zapaliłem latarkę.
— Ja złażę, ja tu spać nie będę — mówiła Cesia, siedząc na sienniku owinięta kocem, inne panny też pozrywały się wystraszone.
— Skąd tu szczury? — mówiłem — to niemożliwe! W zimie toby wszystko wymarzło.
— Najwyraźniej przeskoczył mi po głowie; pewnie będzie znak na czole.
— Ależ to nie żadne szczury! — ozwał się z dołu z kuchni głos gospodyni — to na pewno była łasica, bo ona tam lubi mieszkać. Pewnie się przyczaiła a teraz chciała się wymknąć.
— Niech się pani uspokoi — panno Cesiu! — mówiłem — łasica to bardzo ładne i niewinne stworzenie.
Tymczasem całe schronisko rozlegało się śmiechem, pobudzili się wszyscy, opowiadano o przygodzie.
— Panie Tadeuszu! ja pana proszę, niech pan nie gasi światła — mówiła Cesia z pewnym podrażnieniem w głosie — ja się boję.
— Niech się pani uspokoi, latarka będzie się świeciła.
Na nieszczęście latarka zaczęła przygasać; była to latarnia Karola z jakimś automatycznym aparatem do wysuwania świecy schowanej w rurze; aparat zaczął zawodzić i trzeba było świecę palcem wysuwać.
— Twój automat do niczego!
— Dajże już spać! gaś światło!
— Nie, nie! — wołała Cesia — bo zaraz schodzę.
— Będę siedział i pilnował świecy a pani niech się kładzie! Jaka szkoda, że zapomniałem swojej latarki.
— Może wyjąć świecę z latarki — mówiła Lusia.
— Ba, taki wicher, jeszcze spalimy schronisko.
— Ostrożnie ze światłem! — wołano z dołu.
Cesia jeszcze chwilkę siedziała, patrząc mi w oczy, widniało w nich omdlenie i pragnienie pieszczoty. Po chwili położyła się, szepcąc mi:
— Dobranoc.
Siedziałem jeszcze kilka minut, pilnując świecy; nastała już naprawdę cisza. Zauważyłem, że przy łóżkach swych panny na jedną kupkę złożyły sukienki i swetry; podsunąłem się ostrożnie i zabrałem to wszystko do siebie. Nakryłem się rzeczami a sweter Cesi położyłem na sercu i przytuliłem doń usta. Po chwili świeca sama zgasła i zasnąłem.
Rano zbudził mię dotkliwy chłód. Przez otwarte drzwi wpadało światło dzienne. Sukienki i swetry zniknęły a łóżka panien były puste. Chciało mi się jeszcze serdecznie spać a równocześnie dzwoniłem zębami; zamierzałem przenieść się na jedno z łóżek, gdy wtem rozległ się suchy trzask jakby łamanej deski i jakby szamotanie się. Zerwałem się.
— Ratuj! spadam w przepaść! — krzyczał Karol.
Istotnie tkwił po pachy w suficie, w którym wyłamał swym ciężarem długą jak deska dziurę. Był jeszcze zaspany, myślał, że spada z turni. Na dole rozległy się jakieś okrzyki:
— Nogi, czyjeś nogi wiszą! — piszczał jakiś głos niewieści.
— Do kroćset diabłów! — klęły głosy męskie.
Potem słychać było gwałtowny śmiech i żywy ruch. Karol otrzeźwiał; pomogłem mu wygramolić się z dziury z ostrożnością, bo groziło, że dalsze deski pękną. Widocznie we śnie zmienił położenie ciała i spoczął całym ciężarem na jednej cienkiej desce a ta pękła na dwoje, stając się powodem wypadku. Zeszliśmy ze strychu; panny już były gotowe, umyły się w Małym Stawku i wyglądały jak majowy ranek a szczególnie Cesia cała różowa wyglądała prześlicznie.
— Dzień dobry! dzień dobry! — wołaliśmy nawzajem.
— O! dzień dobry! — mówił Karol — ładnie się zaczął od katastrofy!
— Co, jak? — pytały panny. — Myśmy zmiarkowały, że coś się stało, bo z izby dochodziły krzyki.
Opowiedziałem wypadek; śmiech był powszechny.
— Ba — rzekła Erna — pan Tadeusz nabawił nas strachu! My rano do sukienek i swetrów — gdzieś zginęły! Ładne położenie! Sądziłyśmy w pierwszej chwili, że ktoś nas okradł!
— Tak — wołałem — i ograbiłyście mię z mej pościeli tak doszczętnie, że zębami dzwonię. Brrr!
— Zaraz będzie gorąca herbata, niech panowie idą się umyć!
Ranek był zimny, ale przepiękny. Kozi Wirch, Granaty i Buczynowe Turnie świeciły u szczytów różowo, mgły wieszające się jak firanki po ich zboczach miały u góry również rąbki różowe; nadzwyczajną świeżość i lekkość czuło się w przyrodzie i w sobie.
Karol tylko narzekał z umysłu:
— Śliczny nocleg! wszystkie kości bolą.
Herbatę przyrządzała nam Cesia.
Siedliśmy do herbaty. Nie wiem, czy był kiedy bardziej boski ten napój.
— Teraz się okazało — mówiła Erna — kto ciężki. Chyba nie my, bośmy nie złamały deski.
— Panno Cesiu! — zawołałem — niech pani patrzy — o! szczur, szczur wczorajszy!
Cesia aż podskoczyła:
— Gdzie?
— Ot, tam między głazami!
Wśród kamieni o kilka kroków od werandy ukazała się śliczna główka i zgrabny pyszczek łasicy a potem wysunęła się cała.
— Jaka śliczna! — rzekła Cesia.
— A pani tak się zlękła!
— Ależ ma pazurki; ot tu na czole jest znaczek od nich — pokazywała.
— Przykleję angielski plasterek, będzie ładnie.
Wyciąłem kwadracik i nakleiłem własnoręcznie z rozkoszą.
— W każdym razie — prawiła Lusia — mieliśmy przygody, a to bardzo przyjemnie opowiadać potem o nich w Zakopanem lub w Krakowie. Niech żyją przygody w Tatrach!
Po śniadaniu nastrój się jednak popsuł, bo Karol upierał się przy Zawracie.
— Nie zawracaj głowy tym Zawratem! — sprzeciwiałem się — sam jestem ciekaw tej drogi od północy, ale nowego nic prawie nie zobaczymy. Idziemy do Morskiego Oka!
Nakładaliśmy worki a zarazem zaostrzała się sprzeczka. Karol wpadł w gniew:
— Jeśli nie chcecie, to idę sam! — krzyknął zaperzony i ruszył w stronę Wielkiego Stawu.
— Panie Karolu! — wołały panny — niech pan wraca!
Nie wrócił.
— Popsuje nam całą wycieczkę — narzekała Lusia — to nie ładnie wybrać się razem a wracać osobno.
— U niego często tak — wyjaśniałem — opowiadali mi koledzy, co z nim chodzili po górach. Ma swoje postrzały i jest uparty. Nie ma rady, choć przykro; idziemy na Świstówkę. Może się jeszcze namyśli i wróci.
— I ja mam nadzieję — mówiła Cesia — pójdziemy powoli, może wróci.
— Zaraz — rzekła Lusia — napiszę tylko list; może będzie iść tędy, zostawię u gospodyni.
Wzięła zatłuszczony kawałek papieru i pisała, potem nam odczytała:

„Panie Karolu! tak nie ładnie! Czekamy na Opalonym. Za taki postępek wymierzona będzie kara. Proszę wracać! Przewodnik opuszczający turystki może stracić swą blachę i godność. Jeszcze czas na poprawę! Opuszczona“.

Złożyła list i oddała go gospodyni, która przyrzekła go doręczyć niezawodnie, gdyby turysta tędy przechodził.
Ze Świstówki podziwialiśmy jeszcze raz dolinę Pięciu Stawów a szczególnie otoczenie doliny Buczynowej i wspaniałe ściany Wołoszyna w oświetleniu porannym. Na Opalonym otworzył się przed nami nieporównany widok na kotliny Morskiego Oka i Czarnego Stawu.
Rozłożyliśmy się na suchej murawie, słońce oblewało nas złotym potokiem światła, nasycaliśmy oczy przepyszną panoramą. Nasza podniecona i zaostrzona wrażliwość sprawiała, że piękno natury stawało się dla nas jakby dotykalne.
— Boże! — wołała Lusia — i ten pan Karol chciał nas pozbawić takiego widoku!
Cesia patrzała mi w oczy z jakimś rozkosznym omdleniem; była dziś miękka i rozmarzona a ja byłem jak odurzony; upajałem się jej młodością i czarem, tudzież pięknem natury; zlewało się to w jedną doskonałą harmonię.
Wśród tego ukazało się na ścieżce dwu młodych mężczyzn, mieli w ręku kasetki jakby malarskie, być może uczniowie akademii sztuk pięknych. Jeden z nich zbliżył się do mnie i zapytał:
— Przepraszam, czy to pan miał przyjemność spaść nam dziś na głowę?
— Nie, panie — odparłem — to się zdarzyło memu koledze, który niestety rozstał się z nami. Cóż się panom stało?
— Na szczęście nic, ale mogło się stać — rzekł, śmiejąc się malarz. — Deska pękła na dwoje; jedna połówka spadła na moją głowę a druga na głowę mego towarzysza. Na szczęście z powodu zimna ja miałem głowę owiniętą grubym kocem a mój towarzysz zajechał głową całkiem pod poduszkę, to nas ocaliło.
Zacząłem ich przepraszać imieniem Karola.
— Ale co tam — mówił drugi — była to przecież wyborna przygoda, a cały nocleg państwa na strychu był przezabawny a wreszcie widok tego pana wiszącego w dziurze w powale był arcykomiczny. Mój kolega nawet naszkicował ten obrazek z pamięci.
Pokazał nam szkic, był istotnie zabawny a miny turystów i turystek wychylających głowy spod kołder w różnych pozach i strojach, były doskonale uchwycone. Pożegnali się i poszli.
Było już blisko południa a my jeszcze trwaliśmy na Opalonym; słońce zaczęło już dobrze przypiekać.
— To zbocze słusznie nazywa się Opalone — twierdziła Lusia — bo zejdziemy stąd porządnie opalone.
Z żalem opuszczaliśmy to miejsce. Do Morskiego Oka przyszliśmy na obiad. Ledwie siedliśmy do stołu na werandzie schroniska, gdy drzwi się otworzyły z hałasem i wszedł — Karol. Panny przywitały go radosnym okrzykiem.
— Znalazła się zguba! — wołała rozradowana Lusia. — To bardzo pięknie, że pan Karol zatęsknił za nami.
— Wcale nie zatęskniłem za panną Lusią, tylko za obiadem. Miałem już iść na Zawrat, gdy przypomniałem sobie, że przy Morskim Oku dają dobry obiad. Otóż i jestem!
— A mój list pan otrzymał? — pytała Lusia.
— Szedłem przez Miedziane, a na Miedzianym żadnej poczty dotąd nie ma. A zresztą gdy zaczną urządzać poczty na szczytach tatrzańskich, to ja po Tatrach chodzić nie będę. Wyniosę się na Himalaje!
— Ależ ja go zostawiłam u gospodyni przy Pięciu Stawach.
— To go sobie na przyszły rok odbiorę, bo w tym roku już tam nie będę.
— To pan nawet nie jest ciekawy, co piszę?
— W każdym razie ciekawszy jestem obiadu. Hej! Co tam macie?
Odbyła się narada i wkrótce obiad znalazł się na stole. Lusia miała minę obrażoną i milczała, wszyscy jednak byliśmy radzi, że jesteśmy znów razem. Ukazała się więc butelka wina na zgodę. Nalałem kieliszki i zaczęliśmy się trącać; jednak Lusia nie chciała trącić się z Karolem.
Wtedy zabrałem głos:
— Moi państwo! powiem wam mowę. Gdy Pan Bóg stworzył świat, stworzył też miasta. Ale wnet zobaczył, że ludziom, co mają serce pod żebrami, duszno w nich i ciasno. I rzekł Pan Bóg: Zrobię dla nich coś godniejszego. Wziął kupę kamieni, sypał i sypał, w dołki nalał wody i stworzył Tatry. Potem się uśmiechnął i rzekł rad do siebie: To mi się udało; będą ludziska mieli gdzie przestrono oddychać, czemu się dziwować, a młodzi będą mieli gdzie swobodnie się kochać. A potem Pan Bóg poszedł do Warszawy i rzekł we śnie do jednego doktora: Słuchaj ty, Chałubiński; idźno w te góry, com je właśnie usypał, popatrz się i nadziw i ludziom pokaż, bo mi się to pięknie udało. A jest ci tam góral Sabała, który mi się też pięknie udał, tego sobie weź w te góry, iżbyś gdzie karku nie skręcił. I poszedł i dziwował się i ludziom pokazał i ludziska zaczęli w Tatry chadzać, jako na ten przykład i my chadzamy a ci, co mają serce pod żebrami, mówią też, że mu się to pięknie udało. I sam Pan Bóg to nocą księżycową, to w zimie, kiedy słoneczko świeci a przygrzewa, lubi sobie z Pietrempawłem pochodzić po tych górach i dolinach, po tych turniach i halach i ucieszyć oczy widokiem. Hej! Ale też w Tatrach tylko swoboda i piękno i miłość mają prawo chadzać a wszystko inne trzeba odrzucić precz, bo taka wola boska. Dlatego mówię wam, ty, panno Lusiu, i ty, Karolu, uznajcie tę wolę boską, odłóżcie urazy i zaraz się tu pogódźcie, iżby jaka zła przygoda na was w tych górach za obrazę boską nie przyszła. Amen.
Śmiali się wszyscy a Karol rzekł:
— Juści, ja chętnie się pogodzę ale nie wiem, czy panna Lusia czuje wolę boską.
— Ależ czuje, na pewno czuje! — mówiłem.
— No, trudno, żebym ja przepraszała pana Karola, kiedy on mnie pierwszy obraził.
— A więc panno Lusiu, zgoda! — rzekł Karol, wyciągając rękę. Lusia podała mu rękę, nalałem w kieliszki złotego płynu; brzęknęły wesoło.
Po czarnej kawie Karol wyszedł, aby zamówić furkę góralską do powrotu a zamówiwszy, wrócił do nas; wyszliśmy nad brzeg jeziora i siedliśmy do łodzi, aby się przeprawić na drugą stronę. Oglądaliśmy przepyszną panoramę Mięguszowieckich turni i innych, tworzących wyniosłe otoczenie jeziora a Cesia zaśmiała się i rzekła:
— Jak to było z tym stworzeniem Tatr? Wziął kupę kamieni sypał i sypał a w dołki nalał wody. To całe szczęście, że nie zapomniał w dołki nalać wody, bo bez tego Tatry straciłyby połowę uroku. Jest nieśmiertelne piękno zaklęte w tym kontraście cichych wód i dziko spiętrzonych nad nimi turni.
Byliśmy wszyscy pod urokiem tego piękna a Karol rzekł:
— Ano, przyznać trzeba, że pięknie się to Panu Bogu udało, ale i Chałubińskiego zasługa niemała, że pokazał ludziom te góry.
Przeprawiwszy się, udaliśmy się ścieżką do Czarnego Stawu pod Rysami; dzień był słoneczny i gorący; Karol z Lusią i Erną pospieszyli przodem, myśmy z Cesią przyzostali, aby ostatnie chwile naszej pierwszej, nigdy niezapomnianej wycieczki spędzić we dwoje. Cesia podała mi rękę, szliśmy powoli a ja mówiłem, pokazując na całą panoramę:
— Oto czarodziejski zamek a w zamku tym są nieprzebrane skarby a pilnują ich zazdrosne koboldy. A myśmy wydarli tym koboldom dużo, dużo skarbów, cenniejszych od brylantów i złota, bo skarbów, którym na imię rozkosz i szczęście.
A dziewczyna, ściskając mi rękę, odpowiadała:
— O tak! czuję się szczęśliwą, bardzo szczęśliwą a jeśli czego się lękam, to żeby to szczęście nie porwało nas, nie zaślepiło i nie rzuciło w przepaść, którą przed nami otwierają zazdrosne koboldy.
A potem zamyśliła się i dodała:
— Tylko żal, że oto już bliski koniec, że trzeba wracać tam w doliny, gdzie często smutno i szaro.
Szliśmy jakiś czas w milczeniu.
Stanęliśmy nad Czarnym Stawem; dzika kotlina! Jest coś przeraźliwego i tragicznego w tym ciemnym, czarnym okręgu, w tych ścianach Czarnego Mięguszowieckiego, przewieszonych nad jeziorem groźnie, jakby grożących przewaleniem się w jego głąb ciemną. Tylko śliczne, srebrne smugi wąskich kaskad snujących się po ścianach lub spadających pionowo z cichym szelestem z przewieszek ożywiają ten widok. Nie byliśmy z Cesią nastrojeni do jego ponurej piękności a gdy reszta naszej gromadki podążyła naokoło stawu, aby dotrzeć na płat śniegu po przeciwnej stronie jeziora, myśmy się cofnęli nieco w dół i usiedliśmy w cieniu pod ciemną ścianą skalną, skąd roztaczał się przepiękny widok na Morskie Oko. Cesia siedziała pod skałą, ja usiadłem u jej nóg i wchłanialiśmy oczyma piękno krajobrazu. Wody jeziora lśniły wszystkimi barwami od jasno szmaragdowej przez błękit do tonów ciemno-granatowych; nad jeziorem rozpięta kopuła niepokalanego błękitu a tony otaczających turni przechodziły od jasno różowych do ciemno-fioletowych. Na zboczach nad wodami stały samotne, ciche limby, smutne, jakby opuszczone i bolejące.
Twarz Cesi, w której oczach płonęły wszystkie blaski kochania, była rozjaśniona jakimś nadziemskim światłem; biorąc mię za rękę mówiła:
— Czuję, że jeśli w przyszłym życiu jest szczęście wieczne, niczym nie zmącone, to ono właśnie tak musi wyglądać.
Po chwili zaś dodała:
— Teraz już kocham te góry.
— Kochamy je oboje — rzekłem — i już teraz myślę o tym i kołyszę się nadzieją, że na przyszły rok znów wędrować będziemy razem po tych halach i turniach i doznawać wspólnych wrażeń i przygód.
A Cesia rzekła:
— To będzie przez cały rok moje najmilsze marzenie.



III.
ORLĄ PERCIĄ NA KOZI WIRCH.

Marzenia czasem się spełniają. W rok później w pogodne upalne południe sierpniowe biwakowaliśmy przy Zmarzłym Stawie pod Zawratem. Oprócz mnie w wycieczce uczestniczyły panna Cesia i Lusia, tudzież kuzyn ich pan Witold i narzeczona jego panna Zosia. Liczba pięć była — jak śmialiśmy się — mistyczną dla naszych wycieczek. Lusia była z tego niezadowolona, że niewiast było więcej niż mężczyzn.
— To powinno być ustawowo zabronione w ten sposób chodzić w Tatry; każda kobieta powinna mieć co najmniej jednego przewodnika!
— A czemu pani nie postarała się — drwiłem — można było wziąć choć górala z blachą. Podobno bardzo mili ludzie, umieją doskonale bawić a nawet rozkochać damy. Sam widziałem na jednej z wycieczek taką parę: piękną Warszawiankę i młodego górala przewodnika, jak więcej zamiast na góry patrzyli sobie w oczy. Hej!
— O ten pan Karol! — biadała Lusia — ten zawsze daje mi się we znaki, czy jest, czy go nie ma! Pisze, telegrafuje: wyjeżdżam, jadę, przyjeżdżam, czekać na mnie z wycieczką i co? — fiasko. Istotnie można znienawidzić tego człowieka!
— A ja pani ręczę, że on w tej chwili wysiada z pociągu w Zakopanem; trzeba było poczekać.
— Ba! a chcieliście to czekać? Pan Tadeusz jak zobaczy Tatry, toby go i na łańcuchu nie utrzymał a jeszcze w towarzystwie pewnej panny, co tak anielsko przewraca oczyma.
— Lusiu! — mówiła Cesia — to nieładnie być zjadliwą.
— E! — odparła Lusia — czuję, że mam dziś usposobienie osy; chętniebym kąsała! Wyjeżdżam, jadę, przyjeżdżam! On gotów jeszcze w ślad za nami gonić w Tatry i dogonić nas naturalnie na Krupówkach w Zakopanem!
— Musisz darować kuzynko — mówił pan Witold — ale to moja wina. — Wszak wiesz, że mam tylko dwa dni czasu. Dziś całą noc trząsłem się koleją, a jutro w nocy muszę stanowczo wracać do Krakowa. Niepodobna było czekać. Zrobicie sobie z panem Karolem inną wycieczkę choć na tydzień; będziesz go mogła gruntownie bałamucić.
— I jabym była wolała, żeby wycieczka była o jeden dzień odroczona, gdyż wczoraj wróciłam dopiero z pięciodniowej wyprawy na stronę węgierską — rzekła śmiejąc się panna Zosia, jasna blondynka, z niebieskimi jak bławatki oczyma; ona się zawsze śmiała. — Nadto miałam jeszcze wczoraj w dolinie Świstowej przygodę; próbowałam zjeżdżać ze śniegu i tak ślicznie zjechałam, że natłukłam sobie kilka sińców na plecach. Zdaje się, że oboje z panem Witoldem będziemy wam, wprawnym taternikom kulą u nogi.
— Co do sińców — rzekłem — to te oddajemy pod opiekę panu Witoldowi a co do reszty, to iść będziemy powoli i zastosujemy się do państwa. Zresztą tu pod Zawratem zapóźno na refleksje, lepiej oglądajmy widoki.
Widok istotnie był piękny; szczególnie przykuwał nasze oczy Kozi Wirch swymi czarnymi ścianami, opadającymi pionowo ku Koziej Dolince.
— Gdzież jest sławny Zawrat? — pytała Cesia.
— Ot, ten żleb przed nami, zawalony piargami; to Stary Zawrat, którym wchodzono dawniej; obok na lewo po turniach Małego Koziego Wirchu biegnie ścieżka zwana Nowym Zawratem, wyprowadzająca na przełęcz, na której byliśmy zeszłego roku, idąc ze Świnicy. Jestem mocno ciekaw tej ścieżki, bo jej nie znam jeszcze i nikt zdaje się z nas jej nie zna, chyba może panna Zosia.
— Nie! myśmy przeszli przez Liliowe i Koprową przełęcz na południową stronę Tatr a wracaliśmy przez Polski Grzebień.
— Tym lepiej — ciągnąłem — dla wszystkich będzie to nowość. Musimy jednak mieć się na baczności, bo pamiętają panie moje opowiadanie o jednym znajomym turyście, jak on mi opisał Zawrat:
— Proszę sobie wyobrazić pięćdziesiąt trzypiętrowych kamienic jedna na drugiej a u szczytu najwyższej małą klamrę a pan stoi na tej klamrze.
Lusia wzruszyła ramionami lekceważąco, Zosia się śmiała a na twarzy Cesi odmalował się mały niepokój:
— O do licha! — rzekł pan Witold — zdaje się, że ja się znajdę w najgorszym położeniu, bo panie już wprawne turystki a ja zaczynam alfabet tatrzański. Pięćdziesiąt kamienic trzypiętrowych — to wcale nie zachęcające. j
— Właśnie, że zachęcające! — zawołała Lusia — nie ma nic przyjemniejszego, jak chodzić nad przepaściami po turniach.
— Panno Lusiu! — rzekłem — pamięta pani, jak zeszłego roku panna Erna wołała: ja się kocham w klamrach! — a potem przed klamrami usiadła i w płacz: ja nie pójdę, ja nie mogę.
— Szkoda, żem tego nie widziała — śmiała się panna Zosia — ta rezolutna, rozhukana Erna! kto by myślał!
— Może pani zobaczy jeszcze w gorszym wydaniu, gdy ja siądę na klamrach i będę biadał: ja nie mogę, ja nie pójdę!
— Co? pan, mężczyzna! tobym się pana całkiem wyrzekła mimo całego... — tu urwała.
— Co, mimo całego... — pytał żywo pan Witold.
— Mimo całego uszanowania — zaśmiała się Zosia.
— Widzę, — odparł Witold — że będę musiał zdobyć się na całą dozę bohaterstwa. O, smutny losie mężczyzny! nic dość, że musiałem zdobywać serce panny Zosi, muszę jeszcze zdobywać klamry i pięćdziesiąt trzypiętrowych kamienic.
— Niech pan zdobędzie choć ze trzy — wtrąciłem — ale na równinach — panna Zosia nic nie będzie miała przeciw temu!
Panna Zosia wybuchnęła zaraz gwałtownym śmiechem; nie darmo mówiono, że pannie Zosi wystarczy pokazać zgięty palec, aby zaraz rozległa się cała gama śmiechu.
— Proszę szanowne grono — rzekłem — wobec zamierzonej tury przez Zawrat na Orlą Perć i Kozi Wirch musimy przystąpić do obioru wodza. Wszyscy mamy równe szanse, bo nikt z nas tej drogi nie zna. Proszę o wnioski!
— Pan Tadeusz wybrany przez aklamację! — wołała Cesia.
— Zgoda! — wołali wszyscy.
— Za wybór dziękuję i oświadczam, że go przyjmuję ale pod pewnymi warunkami. Po pierwsze: nie mogę ręczyć, czy gdzie nie zbłądzimy a w następstwie nie przesiedzimy w turniach i noc całą, bo drogę znam tylko z opisu w przewodniku Chmielowskiego i to nie dokładnie, jako żem go dokładnie nie czytał. Mam go w plecaku, więc w razie potrzeby wezwę swą sekretarkę, którą mianuję pannę Cesię, aby nam odpowiednie ustępy odczytała ku ogólnemu zbudowaniu. Po drugie: nie mogę ręczyć za trudności drogi, bo ich sam nie znam. Po trzecie: nikt nie będzie poczytywał sobie i drugim za ujmę, jeśli nie damy rady i będziemy musieli wrócić. Zobowiązuję jednak wszystkich tu obecnych, iż o takim szpetnym wypadku zachowają wieczyste milczenie i nie zdradzą go ani słowem — tu skłoniłem się w stronę Lusi — ani rumieńcem — takiż ruch w stronę Cesi — ani śmiechem — dodałem, wskazując na Zosię — iżby plama na naszej sławie taternickiej nie stała się widna w całym Zakopanem.
— Ani myślę wracać! — krzyczała Lusia.
— Nie mów hop, póki nie przeskoczysz — rzekł na to pan Witold.
— A teraz — dodałem — my z panem Witoldem pójdziemy nabrać zapasów wody a panie raczą przedzierzgnąć się w strój męski a sukienki i swetry schować do worków.
Gdyśmy powrócili panny były już przebrane. Cesia była zakłopotana i rumieniła się, Lusia była rozbawiona swym strojem a Zosia się śmiała.
— Śliczny, zachwycający chłopiec! — mówiłem do Cesi, która coraz mocniej oblewała się rumieńcem.
Istotnie granatowe spodenki spięte niżej kolan na guziczki, czarne, jedwabne pończoszki, popielata bluzka w granatowe prążki i brązowy pasek obciskający kibić uwydatniały całą bujność i zgrabność dziewiczej postaci. Bluzka wycięta i kołnierz jej mocno odłożony odsłaniał bajecznie kształtną i białą szyję.
Witold był zachwycony znów swą narzeczoną, która ubrana w niebieski kostium, ze swymi jasnymi włosami i niebieskimi oczyma wyglądała jak cherubinek z obrazka. Także i Lusia wyglądała uroczo w męskim stroju ze swą łobuzerską minką.
— Teraz już jestem zadowolona, — mówiła — jest nas pięciu mężczyzn i nie ma niewiast w naszym towarzystwie. Bo po cóż chodzić z babami! Teraz jest dopiero prawdziwa taternicka wyprawa. Możebyśmy zrobili jakie pierwsze wyjście!
— Ba — odparłem — gdyby było co jeszcze do zdobycia! Wszystkie turnie, turniczki i turniątka miały już swych zdobywców. Sam sławny Janusz Chmielowski zdobył więcej turniczek, niż Don Juan serc niewieścich. Spóźniliśmy się niestety i musimy iść w cudze ślady.
Weszliśmy na turnię.
— Skała! to lubię! — wołała Lusia. — Bo te wszystkie piargi to naprawdę można znienawidzić. Każdy mężczyzna powinien być stały jak skała a nie zmienny jak ten piarg ruchomy.
— Jeśli panna Lusia porównywa mężczyzn ze skałą, to wie pani do czego w Tatrach przyrównałbym niewiasty?
— Do czegóż? — pytały wszystkie panny zaciekawione.
— Do siklawy tatrzańskiej! Bo to ślicznie się wygina, wdzięczy, połyskuje do słońca, stroi się w brylanty i dużo szumu robi.
— Ja wiem, wiem! — wołała Lusia, gdy reszta towarzystwa się śmiała — w tym ostatnim pan Tadeusz do mnie robi przymówkę. Ale niech będzie; jestem ruchliwa i hałasująca siklawa tatrzańska, to lepiej niż być bezwładnym, sterczącym nieruchomo głazem, na który każda koza wlezie.
W tej chwili wspięła się właśnie na głaz i przebiegała zgrabnie po jego stopniach.
— Otóż jest i drugie porównanie tatrzańskie — śmiał się Witold — kuzynka Lusia jest tatrzańską kozicą.
— To chyba ty kuzynie, jesteś świstakiem — odcięła się Lusia.
— A czym ja jestem? — dopominała się Cesia.
— Taką śliczną tatrzańską tęczą, jaką widzieliśmy zeszłego roku nad Wielkim Stawem!
Dziewczyna zarumieniła się i spojrzała na mnie przeciągle, widziałem, że poruszyłem w jej duszy rozkoszne wspomnienie.
— A czym ja jestem? — pytała Witolda panna Zosia.
— Śliczną szarotką! — odrzekł.
— Przecież szarotki nie są niebieskie — odparła, wskazując na swój kostium.
— Ale są takie miękkie i aksamitne, że się chce do ust je tulić.
Tu przycisnął do ust rękę panny.
— A z czymże mnie można porównać? — pytałem Cesię półgłosem.
— O różnie: z sokołem, co wisi wysoko i czyha na zdobycz; z przepaścią, co zagraża nieostrożnej turystce; z wichrem tatrzańskim, co porywa i unosi; ze słońcem, co pali.
Wstępowaliśmy na pierwsze klamry.
— Niechcę być ani sokołem, ani przepaścią, ani wichrem — rzekłem, stojąc na klamrze tuż za dziewczyną — chcę być słońcem, co pali.
— Ho! ho! — odezwano się z dołu.
— Ho, ho! — powtórzyła czarna Zawratowa Turnia.
— Tu pierwsze klamry! — wołałem.
— Klamry! — powtarzano na dole.
— Klamry! — wołało od turni.
Przeszliśmy pierwsze klamry gładko a Lusia spojrzawszy w przepaść, rzekła:
— Na trzy kamienice to może będzie, ale nie na pięćdziesiąt!
— Ba! to dopiero początek, — mówił Witold — zobaczymy, co dalej będzie. Jeśli tak dalej pójdzie, jak dotąd, to mam nadzieję, że panna Zosia mnie się nie wyrzeknie.
— Owszem — śmiała się panna Zosia — pan Witold jest moim uczniem w taternictwie, ale widać, że jest pojętny i ma zdolności.
— Czy tak pojętnym, jak w innych naukach? — pytałem.
— W jakich na przykład?
— Na przykład w miłości?
— O, przepraszam — chichotała Zosia. — w tym przedmiocie to pan Witold jest moim nauczycielem.
— I cóż panie Witoldzie?
— Talenta są duże — odparł Witold — pilność pozostawia do życzenia.
Odetchnąwszy, ruszyliśmy w górę. Ja z Cesią przodem, Lusia w środku, narzeczeni na końcu. Stanęliśmy u stóp stromego żlebiku wilgotnego od spływającej wody, opatrzonego od dołu do góry klamrami i łańcuchami.
— O, — rzekł Witold, spojrzawszy — tu będzie gorzej; no, moja śliczna nauczycielko! proszę o lekcję chodzenia po takich żlebach.
— E! — odparła panna Zosia, patrząc niepewnym wzrokiem w górę — zdaje mi się, że moje własne wiadomości nie sięgają tak daleko.
Jednak pięliśmy się i szło gładko; w jednym tylko miejscu panna Zosia, chwytając za łańcuch, włożyła w stopień skalny prawą nogę zamiast lewej i nie mogła następnie w żaden sposób dokonać koniecznej zmiany, aby wstąpić na wyższy stopień. Wtedy Witold z pewnym narażeniem się ujął pannę za obie stopy, zręcznie podniósł i dokonał zmiany, przestawiając nóżki. Oczywiście nie obeszło się przy tym bez krzyku i śmiechu.
— A ślicznie! — wołałem z góry — to uczeń uczy nauczycielkę!
Weszliśmy teraz w rodzaj korytarza utworzonego przez płytę odwaloną od ściany i samą ścianę. Lusia, opuszczając żleb, spojrzała w dół i rzekła:
— No tu będzie ze sześć kamienic.
— Coraz lepiej — mówił zadyszany Witold — Uf! nie brak tu emocji szczególnie z takimi niebieskimi pannami, co nie wiedzą, która noga prawa a która lewa. Zdaje się, że jak tak dalej pójdzie, to dociągniemy do owych pięćdziesięciu kamienic. Prawdę jednak mówiąc, to już wszystko jedno, czy się spadnie z wysokości sześciu czy pięćdziesięciu, skutek ten sam.
— Ba — rzekłem — wystarczy i jedna, aby kark skręcić; ale przecież jest różnica, bo z wysokości pięćdziesięciu człowiek spłaszczy się na placek.
— Brr! co za porównanie! — dodała Lusia — wcale nie życzę sobie zostać plackiem.
— Byłabyś plackiem z migdałami — rzekła panna Zosia — bo myślisz często o niebieskich migdałkach.
— A tybyś była plackiem ze serem — odcięła się Lusia — bo śmiejesz się jak — do sera.
— Panna Lusia istotnie dziś złośliwa — bronił narzeczonej Witold.
— To tęsknota tak działa — rzekłem — u jednych budzi tkliwość serca u drugich ostrość języczka.
Dalej trafiliśmy na eksponowaną mocno krawędź skalną, której szczupłe stopnie i klamerki dawały mało poczucia bezpieczeństwa.
Witold spojrzał w dół.
— Uf! tu już będzie z dziesięć kamienic!
— Placek się jeszcze z ciebie — kuzynie — nie zrobi — wtrąciła Lusia — ale tort na pewno i to prowansalski, maślany, bo strasznie masz maślane oczy, ile razy patrzysz na Zosię.
— Dziękuję! wolę być zjadaczem tortów, niż tortem.
— A więc ostrożnie! — mówiłem — kto nie chce zostać masą tortową.
Przezwyciężyliśmy i to miejsce szczęśliwie. Dalsza droga była już łatwą.
Stanęliśmy na przełęczy. Usiedliśmy na południowym zboczu i nasycaliśmy się widokiem, który dla narzeczonych był nowy. Rzeźba gór była tak wyrazistą, że widziało się niemal każdą rysę i każdy załom; rozkoszowałem się subtelnym odcieniem fioletowym skał, zwracając nań uwagę Cesi, a równocześnie traciłem głowę patrząc na Cesię. Dziewczyna czując, jaki czar roztacza, była rozpromieniona i szczęśliwa. Stwierdzałem z rozkoszą, jak czar miłości i gór harmonizują ze sobą; zdawało się, że jeden nadawał drugiemu ten stopień potęgi i mocy, które owładały całą duszę. Zwierzałem się z tego półgłosem Cesi a ona rozumiała mię doskonale i rozjaśniał się jej stan własnej duszy. Musieli to czuć i narzeczeni, gdyż objąwszy się patrzali zachwyceni to na siebie, to na góry.
Tylko Lusia, nie czując akordu miłości, mniej zachwycała się widokiem gór i rozwiązywała worek, dobywając z niego zapasów. Ten widok obudził we wszystkich uczucie głodu. Zapasy nasze były szczupłe, gdyż pośpiesznie złożona wycieczka nie dała czasu do staranniejszych przygotowań. Najgorzej było z wodą; półlitrowa manierka Witolda była już pusta, gdyż dzień był upalny, był więc w zapasie litr wody w mojej manierce. Tymczasem wszyscy wołali:
— Pić!
— Wody nie dam! — mówiłem — po posiłku zgotuję herbatę, bo ta lepiej gasi pragnienie.
Cesia rozpostarła bieluchną serwetkę na kamieniu, panny rozłożyły zapasy, ucztowaliśmy z zapałem. Przygotowałem tymczasem maszynkę i wkrótce boski nektar orzeźwiał nasze podniebienia. Niestety! ostatnią kroplę wody wylałem z manierki. Po herbacie dobyłem przewodnik Chmielowskiego.
— Biegła w piśmie sekretarko! — mówiłem do Cesi, otwierając książkę — proszę czytać ustęp: Orla Perć. Ot! tu się ona zaczyna — i wskazałem na biegnącą od przełęczy ku wschodowi grań Małego Koziego Wirchu.
— To jest Orla Perć? — mówiła Lusia ze wzruszeniem. — Boże! tak o niej marzyłam!
Cesia czytała, ja wyjąłem ołówek i pisałem na granicie liczby.
— Co pan tu dodaje? — pytała Lusia — zaglądając ciekawie.
— Godziny i minuty — odparłem — od Zawratu na Kozi Wirch razem trzy godziny!
— O widać profesor-matematyk! — drwiła Lusia.
— Moi państwo! — zabrałem głos — jako wódz dzisiejszej wyprawy muszę państwu przedstawić jasno wszystkie dalsze trudności. Wypada się zastanowić, czy nie należy zrezygnować z Orlej Perci i pójść najprostszą drogą do Pięciu Stawów, ewentualnie do Morskiego Oka.
— Co? nigdy w świecie! — zakrzyczano mię, a najgłośniej krzyczała Lusia — idziemy Orlą Percią!
— Dobrze, niech będzie! Ale proszę rozważyć! — Spojrzałem na zegarek. — Teraz jest druga! O pół do trzeciej wyruszamy, trzy godziny na Kozi, co najmniej godzina wypoczynków po drodze. Jesteśmy na Kozim o pół do siódmej w najlepszym razie; tam pół godziny wypoczynku — siódma. Przed ósmą się ściemnia, czyli, że na zejście do Pięciu Stawów mamy ze trzy kwadranse; strasznie mało, liczą dwie godziny.
— Zanocujemy na Kozim, pogoda przecudna! — było zdanie Cesi.
— To być może, nawet przymusowo, ale jest inna trudność: nie mamy wody. Droga idzie cały czas ot tak jak tu granią, w każdym razie po turniach, a na turniach nie ma wody.
— Boże! — wołała Zosia — cały staw wody przed nami! — i pokazała na staw pod Kołem.
— Tak! tylko proszę zejść i przynieść.
— Jakoś wytrzymamy — mówiła Cesia — mam trochę cukierków marmoladowych.
— Proszę nimi gospodarzyć umiejętnie i wydzielać tylko w ostatecznym razie.
— Byleśmy tylko gdzie nie zbłądzili — mówił pan Witold — z tego podobno najgorsze bywają katastrofy. Ale zdaje się, że droga dobrze jest wyznaczona.
Istotnie czerwone znaki gęsto biegły po grani.
— Przedstawiłem państwu ewentualne trudności a teraz sam głosuję za Orlą Percią.
— Brawo! — wołały panny.
— Tak robił Napoleon — rzekłem — pytał się o zdanie generałów a potem kazał uderzać do szturmu!
— A więc do szturmu! — wołała Lusia, nakładając plecak i wybiegając na grań. — Graniówka! to jest nowość!
Z wyjątkiem mnie, który znałem już grań Granatów i Wołoszyna, wszyscy byli w tej rzeczy nowicjusze. Ale szło dobrze.
— No! — mówiła Lusia — Erna by już tu siedziała i płakała, mając na obie strony przepaść.
— Panno Lusiu! lepiej się nie chwalić — uśmierzałem — bo kto wie, co nas jeszcze czeka. Oby i nasze łzy nie polały się na tych turniach!
Wczasie drogi na szczyt Małego Koziego Wirchu rzekła Lusia:
— Ależ ten znajomy pana Tadeusza to jakiś tęgi blagier! Gdzież owych pięćdziesiąt kamienic na Zawracie?
— Nie, panno Lusiu! ja już go rozumiem, on mówił względną prawdę.
— Jakżeż?
— Tak, widzi pani; on widocznie miał na klamrach porządnego stracha a strach ma wielkie oczy. Z pięciu kamienic zrobiło się pięćdziesiąt. To była więc prawda ale subiektywna, on mówił to, co widziały jego wystraszone oczy.
— Ach, tak! — śmiała się Lusia — chciałabym widzieć takiego turystę na klamrach, jak mu dygocą nogi.
— Jednak to śliczna rzecz chodzić po grani — mówiła Cesia — co za piękne widoki na dwie strony; o, widać Zmarzły Staw i Czarny Staw Gąsienicowy i Halę Gąsienicową. Jak niezmiernie przestronno! Prosto przed nami piętrzą się jakieś turnie, zresztą wszędzie powietrze i błękit!
— Tak — mówił Witold — tylko trochę za dużo tego powietrza i błękitu a za wąsko ziemi pod nogami. Ma się tę szansę, że można spaść na dwie strony.
— Taki wypadek zdarzył się w zeszłym roku na grani Rohaczów — rzekłem — dwaj turyści związani liną szli granią; jeden przeważył się na jedną stronę, drugi chcąc ratować, przechylił się na drugą, lina pękła i obaj spadli każdy w inną dolinę.
— Jezus Maria! — krzyknęła Cesia — i cóż się stało?
— Pozbierano ich kości.
— Och, ten zeszły rok był w Tatrach strasznie nieszczęśliwy — mówiła Zosia.
— Bo też państwo wleźliście na temat! — strofowała Lusia. — Przecież żaden dobry przewodnik nie opowiada o spadaniu z grani, gdy wiedzie turystów po grani!
— Panna Lusia ma słuszność — rzekłem — zapomniałem o swej roli i należy mi się nagana.
Z Małego Koziego Wirchu perć sprowadza nagle w dół a potem skręca na północ i wchodzi w żleb stromy i groźny. Dno żlebu było zasłane stromym śniegiem, który niżej urywał się nad bezdenną przepaścią. Po prawej stronie ściany były przybite liny druciane biegnące pochyło w dół. Wziąłem linę w rękę, próbując stąpić na śnieg, okazał się miękki, rozmokły i nie dawał stopom oparcia. Od razu zorientowałem się w położeniu.
— Proszę uważać — mówiłem, biorąc linę w obie ręce — trzeba przejeżdżać w powietrzu na obu rękach po linie! Na śnieg nie stawać, bo zdradliwy! Pod drugą liną jest już półeczka skalna, tam nogi znajdą oparcie. Jazda pojedyńczo, żeby liny zbyt nie obciążać! Następna osoba nie ruszy pierwej, aż poprzednia dosięgnie poza hak drugiej liny. Baczność i ostrożność! ekspozycja wielka!
Zacząłem jazdę; trwała kilka metrów. Minąwszy hak stanąłem na półce skalnej, trzymając następną linę w ręku.
— Teraz panna Cesia!
Cesia naśladowała me ruchy i przejechała zgrabnie i pewnie. Gdy doszła do mnie, przesunęliśmy się wzdłuż półki, aż umieściłem ją na bezpiecznym miejscu już poza żlebem. Sam wracałem do haka, aby nadzorować dalszych turystów. Dochodząc do haka, usłyszałem stłumiony krzyk. To Lusia, nie stosując się do mych wskazówek, chwyciła tylko prawą ręką za linę a lewą wsparła na ciupadze, którą wbiła w śnieg. Ciupaga wjechała nagle głęboko w rozmokły śnieg a dziewczyna zawisła na linie na prawej ręce. Próbowała wyszarpnąć drugą, ale ta była przywiązana do ciupagi, jak zwykle na turniach i nie mogła wydrzeć ciupagi ze śniegu. Zrozumiałem grozę położenia; rzuciłem się w mgnieniu oka po linie ku pannie, w kilka sekund dotarłem do niej a zawisłszy na jednej ręce, chwyciłem za jej lewą rękę.
— Proszę trzymać mocno linę! — rzekłem a potem targnąłem jej ręką i wydarłem wraz z ciupagą utkwioną w śniegu. W jednej chwili podniosłem jej rękę i przytknąłem do liny; chwyciła ją kurczowo. Wtedy odwróciłem się na linie i rzekłem:
— Już dobrze! ostrożnie za mną.
Przebyliśmy krytyczne miejsce, przeprowadziłem ją przez półkę ku Cesi; teraz dopiero spostrzegłem, że dziewczyna była śmiertelnie blada i mocno dyszała.
Cesia zajęła się siostrą, ja skoczyłem ku hakowi. Pomoc dalsza była zbędna; narzeczeni, którzy widzieli wypadek, przesuwali się ostrożnie i przeszli bez wypadku.
Gdy nasza gromadka zeszła się razem, Lusia była jeszcze blada ale już ochłonęła. Cesia trzymała ją w ramionach.
— Co ci jest Lusiu? — pytała zaniepokojona.
— Nic już — ale widziałam przed oczyma śmierć — mówiła Lusia, uśmiechając się blado. — Byłabym linę za kilka chwil z ręki wypuściła.
— Jezu Chryste! Lusiu! — mówiła Cesia, tuląc ją do piersi i zaczęła ją gwałtownie całować.
Usiedliśmy wszyscy około Lusi, jak koło dziecka, co wstało z niebezpiecznej choroby. Każdy na swój sposób obdarzał ją pieszczotą; wziąłem jej niefortunną lewą rączkę i bijąc z lekka, mówiłem:
— A nieposłuszna rączka! to się tak robi? tyle strachu nam napędzić!
— Już będę teraz posłuszna — odpowiadała dziewczyna.
Czuliśmy wszyscy, jak wspólne pożycie w Tatrach zbliża i jednoczy. Cesia patrzała na mnie szczególnym wzrokiem; rozumiałem; oto zyskałem u niej aureolę bohaterstwa i chciało mi się śmiać ze siebie; nie przewidywałem, że wkrótce będę musiał działać w sytuacji o wiele trudniejszej.
Na Zmarzłej przełęczy odsłonił się nam widok na przepysznie ukształtowaną Zamarłą Turnię; spojrzawszy na stronę południową podziwialiśmy jej wspaniałe krzesanice zbiegające pionowo ku Pustej Dolince. Niby te same widoki — ale jakże inne! Zmieniają się ciągle ramy, zmienia się zakres i rozległość panoramy, tudzież stanowisko widza; jedne szczegóły roztapiają się lub znikają gdzieś w głębi, inne występują na plan pierwszy.
Tak i teraz wystąpiła Pusta Dolina ze swymi polami śniegowymi a w głębi Czarny Staw, jeden z pięciu; wystąpiły na pierwszy plan zbocza Granatów po stronie północnej. Usiedliśmy na gładkich, pochyłych płytach.
— Patrzcie państwo — pokazywałem na zbocze Granatów — widzicie tam ścieżkę w serpentyny? W zeszłym miesiącu szedłem tamtędy sam na Kozi Wirch; wychodzi się aż na grań Granatów i schodzi się potem do żlebu Kulczyńskiego. Jest tam po drodze mocno pionowy, wąski komin dwudziestometrowy. Opowiem wam o swojej wędrówce tym kominem, który później spod ścian Koziego zobaczymy zapewne dokładnie. Będzie to dla nas nawet pożyteczne, bo tam spraktykowałem, jak należy przezwyciężać trudniejsze miejsca na turniach.
— Słuchamy, to będzie ciekawe — mówiła Lusia, która już odzyskała werwę.
— Otóż tak: stoję nad kominem; o! do licha! widać wskróś aż do dna Koziej dolinki, może nie pięćdziesiąt ale tak ze trzydzieści kamienic.
— Nie wielka już różnica! — mruknął Witold.
— Zsuwam się ostrożnie do komina, są chwyty i stopnie, skała twarda — dobrze. Zniżam się powoli, coraz gorzej. Mniej więcej w środku komin gładki ani ugryźć. Rozpieram się rękami i zsuwam, macając nogami — uf! nie ma gdzie buta wetknąć; w dodatku plecak okropnie wypycha z komina. Cofam się w górę, zaczepiam z przeproszeniem dolną częścią stroju turystycznego o jakieś wysterki skalne i niby siedzę. Co u licha — czuję jakieś stukanie w kominie. Rozglądam się — aha, to serce mi tak stuka! to emocja! Patrzę w dół — trzydzieści kamienic! patrzę w górę, brzeg komina wysoko. Próbuję na nowo zsuwać się w dół i macać nogami; ten sam skutek, znów rejterada w górę. Trzeba wracać! uf! wstyd i demoralizacja! Ale nie ma rady. Ba — jakże wracać? tyłem się nie wyspinasz a obrócić się w kominie z workiem na plecach ani mowy! Przyznajcie państwo, że pyszne położenie.
— Bajeczne! — wołały panny — i cóż, cóż?
— Zaraz. — Siedzę znów a w kominie coraz mocniej stuka i pot spływa z czoła na twarz. Przez jakiś czas nic nie myślę, potem zaczynam myśleć. To wszystkiemu worek winien, trzeba go zrzucić do Koziej Dolinki. Ba — myślę — obiecywałeś sobie doskonałą herbatę na Kozim Wirchu i pyszny obiad z szynką, jajami i ciastkami. Żal prawdziwy, ale worek wściekle wypycha z komina. Próbuję odpiąć rzemienie, ani rusz! ręce potrzebne do rozpychania się o ściany.
— Czekaj — mówię do siebie głośno; to dodaje otuchy, bo tak jakby dwóch było; ale głos w kominie brzmi głucho i grobowo — musisz być zmęczony. Siądź wygodniej, odpocznij i zagwizdaj sobie jaką melodię, to cię rozerwie, bo nudno tak siedzieć niby nie całkiem z dobrej woli. Cofnąłem się jeszcze wyżej, usiadłem wygodniej i gwiżdżę. Gdzieś na Kozim Wirchu odpowiada mi kozica; to mię zajmuje, wypatruję ją po turniach. Ale nie mogę dojrzeć. Czuję, że odpocząłem, stukanie w kominie ustaje, ale ogarnia mnie chłodny gniew. Jesteś truteń — mówi do mnie niby ten drugi — wlazłeś w pułapkę, musisz przecież myśleć, jak wyleźć. Macasz na oślep nogami, serce ci stuka a tu trzeba tylko zimnej krwi i rozwagi. Nic cię gorszego nie czeka, jak zjazd do Koziej Dolinki; niejeden kiep już w Tatrach zjechał, świat się nie zawali, jeśli i ty zjedziesz. Ten argument istotnie podziałał; uśmiechnąłem się: O to głównie chodzi, żeby świat się nie zawalił — rzekę głośno.
Przypatruję się teraz spokojnie ścianom komina, rozważam, obliczam. Tu jest chwyt, mały, ale jest! tam jest stopień, tam niżej drugi; najpierw prawa potem lewa noga — lewa ręka weźmie chwyt, prawa oprze się dłonią o ścianę, bo zadzierżysta. Wykonywam plan z cudowną precyzją a równocześnie mówię sobie, że nie dbam nic a nic o Kozią Dolinkę. Umyślnie patrzę na nią i drwię sobie z niej w żywe oczy; przecież świat się nie zawali — a to grunt, bo inaczej byłoby strasznie dużo huku. Udało się! Komin rozszerza się, staje się mniej gładki, po chwili stoję już pod nim i mówię sobie. No! obiad i herbata na Kozim Wirchu uratowane!
I smakowało mi potem bajecznie. Tu zdobyłem naukę i doświadczenie; główna zasada: nigdy na oślep! Im trudniej, tym zimniej, tym matematyczniej.
Panny śmiały się do rozpuku.
— Ależ to znakomite — mówiła Lusia rozbawiona — świat się nie zawali! nie, istotnie, to jest nadzwyczaj pocieszające!
Poszliśmy dalej i wyszliśmy na piękny taras pod ścianą Zamarłej Turni; później droga się urwała, na pionowej ścianie widniała żelazna drabina; nią zeszliśmy do Koziej przełęczy. Jest to wąski, dziki i ponury zakamarek, w którym nawet w ciche dni wiatr śwista. Opuściliśmy go zaraz, wspinając się na stronę południową po wysokich stopniach na ściany Koziego Wirchu; ścieżka wyprowadza na grań a następnie przerzuca się na stronę północną. Zaczynało nam dokuczać silne pragnienie.
— Królestwo za kubek wody! — wołała Lusia — ginę z pragnienia!
— Panno Cesiu — rzekłem — proszę nam dać po cukierku z marmoladą.
Cesia wydobyła torebkę.
— Dużo ich jest?
Policzyła.
— Piętnaście, po trzy na osobę.
Smakowało wybornie, ale pragnienie wzmagało się. Wypociliśmy przecież ze siebie nieprawdopodobne ilości wody, było gorąco.
— Pragnienie może nam rzeczywiście dać się we znaki — mówiłem do Witolda — sporo godzin przyjdzie nam jeszcze spędzić na turniach; będzie ciężko.
— Trzeba się uzbroić w cierpliwość! — odparł Witold.
Nagle na skałach nad nami ukazała się postać turysty, schodził z Koziego Wirchu. Gdy zrównał się z nami, powitałem go i zagadnąłem:
— Przepraszam, czy nie ma pan może wody? nie mamy ani kropli.
— Niestety, wody już dawno nie mam, ale trafiłem po drodze od Granatów na płatek śniegu i nabrałem do manierki. Mogę część odstąpić.
Wyjąłem saganek, z manierki wytrzęsło się z trudem trochę śniegu. Podziękowaliśmy turyście i poszedł.
— Śnieg — mówiłem — gasi chwilowo pragnienie, ale potem jeszcze gorzej zechce się pić.
Braliśmy
po gałce i kładli w usta; niestety, cała porcja wnet znikła. Szliśmy dalej północną ścianą Koziego — ale zauważyłem, że narzeczeni zostają w tyle i nikną nam z oczu. Chciałem czekać, ale Cesia mi szepnęła, żeby im zostawić trochę swobody, bo mają sobie dużo do powiedzenia.
— A my także — mówiłem.
Uścisnęła mię za rękę.
— Co to jest, że ich nie widać — mówiłem zaniepokojony po pewnym czasie, wszakże już dawno powinni nadejść.
— Ba! — wołała Lusia — pewnie gdzie siedzą pod skałą i tamują sobie nawzajem oddech.
Jednak czas mijał, nie nadchodzili.
— Nie, — rzekłem, wstając — tam coś zaszło; niech panie tu siedzą, ja pójdę szukać.
— Ho! ho! — wołałem.
Milczenie.
— Może Zosia osłabła — obawiała się Cesia — ona dziś właściwie szósty dzień na wycieczce. Idziemy razem, nasza pomoc może być potrzebna.
Wracaliśmy wszyscy; rozglądałem się bacznie.
— Ho! ho! — wołały panny.
Cisza. Ogarnął nas niepokój. Po dłuższym marszu w dół, stanąłem; ścieżka stawała się prawie poziomą i rozszerzała się w obszerny, piarżysty taras. Poszliśmy jeszcze dalej za załomy skalne.
— Przecież tu byliśmy wszyscy razem; poznaję ten kamień, sznurowałam sobie na nim bucik — wskazywała Lusia — a Zosia przysiadła obok. Potem oni tu zostali.
— Co to jest? — mówiła zaniepokojona Cesia — przecież się nie wrócili, ani nie mogli z nami się rozminąć.
— Ani jedno, ani drugie nie jest możliwe — odparłem, ale niepokój Cesi i mnie się udzielił. — Można tylko jedno przypuszczać, że zeszli ze ścieżki i zbłądzili.
— Boże — szepnęła Cesia — może im grozi niebezpieczeństwo, może gdzie spadli!
— Jezu Chryste! — wyrzekła Lusia i nagle pobladła.
— Nie trzeba zaraz przypuszczać najgorszych rzeczy; pan Witold choć nowicjusz, ale wcale dzielnie chodzi a panna Zosia przecież dość już wprawna taterniczka — uspokajałem.
— Ho! ho! —
Znów milczenie i cisza; zdawało mi się, że słyszę bicie serc naszych. Rozglądałem się bystro w sytuacji, wracając znowu na piarżysty taras; gdzieś tu musieli zejść ze ścieżki; znaki istotnie były tu zatarte z powodu piargu; ścieżka szła, wyginając się, pod ściany na prawo; na wprost szły jednak jakby mylne, może koziej perci.
Zszedłszy o kilkanaście metrów ze ścieżki, ujrzałem na piasku dziurkę wyraźnie od ciupagi a jeszcze dalej odcisk damskiego obcaska. Nie było wątpliwości, przeszli tędy. Wezwałem panny.
— Są ślady — wskazałem — jest prawie pewność, że szli tędy; prawdopodobnie więc weszli dalej w te skały.
Lusia miała bystre oczko, odkryła jeszcze jeden ślad wyraźny i poznawała bucik Zosi.
— Tak, tak, poznaję na pewno, bośmy przy Zmarzłym Stawie porównywały odciski swych stóp na śniegu. Boże, jeśli weszli tam na te ściany, to zginęli!
Tu nagle wybuchła płaczem. Cesia panowała nad sobą ale miała też łzy w oczach i usta jej drgały; patrzała na mnie pytającym i błagalnym wzrokiem.
— Moje złote! — mówiłem, starając się o swobodny ton — odwagi! Panna Lusia niech nie płacze, bo jeśli wszyscy siądziemy i zaczniemy płakać, to z tego niewielka będzie pomoc. Proszę tu siąść i czekać na mnie; muszę zbadać teren a o mnie się nie niepokoić, bo się turniom zjeść nie dam.
Dziewczęta siadły, ja ruszyłem powoli. Z piargu wstąpiłem na łatwe skały, które wyginały się w różne ściany tak, że wnet panny znikły mi z oczu. Lawirowałem, idąc prawie poziomo z lekkim odchyleniem w górę i wybierając takie miejsca, które mogły przedstawiać pozory ścieżki; przy tym hukałem często:
— Ho! ho! — i przystawałem, nadsłuchując. Cisza.
Po kilku takich próbach, gdy ściana zaczęła się stawać coraz trudniejszą, uczułem, że mi serce stuka, jak w owym kominie. Przebiegła mi straszna myśl przez głowę: To katastrofa! zbłądzili, weszli w ten labirynt ścian, turni, zachodzików i półek i — spadli. Przecież byliby gdzieś niedaleko i musieliby słyszeć hukanie.
— Ho! ho! — Cisza. Czułem, że włosy mi się jeżą na głowie. Szedłem dalej, stawiając w gęstych odstępach po dwa kamienie w kopczyk, abym sam mógł znaleźć odwrót. Wstąpiłem na poziomą, wąską półkę, która się wyginała w prawo naokoło skały; za skałą półka wkrótce się urwała, nie puszczało; natomiast odsłonił mi się widok na nowe ściany.
— Ho! ho! — wołałem donośnie.
— Ho! ho! — odezwały się głosy nade mną na ścianie.
Spojrzałem w górę: nade mną wyżej rysowały się sylwetki naszych zaginionych turystów. Siedzieli na ścianie, objąwszy się wpół, wołali i dawali znaki chusteczkami. Uczułem niezmierną radość; pewnie tam płaczecie, moje biedniątka — myślałem o Cesi i Lusi — a oni tu zdrowi.
— Ho! ho! panie Witoldzie! Cóż tam z wami?
— Niedobrze! — wołał — ani naprzód, ani wstecz!
— Siedźcie na miejscu! — krzyczałem — to najbezpieczniej! Będę się starał dać wam pomoc!
Wspiąłem się nieco po ścianie na występ skalny, skąd mogłem lepiej ich widzieć i ocenić położenie. Dalej ściana była gładka, u podnóża ogromna przepaść.
— Którędy dostaliście się na tę ścianę?
— Nie wiem — wołał Witold — szliśmy gdzieś tam niżej, potem w górę, potem wracaliśmy parę razy. Zbłądziliśmy. Tam nad nami widać było jakby ścieżkę; chcieliśmy się dostać do niej, ale nie puściło. Teraz nic nie widać! Ale ścieżka musi być w górze!
Wyjąłem lornetkę, aby zbadać teren. W pewnej wysokości ponad nimi dostrzegłem istotnie ścieżkę; zdawało mi się, że to będzie właśnie miejsce, z którego zawróciliśmy z pannami.
Byliśmy więc wtedy nad nimi, ale czemu nie słyszeli wołania? Rzecz prosta — przyszło mi na myśl — gdy my byliśmy tam, oni błądzili jeszcze znacznie niżej, widocznie głos gubił się w ścianach. Chodziło teraz o drogę do nich. Ściana, która dzieliła mię od nich, była — o ile mogłem ocenić — zbyt trudna do przebycia. Rozglądałem się po bokach, nie mogłem nic wypatrzyć. Wejście gdzieś musi być — myślałem — skoro wleźli, ale odnajdź je teraz, gdy oni sami nie mogą go odnaleźć. Obejrzałem ścianę nad nimi, wydawała się więcej poszarpana i znacznie łatwiejsza. Widziałem wyraźnie, że oboje siedzą pod niewielką przewieszką, nic więc nie mogą nad sobą widzieć. Chwilę rozmyślałem, potem postanowiłem.
— Ho! ho! panie Witoldzie! siedźcie na miejscu! Zaklinam na wszystko! Pomoc przyjdzie z góry, bo tędy na wprost nie ma zejścia. Tam krótsza przestrzeń i dostęp łatwiejszy! Przywiążcie chusteczki do ciupag i machajcie nimi w górę nad przewieszkę.
— Rozumiemy! — wołała Zosia — pomoc z góry! siedzieć na miejscu! machać chusteczkami!
Zacząłem się cofać; moje kopczyki wskazywały mi w tym labiryncie drogę. Niedługo byłem przy pannach, zdjąłem czapkę i ocierałem pot z czoła.
— Cóż? — wołały obie.
— Są cali i zdrowi, chwała Bogu!
— Gdzie? czemu nie przyszli?
— Bo nie mogą! siedzą na ścianie i ani w górę ani w dół!
— Boże! cóż będzie?
— Spokój i zimna krew! to przecież bajeczne szczęście, że zdrowi. Tam mogą siedzieć choćby dwie doby; jeżeli sami nie damy rady, sprowadzimy im pomoc. Mają zapasy.
— Mogą umrzeć z pragnienia! — mówiła Lusia.
— Jakoś to będzie! wracamy w górę!
Doszliśmy do pierwszego punktu.
— Ho! ho! — wołałem z góry.
— Ho! ho! — odezwało się z dołu, równocześnie dwie chusteczki białe zaczęły powiewać wśród skał.
— Tam są — mówiłem wskazując — niżej, ale skała ich zakrywa.
— Boże! jakże do nich się dostać? — mówiła z lękiem Cesia — okropna przepaść!
— Cesiu! — odparłem — pamiętasz: nigdy na oślep! zimna krew! Proszę tu siadać i odpoczywać, ja też trochę odpocznę, potem spróbuję zejść do nich.
Zdjąłem worek i odpiąłem od ręki ciupagę.
— Boję się — mówiła Cesia, drżąc — boję się, że to będzie kara za naszą grzeszną miłość.
— Miłość nie jest grzechem — mówiłem, całując jej rękę — nasza miłość liliowa.
Zacząłem schodzić.
— Będę się modliła — mówiła Cesia.
— Dobrze!
Jak przewidywałem, ściana była trudna, przepaścista, ale twarda, miała niezłe chwyty i stopnie. Niżej jednak stawała się coraz gładszą; musiałem się posuwać z wielką ostrożnością. Wtedy przypomniałem sobie opowiadania mego kolegi Toma, zawołanego taternika, jak chodził po takich ściankach boso. Zdjąłem buciki i umieściłem bezpiecznie w zagłębieniu skalnym; rzeczywiście w skarpetkach szło się po płytach i ściankach znakomicie zwłaszcza, że granit był szorstki.
Chusteczki widniały przede mną coraz bliżej i zarazem głowa przewieszki, pod którą oboje siedzieli. Nad przewieszką był nawet dość wygodny tarasik, to mi dodawało otuchy. Położyłem się na brzuchu i czołgałem się ku krawędzi.
— Jestem tu nad wami — mówiłem.
— Brawo! — wołali narzeczeni.
Przesunąłem głowę za krawędź przewieszki; zobaczyliśmy się nawzajem.
— Jakże tam? — pytał Witold.
— Byłoby dobrze; najgorszy sęk ta przewieszka! Wygląda tak, że musicie zrobić to pierwsze wyjście.
— Tu niżej są małe stopnie — mówił Witold — ale co w górze?
— Owszem są chwyty twarde, choć małe. Tu głowa przewieszki jest pęknięta, można wetknąć w szparę rękę, są zęby; ale hola! proszę zdjąć buciki i włożyć do worków.
— Dobrze — mówił Witold — rozumiem.
Tymczasem upatrzyłem sobie nieco wyżej blok skalny, za który mogłem silnie chwycić lewą ręką, prawą dostawałem do krawędzi przewieszki.
— Proszę podsadzić najpierw pannę Zosię — mówiłem — prawą rękę niech włoży w szparę, na lewą jest tu chwyt a potem ją chwycę i podciągnę.
Czekałem.
— Zosia idzie! — był głos Witolda.
Białe rączki ukazały się na krawędzi przewieszki a potem błysnęła jasna główka; śmiała się nawet teraz. Wskazałem jej chwyt, ujęła go; wtedy chwyciłem za tę rękę mocno.
— Teraz w górę i na brzuch! — mówiłem.
Gibka panna przeczołgała się zgrabnie, ja ciągnąłem z całej siły; znalazła się przy mnie.
— Cudownie! — rzekłem — proszę odejść nieco wyżej. Teraz worki!
Witold podał mi ciupagę, do toporka przywiązywał po kolei dwa worki; wyciągnąłem je ostrożnie w górę. Zosia odbierała i swój zaraz wzięła na ramiona.
— Wspinam się! — wołał z dołu Witold; powtórzyła się poprzednia scena o tyle jednak trudniej, że już bez pomocy z dołu. Poszło jednak szczęśliwie i byliśmy za chwilę razem.
— Teraz odpocząć trochę i ostrożnie za mną.
Witold spojrzał w dół i rzekł:
— No, teraz to istotnie jest nareszcie pięćdziesiąt kamienic; mogły być z nas placki!
— Ostrożnie — rzekłem — jeszcze mogą być! ta ścianka niełatwa.
Włożył worek, szliśmy w górę; po drodze zabrałem buty, które Witoldowi włożyłem do worka. Zobaczono nas z góry; rozległy się okrzyki radości.
Po chwili byliśmy już razem a Zosia przechodziła po kolei w ramiona Cesi i Lusi, które ją gwałtownie całowały; łzy radości lały się z pięknych oczu.
— Boże! — mówiłem — znów płaczą! Nie płaczcie panny, bo resztę wody wypłaczecie!
Nagle Lusia spojrzała na nas, otarła oczy i wybuchnęła gwałtownym śmiechem.
— Toż oni wszyscy boso! a gdzież buty?
— Koboldy gór — odparłem — zabrały je w okup za to, że nas puściły cało.
A Witold zrobił komiczną minę i rzekł, wskazując w dół:
— Tak, tak — zamiast nas nasze buty leżą w Koziej Dolince.
— Cóż teraz będzie? — śmiała się na zabój Lusia — takich turystów jeszcze w Tatrach nie widziałam.
— W każdym razie nie będziemy siedzieć i beczeć, jak to czasem robią pewne panny! — a potem dodałem: — A co nie ostrzegałem: oby i nasze łzy nie polały się na tych turniach! Ale żart na bok; narzeczeni są i buty są! No! chwała Bogu! Zmarnowaliśmy jednak z godzinę cennego czasu. A i teraz trzeba wypocząć!
Wdzialiśmy buciki i zaczęły się opowiadania.
— Cóż wy robiliście tam na ścianie? — pytała Cesia Zosię.
— Co? — śmiała się Zosia a potem przechyliła się do ucha Cesi; jednak usłyszałem: ca-ło-wa-li-śmy się!
Teraz Cesia wybuchnęła śmiechem:
— Boże! w takim położeniu!
— Co? jak? — pytałem.
— E! niepotrzebna ciekawość! — odparła mi Zosia.
— Wiecie państwo, jak zachowała się panna Zosia na tej wściekłej przewieszce, gdy ujrzałem jej głowę i gdy sama wisiała wprost nad przepaścią?
— Jak?
— Śmiała się!
— No, wiecie państwo! — krzyknęła Lusia. — Ja tu beczę jak dziki osioł a ta dziewczyna tam się śmieje! Ona umierając, jeszcze będzie się śmiała!
— A jak to beczy dziki osioł? — pytał Witold.
— Wiedziałbyś kuzynie — odcięła się Lusia — gdyby ci Zosia spadła do Koziej dolinki.
Witold zaś mówił:
— Myśmy źle zrobili, że po zmyleniu ścieżki szliśmy na oślep, ale nas potem zwabiła ta ścieżka. Dopiero na przewieszce zrozumiałem dobrze zasadę: „nigdy na oślep“. Tam trzeba było ściśle obliczać.
— Patrzcie państwo! — pokazywałem — widać stąd jak na dłoni mój komin pod granią Granatów!
Wszyscy oglądali to bez szkieł, to przez lornetki a Witold rzekł:
— Siedząc tam pod przewieszką, mieliśmy jednak jedną pociechę z panną Zosią: Przecież świat się nie zawali a to grunt, bo by było bardzo wiele huku!
— No, no, kuzynie — mówiła ze ślicznym uśmiechem Cesia — wiem, wiem; były tam jeszcze i inne pociechy. Ale teraz musimy sobie przyrzec, że więcej już się nie rozdzielimy pod żadnym pozorem. Wspólna dola i niedola. Boże! co myśmy tu przeżyły, gdy pan Tadeusz schodził w dół nad tą przepaścią i zniknął nam z oczu! Nie, nie! pilnujmy się gromadki i idźmy wszyscy razem. Jeśli ginąć, to wspólnie!
Potem podeszła do mnie i ścisnęła mi mocno rękę:
— Jestem niezmiernie wdzięczna.
A oczy jaśniały wszystkimi blaskami wdzięcznego dziewiczego serca. Dalsza droga odbyła się już bez zdarzeń i wyszliśmy wreszcie na Kozi Wirch. Spojrzałem na zegarek, było po siódmej.
Na końcu ogromnego łańcucha Tatr za wierchami zachodziło właśnie w szkarłatnych blaskach słońce. Było jak rozżarzony metal i zapadało za wał chmur, które mieniły się wszystkimi blaskami purpury i złota. Spoza krawędzi karminowych chmur wystrzelały wysoko na nieboskłon smugi złociste promieni. Na wschód od nas Miedziane a dalej Żabie szczyty, Rysy, Wysoka, Garłuch, Lodowy i potężna, rozłożysta Szeroka Jaworzyńska, wreszcie Hawrań były całe purpurowe.
— Przecudny widok! żarzenie się gór! — mówiła Cesia. — Co za przepyszny zachód!
— Ba — rzekł Witold — czy nie wróży on zmiany pogody a nawet burzy? Patrzcie jak szybko rosną te wały chmur!
— Co za cudowna chmura! — wskazywała Lusia na południowy zachód.
W tej stronie nieba bliżej nas wisiał w otchłaniach niebios samotny, fantastycznie skłębiony obłok, olśniewający blaskiem swych świateł i barw. Jakby roztopiona olbrzymia bryła złota, w której żar powypalał pełno szczelin, jam i wgłębień, jaśniejących roztopionym metalem, po brzegach olśniewających bielą śniegów lub płonących czerwienią krwi. Widok był czarujący i przykuwający wzrok tym silniej, że obłok zmieniał kształty, w jednych miejscach się wydymał, w drugich zapadał i mienił się barwami tak silnie, że trzeba było mrużyć oczy. Na turniach Koziego Wirchu i na naszych własnych postaciach i twarzach świeciły czerwone odblaski. A tymczasem doliny i stawy pod turniami były już w głębokim cieniu, tylko Wielki Staw, w którym odbijały się rozżarzone turnie Miedzianego grał wszystkimi tonami czerwieni, granatu i fioletu.
Rozsiedliśmy się na skałach, położyłem się na płycie a Cesia siadła u mej głowy.
— Jej! — biadała Lusia, padając na głaz — ratujcie! umieram z pragnienia!
Istotnie pragnienie silne, niemiłosierne dokuczało nam wszystkim.
— Panno Cesiu! cukierka! rozdzielić ostatnią porcję!
Każdy dostał po cukierku; śliczne paluszki wsunęły mi malinę w usta i zostały chwilę na mych ustach.
— Otóż to jest niedola taternicka! Wszystkie przeciwności naraz! Tam cały Wielki Staw pełen najpyszniejszej wody, a tu giń z pragnienia! Och, żeby choć taka długa rurka, którą by można włożyć stąd do stawu i pociągnąć.
— Panna Lusia nic się nie zna na prawach fizyki — a doświadczenie Toricell’ego!
— Wiem, wiem! wodę można wyciągnąć na dziesięć metrów!
— Tak a my jesteśmy siedemset metrów nad Wielkim Stawem!
— E! — mówiła Lusia — co mi z fizyki! Cała fizyka wraz z jej profesorem nic mi nie pomoże w tym utrapieniu!
— A może jeszcze pomoże!
Wyjąłem z worka kawał sera i ukroiłem płatek.
— Panno Lusiu! niech pani to położy na języczek.
Był to świeży ser owczy, który kupiłem u gaździny na Hali Gąsienicowej. Wilgotny płatek gasił nieco pragnienie; próbowaliśmy wszyscy a Lusia mówiła:
— Rzeczywiście — łagodzi to nieznośne uczucie.
— A widzi pani! nie trzeba wydziwiać na fizykę i jej profesorów. Może jeszcze pociśniemy tę skałę i ze skały woda wytryśnie! Zresztą z Tatrami to tak jak z miłością: kto chce kochać, cierpieć musi; kto chce bujać w Tatrach, także cierpieć musi.
— Boże! — mówiła Lusia — gdyby nie ci błędni turyści, co to lubią umyślnie się odosabniać i szukać sobie zakątków w niedostępnych turniach, bylibyśmy może już na dole i piłabym tę wodę, tę cudną purpurowo-granatową wodę.
— Na pociechę opowiem pannie Lusi jedną historyjkę, którą mi opowiadał Kulig, właściciel hotelu „pod Giewontem“ o jednym turyście.
— Prosimy — mówiły panny.
— Jednego dnia w lipcu w tym roku zajechał do hotelu oficer austriacki. Wieczorem przy kolacji rozłożył na stole mapę generalnego sztabu i studiował. Potem zawołał gospodarza i polecił przygotować sobie kotlet cielęcy i dwie kromki chleba z masłem do papieru. Na zapytanie, dokąd się wybiera, odrzekł, że do Morskiego Oka przez Waksmundzką polanę a potem przez Polski Grzebień do Szmeksu.
— Może panu trzeba przewodnika, górala? — pytał gospodarz.
— Przewodnika? nigdy w świecie! ot! tu mój przewodnik — i wskazał na mapę. Gospodarz wyjaśniał mu trudności, brak napisów i znaków — nie posłuchał. Nazajutrz rano o świcie poszedł. Dzień zrobił się mglisty, w nocy lunął deszcz i lał cały następny dzień. Wieczorem siedzi gospodarz na werandzie, gdy drzwi się otwierają i wchodzi niefortunny turysta cały obmoknięty i zbłocony.
— Ach, panie gospodarzu — mówi, zrzucając pelerynę i plecak i siadając do stołu — proszę jeść!
— Może usmażyć kotlet? — pyta gospodarz.
— Co? kotlet? trzy, panie, trzy duże kotlety! — pokazywał na palcach.
Zjadł potem wszystkie trzy, wypił parę butelek piwa i jeszcze kazał sobie podać dużą porcję leguminy. Okazało się, że gdzieś na Psiej Trawce zbłądził w lasach i we mgle, chodził w kółko, wlazł potem na jakieś piargi, być może, że w dolinie Pańszczycy.
— Gdzieś pan nocował? — pytał gospodarz.
— Gdzie? pod kosówką, panie, rozumie pan? pod kosówką, cały mokry.
Śliczny nocleg w ulewny deszcz! Następnego dnia znów błądził w kółko i głodował, aż pod wieczór wylazł z lasu i trafił do Jaszczurówki. Stąd wrócił do hotelu. Gospodarz poradził mu wypić parę szklanek herbaty z rumem do łóżka a rzeczy oddać do kuchni do wysuszenia. Dwa dni leżał w łóżku a gdy się wypogodziło, wziął sobie górala-przewodnika i jeszcze sześć kotletów na drogę. Tak to ludziom wiedzie się czasem w Tatrach.
Tymczasem słońce zaszło, chmury zaciągnęły niebo na zachodzie. Turnie, które z purpurowych stały się różowe, potem szare, teraz były fioletowe i przybierały coraz ciemniejsze tony; widocznie mrok się rozsiewał. Radziliśmy o swym położeniu.
— Mamy dwie możliwości: — mówiłem — albo tu zostać na nocleg, który mógłby nam przynieść cudowne wrażenia, albo schodzić w dół ku Wielkiemu Stawowi drogą, której nikt z nas nie zna i naturalnie po ciemku, co najwyżej przy latarni, którą mam we worku.
— Przecież pan Tadeusz musiał tą drogą schodzić, skoro był na Kozim Wirchu — rzekła Lusia.
— Nie, panno Lusiu! schodziłem wtedy do Koziej dolinki żlebem Kulczyńskiego. Ścieżka tu zaraz pod szczytem dzieli się na dwie drogi. Proszę więc o radę i zdanie szanownego sztabu przed tą nową kampanią.
— Tu byłoby cudownie nocować — mówiła Cesia — tak w gwiaździstą noc pod sklepieniem nieba i jeszcze przy księżycu, bo kilka dni temu była pełnia, księżyc więc wkrótce powinien się ukazać. Wieczór taki ciepły. A rano wschód słońca!
— Możeby zostać, jesteśmy zmęczone — mówiła Zosia.
— Tak — prawiła Lusia — księżyc, gwiazdy, śliczne rzeczy — a tu język sztywnieje z pragnienia. Ja radzę schodzić!
— To prawda! — rzekłem — ja sam czuję to sztywnienie języka i niemiłą suchość skóry.
— Moi państwo — zabrał głos Witold — trzeba sprawę dobrze rozważyć. Za noclegiem tutaj przemawia nasze zmęczenie; co do gwiazd i księżyca to zaczynam wątpić, bo te chmury na zachodzie mię niepokoją; to przemawia przeciw. Nuż przyjdzie burza z piorunami, wtedy na szczycie niebezpiecznie. Za schodzeniem przemawia pragnienie; może niżej będzie woda; przeciw — noc i ciemność. Wybór istotnie trudny.
— Dodajmy do tego — rzekłem — że droga w dół trwa normalnie dwie godziny i ma być łatwa naturalnie przy dziennym świetle. Są więc dwa wnioski: jeden panny Cesi za noclegiem, drugi panny Lusi za zejściem. Czy mogę oddać pod głosowanie? kto ma jeszcze co do powiedzenia?
Nagle między chmurami na zachodzie przebiegła zygzakowata błyskawica.
— Chmura powiedziała! to rozstrzyga — rzekł Witold — schodzimy!
— Schodzimy! — mówiły panny.
— A więc schodzimy! Worki na plecy i w drogę!
Wkrótce doszliśmy do miejsca, gdzie na lewo odchodzi wyraźna ścieżka ku Granatom; ścieżka na prawo gubi się w piargach rozłożonych tu szeroko i tworzących początek żlebu. Było coraz ciemniej. Prosiłem bystrooką Lusię, żeby szła przede mną, ale we dwoje nic nie mogliśmy na piargu wypatrzyć. Szliśmy powoli w dół piargiem i wreszcie znaleźliśmy się w piarżystym, rozłożystym żlebie. Na dole połyskiwał jeszcze Wielki Staw, kierunek był dobry; wspinać się po ciemku po bocznych, choć niewysokich skałach i szukać ścieżki było niepodobieństwem. Zatrzymałem całą gromadkę.
— Zdaje się, że zgubiliśmy ścieżkę, gdyż zwyczajnie żlebami one nie idą; ale cofać się w górę i szukać jej po ciemku też nie można. Chyba będziemy schodzić żlebem, ale za szczęśliwą przeprawę nie można ręczyć, bo te żleby zwykle bywają w dole podcięte progami. Może jednak niżej będzie woda.
— Och! wody, wody! — jęczała Lusia.
Usiedliśmy na głazach, wydobyłem latarkę i zapaliłem świecę.
— Jednak latarka to w Tatrach dobra rzecz! — mówiła Cesia.
— Oczywiście — odparłem — często turystę ratuje. A pamiętacie panny nasz zeszłoroczny nocleg na strychu, jak nam się przydała latarka Karola!
— Tak! — tylko ciągle gasła!
— Jej! — mówiła Lusia — już my to mamy szczęście do tych przygód! Inni ludzie chodzą po górach i nic — a nam to przygoda za przygodą. Boże! umieram z pragnienia! Och, och! — i zaczęła płakać.
— No! wiecie panny — mówiłem — to płaczcie już wszystkie a my będziemy spijać łzy z waszych oczu, przynajmniej my ugasimy pragnienie.
Lusia podniosła głowę i otarła oczy:
— Tak! wy zawsze chcecie przywilejów. Ale figę z makiem! Cierpcie i wy, kiedyście nas tu sprowadzili!
— Ja sprowadziłem! — a to wyborne! A nie ostrzegałem na Zawracie! a nie radziłem wprost do Pięciu Stawów! Kto mię pierwszy zakrzyczał: Nigdy w świecie! na Orlą Perć! Masz Orlą Perć — orlico!
Lusia zamilkła.
— Ślicznie! — wmieszała się Cesia — jeszcze się pokłócicie w takim położeniu!
— O, gdyby tu był pan Karol! — odezwała się znów Lusia — on by nie tak się wykłócił z panem Tadeuszem!
— Pewnie! pan Karol, ideał! Jabym ręczył, że gdzieś teraz po nocy tłucze się po Tatrach i szuka gwiazdy swych myśli, przy czym może karku nadkręcić!
— Proszę nie drwić, bom rozdrażniona! — tupnęła nóżką Lusia.
— A ja będę drwił, bom także rozdrażniony!
Lusia uderzyła w płacz. Cesia ją objęła.
— Lusiu! przecież pan Tadeusz żartuje! Co ci?
Podszedłem do Lusi.
— Panno Lusiu! niechże pani nie płacze; to były żarty — przepraszam.
— Nie chcę! pan Tadeusz jest niegodziwy, nie-go-dzi-wy! Jak można mówić, że kark skręci!
— Ależ nie skręci, nie! co najwyżej podbije oko, jak to zrobił tej zimy w nocy na nartach.
— Jak to było? — pytała Zosia; Lusia przestała płakać.
— Historia krótka: chciał dogonić jakieś towarzystwo narciarskie, idące na Pilsko, jechał w nocy na nartach, zleciał z dziesięć metrów po śniegu, wpadł w krzaki i podbił oko. A teraz w drogę!
Świeciłem latarką i szliśmy powoli dnem żlebu; piarg się skończył, zaczęła się skała; łatwiejsze i trudniejsze stopnie ale bez większej ekspozycji, więc świecąc latarką i przeważnie siedząco zsuwaliśmy się po głazach. Szło to powoli, gdyż na gorszych miejscach każdej osobie trzeba było osobno świecić.
— Czemu to nie ma jeszcze księżyca? — mówiła Cesia.
— Rzecz prosta — odparł Witold — niebo widocznie się zachmurzyło, bo i gwiazd nie widać.
Tymczasem gdzieś za Kozim Wirchem od zachodu błyskało.
— Burza na nas idzie — rzekłem — ale jest za turniami; napadnie nas nagle!
— Jeszcze tego potrzeba! — biadała Lusia — jeszcze jedna przygoda! Ja już nie mogę.
Siedliśmy dla odpoczynku; pragnienie mię tak paliło, że mówić nie mogłem i czułem ogólne osłabienie; tego stanu zresztą doświadczali wszyscy. Zdawało się, że kropli wody nie ma w naszych ciałach, skóra jakby pękała.
— Chyba rozciąć żyłę i pić własną krew — mówiła Zosia.
— Jaką krew? — jęczała Lusia — u mnie w żyłach to zrobiła się chyba kasza. O jak mi pulsa w skroniach biją!
Oświetliłem latarką dno żlebu, szukając wody, było suche. Żal mi było panien; patrzałem na Cesię; widoczne było, że i ona cierpi, ale uśmiechała się do mnie blado.
Latarka miała zbyt krótki łańcuszek; rozgrzawszy się, piekła w palce. Oddałem ją Witoldowi, który ją zawiesił na guziku; szedł teraz przodem i świecił; lawirowaliśmy to jedną, to drugą stroną żlebu, to samym dnem, ale było coraz stromiej i gorzej. Od Witolda wzięła latarkę Cesia, która z panien najwięcej okazywała wytrzymałości; chwilę jeszcze szliśmy, nagle stanęła; błyskało już coraz silniej.
— Tu pod nami próg i przepaść — rzekła.
Wziąłem latarkę, założyłem na ciupagę, żeby lepiej przed sobą oświetlić skały: ciemna otchłań była pod nami; zresztą ujrzałem ją wyraźnie przy błyskawicy.
— Nie możemy iść dalej — rzekłem — trzeba siadać! Cofnijmy się nieco wstecz, by dalej być od przepaści; siadać na zboczu, bo w razie burzy mogą środkiem żlebu toczyć się kamienie.
— Świeca gaśnie — rzekła Cesia. Dopalała się w istocie.
— Wszystkie nieszczęścia i przygody! — biadała Lusia — chyba żywi z tego żlebu nie wyjdziemy!
Mogłem jeszcze tyle poświecić, że wyszukaliśmy jakie takie płyty do siedzenia. Ledwo siedliśmy, świeca zgasła i zrobiła się ciemność przerywana coraz częściej błyskawicami; za nimi szły już głuche grzmoty. Narzeczeni siedli nieco wyżej w osobnej grupce; ja z Cesią i Lusią utworzyliśmy drugą.
— Proszę worków nie zdejmować, na plecach lepiej się chronią od deszczu — mówiłem — przygotować peleryny.
Miałem nową, dużą, gumową pelerynę.
— Zrobimy z niej namiot na nas troje; panie nałóżcie swetry, ja włożę serdak.
Pomogłem im wydobyć z worków swetry. Ledwie wdziały, uderzył piorun gdzieś na Kozim Wirchu i zaczęły padać duże krople deszczu.
Przytuliliśmy się do siebie, okryli peleryną, którą spiąłem na guziki, tak iż tworzyła doskonały stożkowaty namiot. Objąłem obie panny a one otoczyły mię ramionami dla bezpieczeństwa, okrywając mię swymi pelerynami.
— Zaraz będzie woda — mówiłem do Lusi — deszcz coraz lepszy, ten deszcz będziemy błogosławić. Panna Lusia się nie gniewa?
— Nie, nie! — śmiała się już dziewczyna ucieszona nadzieją wody.
Gdy poczułem, że z peleryny deszcz już dobrze ścieka, podniosłem jeden brzeg w górę i złożyłem we fałd na kształt rynny.
— Niech panna Lusia wystawi tu głowę i przytknie tu usta.
— Gdzie? — pytała.
Błysnęło silnie.
— Ot tu! — pokazałem przy błyskawicy.
Dziewczyna przyłożyła usta.
— Woda! — krzyknęła ucieszona i piła chciwie; z gumowej rynny płynęła strumieniem woda. Piła potem Cesia, piłem i ja i znów powtarzaliśmy kolejką.
— A co? — mówiłem do Lusi — przydał się fizyk-profesor! Nie sztuka mieć wodę, sztuka zbudować wodociąg!
— Uwielbiam fizykę i jej profesorów! — śmiała się Lusia.
Objaśniłem potem Witoldowi, jak mają zrobić; pili także, ale z większą trudnością gdyż mieli peleryny wełniane. Pioruny biły coraz gęstsze, chwilami zdawało się, że wszystkie turnie Koziego Wirchu walą się w dół; deszcz bił ulewny ale wichru prawie nie było, być może, że ściany żlebu nas chroniły. Nagle na dnie żlebu powstał szum — to wody staczały się ze szczytu na dół.
— A co? jak dobrze, żeśmy nie siedli na dnie żlebu; byłaby kąpiel i mogłaby nas woda spłukać w przepaść!
— Czuję się jak odrodzona — mówiła Lusia.
— Gdy burza przejdzie, zgotujemy sobie wyborną herbatę — rzekłem — a panna Lusia dostanie podwójną porcję. Jednak czuje się pewne zmęczenie.
Oparłem głowę na ramieniu Cesi; otuliła mię mocniej, czułem w niej drżenie rozkoszy. Mimo ulewy i huku piorunów było nam niezmiernie dobrze.
Wreszcie deszcz przestał padać, nawała przesunęła się gdzieś poza Koprowy Wirch i rozwidniło się odrobinę tak, że choć na dwa kroki można było odróżnić skały. Wtedy zeszliśmy na dno żlebu, którym płynął z szumem obfity strumień wody; piliśmy jeszcze a potem wyszukaliśmy po drugiej stronie duże, płaskie płyty granitowe, na których można było wygodnie zabrać się do posiłku i spędzić resztę nocy. Po zaspokojeniu pragnienia obudził się gwałtownie apetyt. Wydobyliśmy zapasy. Zapaliłem tymczasem maszynkę spirytusową a Cesia naparzyła herbatę, która smakowała nam wybornie. Odzyskaliśmy zupełnie humory a Lusia mówiła:
— Te przygody mają jednak bajeczny urok! Pewnie, gdy się jest w niebezpieczeństwie, lub się cierpi, to wtedy można i beczeć — ale potem jakież to miłe wspomnienia. Och, żałuję, żem nie pozwoliła panu Tadeuszowi pić łez z mych oczu, byłby to nadzwyczajny sposób gaszenia pragnienia.
— A widzi pani! a pani się jeszcze ze mną kłóciła. Ale czy łzy gaszą pragnienie, to wątpię, bo podobno są słone.
— A czy teraz to nie romantycznie — mówiła Zosia — siedzieć w nieznanym żlebie nad jakąś bezdenną przepaścią, nie wiedząc, czy się z tego żlebu da wyleźć, w ciemną noc, wśród burzy!
— No, burza już minęła — rzekł Witold.
— A wyleźć ze żlebu da się w każdym razie, bo ostatecznie możemy wrócić do góry — dodałem.
— E! panowie zaraz wszystko bierzecie realnie! Można sobie wyobrazić, że się nie da, to przecież upiększa całą przygodę.
— To dziwne, jak ciepło! — mówiła Lusia — zeszłego roku po burzy, gdyśmy nocowali na strychu, zrobiło się tak zimno, że pan Tadeusz rano zębami dzwonił.
— Jednakże — mówiła Zosia — ja czuję zmęczenie, chodźmy spać; płyty już suche i nocleg będzie doskonały, choć trochę twardy.
Ułożyliśmy się na wygodnych płytach, worki poszły pod głowy, owinęliśmy się pelerynami.
Nie mogliśmy jednak z Cesią spać; rozmawialiśmy półgłosem o wszystkich wrażeniach wycieczki.
Aż oblało nas łagodne, seledynowe światło — to księżyc jasny, śliczny wyszedł zza chmur i obsypał nas i żleb i cały krajobraz srebrzystymi promieniami. W dole połyskiwał Wielki Staw; był to czarujący widok.
Po niejakim czasie ozwał się głos Witolda:
— Jak jasno! — możemy próbować zejścia na dół!
Ocknęli się wszyscy. W istocie żleb był pod nami podcięty, tworząc kilkunastometrowy próg, na którym lśniła srebrzysta kaskada; ale obok na prawo ponad ścianą żlebu zbocze było pokryte trawkami, po których można było nietrudno zejść na dół.
Z żalem opuszczaliśmy z Cesią pamiętny żleb. Trawki okazały się śliskie a zbocze strome. Lusia skarżyła się, że jest zaspana i że w głowie jej się kręci.
— Jeśli tak — rzekłem — to zastosujemy jazdę bezpieczeństwa, jazdę na kark!
— Jakto jazdę na kark? — pytała Lusia — to coś nowego! Chyba na złamanie karku!
— Zaraz wyjaśnię! Trochę to może będzie nieestetyczne, ale bezpieczne. Proszę siadać na trawie; pan Witold pierwszy, potem panna Zosia, panna Cesia, ja i panna Lusia, którą muszę mieć w opiece, żeby w czasie jazdy nie zasnęła i nie wpadła do żlebu. Pan Witold posuwa się w dół o dwa kroki, potem wbija ciupagę w ziemię, zapiera się i czeka, panna Zosia rusza i zjeżdża na niego; tak czekają, aż zjedzie panna Cesia, potem ja i panna Lusia. Potem wszyscy zapierają się ciupagami a pan Witold rusza naprzód o dwa kroki i tak dalej. Gotowi? Panie Witoldzie! jazda!
Znalazła ona ogólne uznanie, było dużo śmiechu i krzyków.
— Tylko nie najeżdżać niepotrzebnie za mocno! — wołałem do Lusi, która bez ceremonii zjeżdżała mi na ramiona.
— Jak na kark, to na kark! — wołała rozbawiona Lusia.
Zrazu szło to wolno ale pewnie, potem coraz prędzej. W końcu zbocze stało się łagodniejsze a Witold krzyknął:
— Jest ścieżka!
Skończyła się jazda na kark, szliśmy dalej ścieżką; w pół godziny potem stukaliśmy do drzwi kuchni w schronisku przy Pięciu Stawach.
Wyszła gospodyni; izby były dość pełne, miejsce było tylko na siennikach na podłodze:
— Wolę spać na werandzie — rzekłem do gospodyni — tam widzę, leży siennik.
— Tak, ale tam już śpi turysta.
Podszedłem do łoża, było puste.
— Ależ nie ma nikogo!
— A to chyba wstał i poszedł; mówił, że wyjdzie o świcie, chodził po izbach, zaglądał wszędzie a potem prawił, że mu tam źle i wyniósł się na werandę.
Narzeczeni i Lusia poszli spać zaraz. Cesia została jeszcze na werandzie; gospodyni dała mi ciepłej wody, gotowałem na maszynce herbatę. Siedzieliśmy obok siebie i pijąc, oglądaliśmy tatrzański krajobraz przy księżycowym świetle.
— Jestem już znużona i senna — mówiła dziewczyna, mrużąc śliczne oczy — a jednak pragnę jeszcze w tę cudną noc być razem, jeszcze choć trochę nasycić się jej czarem. Był to dzień wielkiej trwogi ale i dzień wielkiego szczęścia.
— Pozostanie na zawsze w skarbnicy naszych tatrzańskich wspomnień — mówiłem wzruszony — na zawsze.
Przytuliłem jej rękę do ust.
— Dobranoc — rzekła i znikła wewnątrz izby.
Ułożyłem się na werandzie; czułem także wielkie znużenie i zacząłem zaraz majaczyć. Zdawało mi się, że patrzę w oczy Cesi, to znów, że schodzę po gładkiej ścianie nad przepaścią — i usnąłem.
Wstaliśmy późno. Schronisko już się opróżniło, zostaliśmy tylko w pięcioro.
Dzień był prześliczny; czuliśmy się rzeźwi i wypoczęci.
Kilka godzin snu w Tatrach lepiej orzeźwia niż długi sen w dolinach. Panna Zosia tylko czuła się trochę wyczerpaną.
Gospodyni nagotowała nam herbaty i mleka, dała nam chleba z masłem, śniadanie było paradne.
Lusia opowiadała narzeczonym wśród śmiechów nasze zeszłoroczne przygody i nocleg na strychu. W izbie południowej, w której właśnie piliśmy śniadanie była belka środkowa jeszcze wygięta a dziura w suficie załatana była świeżą białą deską.
Układaliśmy program na dzień dzisiejszy.
— Byłoby to cudownie posiedzieć tu choć cały dzień i zwiedzić zakątki tej prześlicznej doliny — mówiła Cesia.
— Tak, ale to niemożliwe — rzekł Witold — jutro muszę być w Krakowie.
— Radźmy więc o powrocie — rzekłem z westchnieniem. — Mamy dwie drogi przed sobą: albo do Morskiego Oka albo Roztoką do Wodogrzmotów. Ta druga droga byłaby dla nas wszystkich nowa i po drodze zwiedzilibyśmy Wielką Siklawę. Chodzi tylko o to, czy tam dostaniemy furkę.
— Furkę tam państwo dostaną — rzekła gospodyni — często przejeżdża jakiś góral, który odwiózł turystów do Morskiego Oka. W taki dzień pogodny ruch turystyczny duży.
Wpisaliśmy się jeszcze do księgi Towarzystwa tatrzańskiego, gdzie Lusia zapisała w rubryce nocleg: „W żlebie na Kozim przy świetle świeczki, błyskawic i księżyca“.
O dziewiątej ruszyliśmy w dolinę Roztoki.
Pod Wielką Siklawą spędziliśmy sporo czasu, podziwiając jej wspaniałe kaskady. Powrót ten w słońcu przy szumie spienionego strumienia, wśród przepysznych turni Wołoszyna i Świstówki a potem drogą przez pachnące lasy smrekowe był sam całą uroczą wycieczką.
Panny zbierały kwiaty na łąkach. Niżej wśród lasu odłączyliśmy się z Witoldem i pod spienioną kaskadą potoku wzięliśmy króciutką, orzeźwiającą kąpiel.
Pod ogromnym smrekiem spożywaliśmy resztki zapasów jako drugie śniadanie; zjawiły się na naszym stole z kamienia, przykrytym białym obrusem Cesi, różne przysmaki, a nigdy w życiu może nic mi tak nie smakowało, jak kilka płatków zimnej wołowiny, którą mnie uraczyła Cesia. A dziewczyna mówiła mi po cichu, że w cieniu tego smreka, przy złotych blaskach słońca i szumie potoku tak jej dobrze i rozkosznie, że chciałaby tu spędzić dni całe.
Ale Witold naglił. Po kilku godzinach znaleźliśmy się więc na gościńcu; była już druga po południu. Zwiedziliśmy jeszcze wodospady a następnie na werandzie restauracyjki przy gościńcu zjedliśmy obiad, oczekując na jaką przejezdną furkę, gdy około trzeciej rozległ się turkot: jakaś furka jechała od Morskiego Oka. Niestety, nie była pusta, siedział w niej turysta.
— Może by nas jednak zabrał — rzekłem, gdy nagle furka stanęła a spod budy płóciennej wyskoczył — Karol.
— Witajcie! — wołał — nareszcie was dogoniłem!
Rozległy się radosne okrzyki, najgłośniej objawiała swą radość Lusia.
— Skąd? jak? którędy? — krzyżowały się pytania, ściskały się dłonie.
Usiedliśmy przy stole, Karol opowiadał:
— Od wczoraj rano was doganiam! O jedenastej rano przyjechałem do Zakopanego. Jadę do hotelu „pod Giewontem“; powiedziano mi, żeście rano poszli na Zawrat. Jadę do Kuźnic. Tam zjadłem obiad i pędzę za wami na Zawrat. Byliście na Zawracie?
— Oczywiście — odparłem — poszliśmy potem na Orlą Perć i na Kozi Wirch.
— Tak? — a ja za wami goniłem w stronę Morskiego Oka. No dobrze — ale gdzież nocowaliście?
— Gdzie? — zawołała Lusia — tam gdzie orły nocują — w żlebie na Kozim, przy świetle świeczki, błyskawic i księżyca!
— Przy świetle świeczki? Czekajcie — od strony Wielkiego Stawu?
— No, tak!
— A to zabawne! Idąc już po ciemku od Zawratu ponad Wielkim Stawem widziałem wysoko na Kozim światło. Mówiłem o tym nawet w schronisku turystom, przypuszczając, że może kto potrzebuje pomocy. Ale potem przyszła zaraz burza.
— Właśnie wtedy świeczka nam zgasła i siedzieliśmy w żlebie nad progiem — odparłem. — Czekaj! to ty spałeś na werandzie?
— Ja — w izbach było parno.
— I poszedłeś przy księżycu do Morskiego Oka? to do ciebie podobne.
— No tak; bałem się, że mi rano uciekniecie dalej i będę was musiał gonić po całych Tatrach.
— To jeszcze zabawniejsze — śmiały się panny a Cesia rzekła: — bo myśmy wkrótce potem przyszli do schroniska.
— Ja wyszedłem o pół do trzeciej — rzekł Karol.
— A my przyszliśmy do schroniska przed trzecią — odparłem — i spałem potem na twoim łóżku na werandzie.
— Otóż to! — wołała Lusia — pokazuje się, że goniąc za kimś w Tatrach, nie należy zanadto się spieszyć. Panie Karolu! niech się pan cieszy, że pan nas jeszcze żywych widzi, bośmy miały mnóstwo przygód: leciałam w przepaść, umierałam z pragnienia, pioruny strzelały naokoło nas i tym podobne.
Siedliśmy do furki; ja naturalnie z Cesią, Karol z Lusią a narzeczeni razem, było ciasno ale niezmiernie miło. Opowiadaliśmy Karolowi nasze przygody, on znów szczegóły swojej gonitwy za nami; trzymałem w ręku dłoń Cesi i było nam jak w raju.
Układaliśmy przy tym na bliską przyszłość wielką wycieczkę w Tatry co najmniej na tydzień a oczy świeciły nam nadzieją nowych wrażeń i nowych przygód, które nam dotąd przyniosły tyle wzruszeń i szczęścia.



IV.
RYSY I GIERLACH.

Wielka wycieczka w Tatry została postanowiona, program ułożony. Towarzyszki naszych dawniejszych wycieczek, panna Cesia i Lusia wraz z profesorem T. i jego żoną miały przyjechać do Zakopanego rano a po południu mieliśmy wyruszyć końmi do Morskiego Oka na noc. W programie wycieczki były Rysy i Garłuch i „co się jeszcze po drodze wziąć da“. Ja z kolegą Karolem mieliśmy dopełniać towarzystwa. Serce mi biło na myśl, że spędzę znów dni kilka wśród czarów tatrzańskiej przyrody z miłą sercu istotą, że swobodni jak ptaki bujać będziemy u szczytów niemal oderwani od ziemi.
Czekaliśmy z Karolem na dworcu kolei, gdy pociąg zajechał z łomotem i szumem na stację; przebiegłem niespokojnym wzrokiem okna wagonów: radość! są, są! Filuterny profil Lusi a za nim rozmarzone i jaśniejące radością oczy Cesi. Skinienia, ukłony, ruch zawrotny. Pierwsza wyskoczyła z wozu Cesia a gdym jej podawał rękę, sprowadzając ze schodów i ściskając mocno na przywitanie, nachyliła się do mego ucha i szepnęła:
— Jest z nami Ciocia Rita.
Spojrzałem pytającym wzrokiem, ale pojawienie się korpulentnej Cioci przerwało wyjaśnienia.
Witając się, obejrzałem Ciocię podejrzliwie od stóp do głów, oceniając okiem znawcy jej przybory turystyczne. Miała na plecach mały i prawie pusty worek, w ręku coś na kształt laski, zwykłe buciki z wykrzywionymi obcasami. Odetchnąłem; chyba z takim wyekwipowaniem nie puści się na kilkudniową wycieczkę w góry; może przyjechała po zakupy.
— Otóż jestem i ja! — wołała Ciocia rozpromieniona — pewnie zdziwiliście się panowie; a może nie będziecie zadowoleni?
— Ależ i owszem, bardzo nam będzie przyjemnie — rzekłem, całując ją w rękę i czując, że mam jakąś nieszczególną minę. Spojrzałem na kolegę Karola, miał także głupią minę i bąkał coś niewyraźnie w rodzaju:
— Ależ bardzo, ależ i owszem.
Figlarne oczy Lusi śmiały się trochę złośliwie, Cesia była zakłopotana.
Na szczęście wysunęła się z pociągu najpierw żona profesora T. a potem on sam; on — zawołany turysta z ogromnym czekanem, w olbrzymich gwoździastych butach, opasany dokoła ogromną trzydziestometrową liną. Och, ta trzydziestometrowa lina stała się powodem naszych przygód.
Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Ruszyliśmy ku miastu. Ciocia otwierała pochód, ja z panną Cesią zostałem nieco w tyle.
— Po co ta Ciocia? — zapytałem.
— To niespodzianka — odparła. — Szliśmy na kolej, gdy nagle Ciocia Rita wybiegła ze swego letniego mieszkania gotowa do drogi i oświadczyła nam, że jedzie z nami.
— Po drodze starałam się Ciocię wybadać; oświadczyła, że towarzyszyć nam będzie do Morskiego Oka a potem wróci.
Odetchnąłem.
— Ale ja się obawiam — rzekła Cesia, przechylając się ku mnie — żeby jej nie przyszła ochota towarzyszyć nam dalej. Ciocia chodziła kiedyś trochę po górach i teraz odżyły w niej wspomnienia lat dawnych. Uważam, że się zapala, gdy mowa o Garłuchu.
Przy obiedzie na werandzie hotelowej Ciocia zamyśliła się a potem nagle mię zagadnęła:
— Prawda, panie, że Garłuch to najwyższy szczyt w Tatrach?
— Tak, proszę pani — podchwyciłem — nie tylko najwyższy, ale niełatwy, diablo niełatwy. Niejeden już na nim kark skręcił. Czyż nie prawda? — rzekłem do kolegi T., o którym wiedziałem, że lubił powiększać grozę wycieczek tatrzańskich.
— To się rozumie, że niełatwy — odparł profesor T. — Któż by na łatwe szczyty chodził? Jest tam kilka ślicznych żlebików, parę ścianek pierwszorzędnych, a galeryjka — pyszność! tu ściana ani ugryźć, a tu przepaść pięćset metrów, a galeryjka szeroka na dwie stopy.
— Jezus Maria! — krzyknęła Cesia, trochę wystraszona — i my tamtędy pójdziemy?
— Gdzie tam na dwie stopy — zawołałem do Cioci — szeroka na stopę, ot tyle, że jeden bucik zaledwie się zmieści. Chmielowski najwyraźniej o tym pisze: droga bardzo trudna. A wiadomo, że u Chmielowskiego wszystko łatwe.
Kłamałem jak najęty, bo część przewodnika Chmielowskiego traktująca o Gierlachu jeszcze wcale wtedy nie istniała a trzeba dodać nawiasem, że i sam na Garłuchu jeszcze nie byłem.
Lusia mrugała na mnie znacząco, Cesia rumieniła się a profesor T. mówił z zapałem:
— Ale to nic — proszę państwa — będziemy się linować. Moja trzydziestometrowa lina pokaże, co umie!
— Linować się, to cudownie — zawołała Lusia. — A co to jest linować się?
— Linować się — zawołałem — to, proszę pani wisi się na linie a inni ciągną ot tak ze sto metrów w górę nad pięćsetmetrową przepaścią. Trzeba być koniecznie lekkim — rzekłem do Cioci, która musiała mieć pokaźną wagę — bo lina może pęknąć.
Widziałem, że słowa moje robią pożądane wrażenie; Ciocia westchnęła.
— Ależ ja wiem, że to nie dla mnie, wyszłam z wprawy. Zresztą byłam tylko na Zawracie i na Świnicy. Były to piękne czasy. A takbym chciała choć z dala zobaczyć szczyt Garłucha.
— Wcale znów nie tak ciekawy — rzekłem — całkiem podobny do innych szczytów. Gdy się widziało jeden, widziało się wszystkie.
Spojrzałem na Cesię, rumieniła się za mnie — widocznie z obawy, żebym nie przesadził.
— O, protestuję! — zawołał taternik — co to, to nie; każdy szczyt jest inny i ma swoje specjalne zalety, np. Garłuch, Ganek a Lodowy całkiem co innego — i zaczął wywód taternicki. — Takiego konia, jak na Lodowym np. nie znajdzie nigdzie.
— A na Rysach — krzyknąłem, przypominając sobie opowiadanie Karola, który miał specjalny respekt przed koniem na Rysach — to przecież wściekły koń! Czyż nie prawda — Karolu, ty go znasz, powiedz!
Zachęcałem go tak, bo mi przyszło na myśl, że Ciocia zechce z nami iść bodaj na Rysy.
— Istotnie — rzekł Karol — z koniem na Rysach nie ma żartów, boję się też o niego dla naszych panien.
— O proszę, — rzekła urażona Lusia — cóż pan sobie myśli; albośmy to nie taterniczki! albośmy to nie chodziły po Orlej perci! A ów żleb na Kozim Wirchu, owa karkołomna tura przy świeczce i księżycu warta pewnie konia na Rysach! Nieprawdaż panie Tadeuszu?
— Ależ naturalnie! — odparłem. — Przecież panie obie jesteście wprawne taterniczki; ale kto wyszedł z wprawy... — Spojrzałem znacząco na Ciocię.
— O, Garłuch to twardy orzeszek do zgryzienia — wywodził dalej profesor T. — ale mamy na niego zęby, dobre zęby — rzekł, pokazując na swe buty obite w koło gwoździami sterczącymi jak zębate szczęki.
Spojrzałem po bucikach obecnych, wszyscy mieliśmy gwoździe u podeszew, tylko Ciocia miała zwykłe liche buciki.
— Tak, tak — podchwyciłem skwapliwie — bez gwoździ u butów nie ma co myśleć o wspinaniu się po turniach.
Widziałem, że Ciocia spojrzała na nasze buty, potem na swoje, następnie westchnęła i zafrasowała się mocno. Spojrzałem z triumfem na Cesię, uśmiechnęła się nieznacznie przez śliczne rumieńce, ale była zakłopotana.
— Ja ogromnie pragnę być na Garłuchu — rzekła pani T. — Bo proszę sobie wyobrazić, cztery już razy wybierałam się na ten niegodziwy szczyt, byłam pod jego turniami i wszystko na nic.
— Bo też Garłuch niełatwo uchwycić — objaśniał pan T. — wiecznie siedzi w mgłach i chmurach.
— A te mgły to lubią nieraz niespodzianie napadać wycieczkowców — wtrąciłem — a wtedy siadaj na turni i płacz; na dwa kroki nic nie widać. Taki przypadek zeszłego roku zdarzył się na Granatach. Dwa dni siedziało towarzystwo we mgle i zębami dzwoniło w dodatku o głodzie.
Ciocia spojrzała na mnie uważnie a potem rzekła:
— Pan Tadeusz to dziś tak mówi, jakby był wrogiem wszelkiej turystyki tatrzańskiej, a tymczasem wiemy przecież, że jest zapalonym jej miłośnikiem. Przecież te różne trudności to dla ludzi miłujących góry są raczej zachętą.
— O tak — zawołała pani T. — ja lubię szalenie przygody w górach. Wycieczki dopiero z przygodami i niebezpieczeństwami są naprawdę coś warte.
Panna Cesia wstała nagle od stołu i wyszła; ja spostrzegłszy się, że rozmowa bierze niepożądany obrót, również nieznacznie się wymknąłem.
Spotkaliśmy się z Cesią w ogrodzie.
— Ślicznie, nie wiedziałam, że się umie tak pięknie przesadzać i zmyślać.
— Proszę wybaczyć, ale czegóż nie robi się dla wolności i swobody. Wszakże Ciocia może nam być ciężkim balastem.
— Tak, ale nie trzeba przeciągać struny; mogłaby się łatwo spostrzec. Na przykład z tym linowaniem; gdzież to możliwe, żeby kogoś ciągnąć na trzydziestometrowej linie sto metrów w górę. Ciocię trzeba znać, ona jest uparta.
— Przesadziłem, moja wina, ale sądzę, żeśmy kampanię wygrali. Skończy się na Morskim Oku.
Cesia pokręciła główką; wróciliśmy na werandę. Ciocia rozmawiała jeszcze z panią T. i zwierzała się jej:
— To było mym marzeniem być na Garłuchu — kończyła — przecież to najwyższy szczyt tatrzański, ale ja wiem, że to już nie dla mnie. Nie chciałabym zresztą robić wam mitręgi.
Po obiedzie wyruszyliśmy z hotelu na Krupówki, żeby przygotować i uzupełnić zapasy. Uderzyło mię to, że Ciocia wstępuje do wszystkich sklepów i masarni i ku memu zaniepokojeniu spostrzegłem, że worek jej w podejrzany sposób się wydyma; najwidoczniej gromadziła zapasy.
Na końcu Krupówek mieliśmy siadać do powozu i furki góralskiej, które za nami zdążały. Tu już zaczęły się małe nieporozumienia i sprzeczki, które potem stały się powodem naszych przygód. Kolega Karol chciał jechać razem z panną Cesią, około której od niejakiego czasu nazbyt lawirował; panna Lusia czuła się dotknięta a i ja byłem wielce niezadowolony.
Profesor znów tak manipulował, żeby nie jechać z żoną; no to zresztą zrozumiałe. Wsadziliśmy obie panie do powozu, ale reszta ani rusz nie mogła się pogodzić i rozpoczął się żywy spór na ulicy. Karol wziął na kieł, jest mocno uparty a czasem i kłótliwy, ja uparłem się także; obie panie tymczasem czuły się obrażone, że nie chcemy z nimi siadać i zaczęły z nas podrwiwać.
Groziła kłótnia. Panna Cesia patrzała błagalnie na mnie, Lusia prychała jak kotka i podniecała spór. Wreszcie rozwiązały go panny, bo wsiadły obie do powozu z paniami a nam trzem przypadła furka i zostaliśmy na lodzie.
Obaj z Karolem mieliśmy kwaśne miny, tylko profesor z liną był w dobrym usposobieniu. Nas to drażniło, gdy więc zaczął jakieś opowiadanie taternickie z przechwałkami, zaczęliśmy go przedrwiwać. On znów wpadł w gniew i nastrój popsuł się zupełnie.
Wpół drogi jednak, gdy powozy na chwilę przystanęły, zeskoczyłem z wózka, żeby zaglądnąć do pań. Wtedy Ciocia zapragnęła jechać wózkiem góralskim, gdyż jak twierdziła, to bardziej taternickie. Skorzystałem z tego, Karola ubrałem w Ciocię a sam wśliznąłem się do powozu i już do końca drogi patrzałem w cudne, przycienione długimi czarnymi rzęsami oczy Cesi.
Było nam wesoło i dobrze; co zaś na wózku się działo nie wiem, ale Karol wysiadając przy Morskim Oku, był wściekły.
W nowym schronisku panował ścisk, na nocleg wyznaczono nam oszkloną werandę starego schroniska.
Po kolacji wyszliśmy z Cesią nad jezioro.
Noc była bajeczna i cisza przerywana tylko szumem spadających kaskad. Na niebie i z dna jeziora mrugały gwiazdy. Księżyc oświecał przepiękną panoramę. Majestatyczne turnie Mięguszowieckiego szczytu królowały nad stawem groźne, zatarte w szczegółach, wspaniałe, odbijając się niewyraźnie w ciemnej toni.
Wysoko w głębi lśnił zielonawym światłem siodełkowaty, dwuwierzchołkowy szczyt, pod którym błyszczała długa, stroma smuga bieli śniegowej. To Rysy. Ująłem Cesię za rękę i staliśmy tak otoczeni czarem przyrody i nocy tatrzańskiej, olśnieni czarem własnych uczuć.
— Popatrz — rzekłem półgłosem, pokazując na wężykowatą ledwie majaczącą dróżkę wiodącą do Czarnego Stawu.
— Pamiętasz?
Cesia powiodła oczyma rozjaśnionymi cudnym blaskiem.
Uczułem mocny uścisk dłoni; spojrzałem w oczy, błyszczały w nich dwie duże brylantowe łzy. Nie pytałem o przyczynę; takich łez brylantowych, łez zachwytu i szczęścia, tak przelotnego jak krótka tatrzańska noc letnia, miałem w tej chwili pełne serce.
Nagle usłyszeliśmy głos Cioci:
— Cesiu!
Pospieszyliśmy na werandę; było tam całe nasze towarzystwo.
Karol pokazywał pani Ricie siodełkowaty szczyt, oblany światłem księżycowym:
— To Rysy!
Widziałem, że Ciocia była wzruszona, z jej twarzy odgadłem, że w myśli jej zapada jakieś postanowienie; nawet Ciocia była pod urokiem czarującego widoku.
— Cesiu! — rzekła po chwili — chodź ze mną do starego schroniska, musimy oglądnąć swój turystyczny obóz.
— Wiecie państwo co — rzekłem po ich odejściu — założyłbym się, że Ciocia pójdzie z nami na Rysy.
— Niemożliwe — zawołał profesor T. — w jej wieku, z jej tuszą!
— Ciocia jutro wraca do Zakopanego — dodała Lusia — zatrzymała przecież furkę. Jak długo idzie się na Rysy?
— Nie licząc odpoczynków — odrzekł profesor — cztery godziny dobrego marszu bez Cioci a sześć godzin z Ciocią.
Po niejakim czasie Ciocia wróciła z Cesią, zabraliśmy swe przybory i ruszyli na nocleg. Po drodze Cesia szepnęła mi na ucho:
— Ciocia odprawiła furkę — idzie z nami na Rysy.
— Stało się — rzekłem z rezygnacją.
Na oszklonej werandzie starego schroniska leżały na podłodze rzędem sienniki okryte pościelą — to były nasze łóżka. Panny zajęły miejsca w kącie, obok Ciocia, dalej małżeństwo wreszcie ja i Karol; jedno łóżko przy drzwiach zostało puste.
— Gasić świecę! — zakomenderował profesor.
Po chwili wszyscy byliśmy otuleni ciepłymi i miękkimi kocami.
Wtedy zaczęła mówić Ciocia głosem uroczystym i wzruszonym:
— Moi państwo, musicie mi wybaczyć; nie mogłam oprzeć się pokusie, ujrzawszy te szczyty. Taka sposobność więcej mi się nie zdarzy. Odprawiłam furkę, idę z wami na Rysy. Podobno z Rysów widać doskonale szczyt Garłucha. Chcę go choć stamtąd zobaczyć, potem wrócę koleją do domu.
Nastała chwila ciszy. Karol zaczął chrząkać, profesor kręcił się niespokojnie na łóżku a po chwili ozwał się głos Lusi:
— Ależ Ciociu! Ciocia naraża siebie i swoje zdrowie!
— Tak, tak — rzekł profesor. — Z północną ścianą Rysów nie ma żartów; pozwolę sobie wątpić w siły pani, choć byłoby nam miło.
— A ja się nie dziwię i chwalę to rezolutne postanowienie — zawołałem, zrozumiawszy, że opozycja już na nic i postanawiając zmienić taktykę. — Pokusie Tatr trudno się oprzeć; każdy z nas tego doświadczał na sobie. My też pani służymy wszelką pomocą. Ja, co prawda, niewiele jeszcze mam doświadczenia, ledwo drugi rok chodzę po Tatrach, ale Karol ma dziesięcioletnią praktykę i pewnie pani nie odmówi swej pomocy.
Karol zaczął chrząkać niewyraźnie a Ciocia rzekła:
— Ja wiem, że pan Tadeusz zanadto ryzykuje, jak mówi Lusia, ale do pana Karola i jego doświadczenia naprawdę mam zaufanie i jeśli mi zechce służyć pomocą, będę bardzo wdzięczna.
— To się rozumie, proszę pani; zrobimy, co będzie można — rzekł Karol zbolałym głosem a po chwili dodał całkiem po cichu:
— Bodajś pękł.
W tej chwili za drzwiami rozległ się stuk, ktoś szukał po ciemku klamki, a następnie wszedł do naszej sypialni, skrzypiąc drzwiami i stukając mocno butami.
— Kto tam — zawołał Karol.
— Co, hę, jak? — zaskrzypiał ochrypłym głosem przybysz a potem nagle zaczął fałszywie śpiewać:

Puppchen, du bist mein Augenstern,
Puppchen, in hab’ dich zum Fressen gern!

— Jak pan śmiesz! — krzyknął Karol — proszę uważać, że tu śpią turyści.
— Co, hę, jak? — mruczał nieznajomy.
— To jakiś szwab! — zawołał profesor.
Tymczasem weszła gospodyni ze świecą; wszystkie oczy zwróciły się ciekawie na gościa; śmieszna jakaś figura z rozwichrzonymi włosami, był porządnie podpity i ledwo trzymał się na nogach.
— Przepraszam państwa — rzekła gospodyni — tu jeszcze jest jedno łóżko wolne dla tego pana.
— To niechże się kładzie, ale niech zachowuje się przyzwoicie.
— Co, hę, jak? przepraszam... ja nie tego...
— My widzimy, że pan nie tego — odparł Karol.
Przybysz przewrócił się, jak był ubrany, na łóżko i zaraz zasnął; gospodyni wyszła.
Po tym epizodzie zrobiła się cisza; zdawało się już, że wszyscy śpią.
Nie upłynęło jednak dziesięć minut, gdy nagle rozległo się po sali echo głośnej czkawki a po chwili Karol wyskoczył z łóżka i zaczął wrzeszczeć na całe gardło:
— Co to jest? jak pan śmiesz! precz! wynoś się stąd, pijaku!
W ciemności słychać było szamotanie się, ktoś stuknął jakby głową o drzwi szklane i szyba z brzękiem wypadła na ziemię.
Awantura!
Na odgłos stłuczonej szyby zjawiła się gospodyni ze świecą, a wtedy oczom naszym przedstawił się niezwykły widok.
Karol w bieli trzymał za kark owego przybysza a drugą ręką szturchał go i popychał ku drzwiom, krzycząc ciągle:
— Precz stąd, obrzydliwcze, pijaku! Za drzwi!
A ów chwiał się na nogach i przecierał oczy, powtarzając:
— Co, hę, jak? kto mówi?
Panny się zlękły, zrobił się krzyk, panie zaczęły wołać:
— Na miłość boską, panie Karolu, co się stało, co pan robi?
Gospodyni podniosła świecę i nagle, ujrzawszy dużą czerwoną plamę na ziemi między łóżkami Karola i gościa, krzyknęła przeraźliwie:
— Jezus, Maria! to krew!
— Nie, pani — zawołałem, spojrzawszy — to czerwone wino.
Profesor zaczął się śmiać, panny za nim, nastrój się raptem zmienił. Rozległa się na nowo czkawka.
— To pan się spił! — krzyknęła rozgniewana gospodyni; postawiła świecę na stole, chwyciła gościa pod ramię i razem z Karolem wypchnęli go za drzwi.
Po chwili Karol wrócił wściekły i wzburzony i nie zaraz spostrzegł swój negliż; panny z krzykiem pochowały głowy pod kołdry, dopiero wtedy chwycił pelerynę i okrył nią białość swej postaci. Zjawiła się gospodyni z dziewczyną, zaczęła przepraszać.
— Proszę porządek zrobić i zmienić koc, bo cały czerwony — krzyczał Karol. — Ślicznych tu macie turystów!
— Niech państwo będą spokojni; — mówiła gospodyni — pierwszy raz coś takiego mi się zdarza. On już tu nie wróci; ulokowałam go osobno.
Po jej wyjściu zaczęliśmy wszyscy śmiać się z wyjątkiem Karola. Profesorowa wołała:
— Doskonale się zaczyna, jest paradna przygoda!
Panny chichotały ciągle a wreszcie panna Cesia rzekła:
— Panie Karolu! pan ma widocznie szczęście do przygód. Pamięta pan nasz nocleg w schronisku na strychu w dolinie Pięciu Stawów, jak pan po szyję wpadł w dziurę w suficie!
— A pani nie miała wtedy przygody — wołał jeszcze zagniewany Karol — a ta łasica! — i naśladując głos Cesi pisnął:
— Jezus, Maria! tu szczury biegają po głowie!
Było sporo śmiechu.
Dużo minęło czasu, zanim nastała cisza a gdy Karol zapalił na chwilę świecę, aby znaleźć papierosa, poczułem, że coś upadło mi na kołdrę. Wyciągnąłem rękę: była to róża, którą Cesia nosiła w dzień na piersi; miała przecudny zapach. Przytuliłem ją do ust i zasnąłem.
Nazajutrz po dobrej kawie wcześnie wyruszyliśmy w drogę. Ranek był śliczny. Rozłożysty szczyt Miedzianego cały był różowy, podczas gdy niżej turnie były jeszcze w głębokim cieniu. Naokół Mięguszowieckich szczytów i Cubryny poniżej wierzchołków snuły się mgły śnieżno-białe tak lekkie, że wyglądały jak fantastycznie rozpięty szal muślinowy. Pod turniami Miedzianego wąską percią szło długim sznurem stado owiec, na czele którego kroczył ostrożnie baran z zakręconymi rogami; był to widok nader zajmujący. Juhas pędzący owce wydawał od czasu do czasu przeciągłe okrzyki, które tysiącznym echem rozlegały się wśród Mięguszowieckich turni.
Po przeciwnej stronie na stokach Żabiego szczytu wśród kosówki pasły się krowy a dzwonki ich zlewały się w miłą i wesołą harmonię z szumem spadających kaskad. Czuło się pełną piersią nadzwyczajną świeżość i lekkość tego poranka. Błękit nieba lśnił różowymi smugami a w dole spało jeszcze senne i ciemne jezioro.
Wspinaliśmy się ku Czarnemu Stawowi pamiętną dla mnie ścieżką. Ja wysunąłem się na czoło pochodu, za mną szły Cesia i Lusia, dalej profesor, za nim żona, wreszcie Ciocia i Karol, który zamykał pochód.
Panny a szczególnie Cesia wyglądały prześlicznie w męskich turystycznych szarawarkach i popielatych swetrach z wielkimi odłożonymi kołnierzami; sukienki poszły do worka. Na skałach gibkie ich postaci rysowały się nader zgrabnie i uroczo.
Cesia, wiedząc, że w tym stroju szczególnie mi się podoba, zaglądała mi często w oczy i widocznie znajdowała w nich zadowalającą odpowiedź, bo uśmiechała się bardzo rada i wesoła. Profesorowa także była w męskim stroju, tylko Ciocia wlokła się w swej sukni, która na turniach musiała się stać nieraz powodem mitręgi.
Doszliśmy do Czarnego Stawu.
Niezmiernie dziki i ciemny jego kocioł skalny robił przejmujące grozą wrażenie. Ciocia musiała nieco odpocząć, usiadła więc nad brzegiem a my tymczasem napełniliśmy wszystkie manierki wodą. Profesor objaśniał i pokazywał pani Ricie drogę na Rysy i śledziliśmy ją wszyscy z ciekawością. Poza stawem trzeba było najpierw przekroczyć stromy śnieg, następnie piąć się zielonymi upłazami do ogromnego i bardzo pochyłego piargu, ponad którym droga szła dalej bardzo spadzistą skalną grzędą wzdłuż stromej kilkusetmetrowej rysy wypełnionej śniegiem. Tam u góry czekał nas ów koń a potem klamry i szczyt.
Widziałem, że Ciocia z niepokojem śledziła poszczególne fazy tej drogi, której trudności profesor malował w krótkich ale dosadnych a może i przesadnych słowach. Pewne wahanie odbijało się na jej twarzy, ale po chwili sama pierwsza dała znak do pochodu.
Zaraz przy przejściu przez odpływ Czarnego Stawu zdarzył się Cioci przypadek: bucik z wykrzywionym obcasem ześliznął się z wilgotnego kamienia i Ciocia, aby nie upaść, musiała wskoczyć obiema nogami do strumienia i tak go przebrnąć. Trzeba było buciki zdejmować, wylewać z nich wodę i zmieniać pończochy.
Wtedy na wierzch wyszła moja praktyczność. Przy przepakowywaniu worków w schronisku panny śmiały się ze mnie, że nabrałem do worka sporo starych gazet, teraz dopiero okazał się ich pożytek. Napychałem bibulasty papier do mokrych bucików i wyrzucałem następnie wilgotny, aby go potem znów zastąpić suchym a po kilkakrotnym powtórzeniu tej czynności buciki wróciły do znośnego stanu. Ponadto doradziłem Cioci owinąć suche pończochy gazetą i na to dopiero wdziać buciki. Ciocia była zadowolona, stwierdzając, że nie doznaje wcale uczucia wilgoci. Triumfowałem i resztę gazet nieużytych starannie pakowałem do worka i do kieszeni, przedrzeźniając się z pannami, że kto wie, czy nie będziemy musieli całych uroczych ich postaci owijać w gazety, gdy wpadną w jaki strumień tatrzański.
Cesia udawała, że się na mnie gniewa za posądzenie o taki brak zgrabności i musiałem naturalnie za pierwszym załomem skał, który nas zakrył, przepraszać, tuląc zgrabną rączkę do ust. Oczywiście otrzymałem przebaczenie.
Dotarłszy do piargu, rozłożyliśmy się na mały odpoczynek ze względu na Ciocię, która już mocno się zasapała i spociła; piarg ją przerażał, czekała tu ciężka robota.
Te odpoczynki w górach to nader przyjemne chwile na wycieczce; towarzystwo rozprószone w marszu zbiera się w jedno grono; wszyscy się dzielą wrażeniami, dużo gadania o byle czym, żartów i śmiechu.
Lusia, która niezmiernie lubiła słuchać opowiadań, nalegała, żebym co opowiedział; oczywiście o czym na wycieczce mówić, jak nie o wycieczkach.
Ciocia chwaliła mą praktyczność, zacząłem więc opowiadać o młodym turyście skaucie, który był szczytem praktyczności, a z którym nocowałem w schronisku w dolinie Pięciu Stawów na ostatniej swej wycieczce.
Zaszedłszy do schroniska na noc, zastałem w jednej izbie kilka już osób. Był pewien doktór ze Lwowa z żoną, był jakiś wysoki bardzo taternik i ów skaut, świeżo upieczony maturzysta. Druga izba była zajęta przez pewną pannę, która spadła z Niebieskiej Turni, poraniła się i leżała podobno w gorączce. Właśnie ów wysoki taternik był jej towarzyszem a reszta uczestników poszła do Morskiego Oka po nosze. On nic nie chciał o wypadku opowiadać, ale nasz skaut pociągnął za język gospodynię schroniska i dowiedział się wszystkiego. Panna bez pozwolenia i wiedzy rodziców, którzy wyjechali z Zakopanego na parę dni do Krakowa, wybrała się na wycieczkę na Niebieską Turnię, miała to być tajemnica; tymczasem fatalny wypadek wszystko popsuł. Musieliśmy więc mieścić się w pięć osób w jednej izbie.
Doktorowa niezwyczajna takich noclegów była mocno zażenowana, ale nasz skaut przyszedł dzielnie z pomocą. Wydostał od gospodyni dwa prześcieradła, zszył je na poczekaniu a wbiwszy swój czekan w sufit, tak zręcznie opiął naokoło niego zasłonę, przyczepiając do dwu ścian końce, iż kącik z łóżkiem doktorowej zamienił się w osobny apartamencik.
Pokazywał nam potem tornister ze skóry swego pomysłu i swej roboty; najciekawsze było to, że tornister włożony na plecy nie dotykał bezpośrednio grzbietu, tylko opierał się na dwu elastycznych pasach w ten sposób, że między nim a grzbietem pozostawała wolna przestrzeń dla przewiewu. A czego on nie miał w tym tornistrze; najzabawniejsze to było, że ten młodzieniec miał wszystko w konserwie.
Wieczerzę gotował na spirytusie w konserwie tj. na kostkach spirytusowych, które pierwszy raz wtedy widziałem; paliły się gorzej, niż spirytus płynny, ale on dowodził, że wygodniejsze do noszenia. Zapewne. Na wieczerzę miał zupę grochową w konserwie; na drugie danie miał puszkę z konserwą mięsną. Potem gotował kakao w konserwie już z cukrem na mleku konserwowanym w puszce. Tego kakao próbowaliśmy wszyscy, było istotnie dobre.
Śmialiśmy się jednak z niego i z jego konserw do rozpuku. Nawet pastę do butów miał w konserwie; wydobył czarną kostkę, wrzucił do miseczki z gorącą wodą i smarował tym buty.
Najwięcej jednak śmiechu było nazajutrz rano; zacząłem się myć, gdy spostrzegłem, że nie mam mydła.
— Panie — rzekłem żartem — pan ma wszystko konserwowane, czy nie ma pan mydła w konserwie?
— I owszem, mam — odrzekł skwapliwie; wyciągnął z worka małą książeczkę, wydarł z niej kartkę i podał mi triumfalnie:
— Znakomita konserwa mydlana, wystarcza na namydlenie rąk i twarzy.
Zdumieliśmy się wszyscy; spróbowałem, maczając kartkę we wodzie, mydliła się doskonale. Próbowali wszyscy i było dużo śmiechu.
— Widzi pani — mówiłem do Cioci — takiego stopnia praktyczności jak ów skaut jeszcze nie osiągnąłem, ale bądź co bądź miałem pończochy w konserwie.
Ruszyliśmy dalej. Po piargu musieliśmy iść zwartym szeregiem jeden za drugim „gęsiego“, gdyż inaczej dalszym turystom grozi niebezpieczeństwo kamieni, lecących spod nóg. Ciocia w swoich bucikach ledwo szła i robiła nam istotnie wiele mitręgi.
Nagle gdzieś od turni Żabiego Konia rozległ się straszliwy huk i łomot; przystanęliśmy wszyscy; jakby cały Żabi Koń zwalił się na piargi. Wśród ogłuszającego grzmotu słychać było jakby pojedyńcze eksplozje i po chwili ujrzeliśmy wysoko w górze na piargu od ściany Żabiego Konia lawinę kamieni skaczących i rozpryskujących się na wszystkie strony. Ostatnie kawałki doleciały prawie do nas i zrozumieliśmy wszyscy, że mogło nam grozić niebezpieczeństwo. Czekaliśmy czas jakiś, czy się gra nie powtórzy, ale ucichło wszystko, tylko wysoko w turniach Mięguszowieckich dwie śliczne kozice czmychały, skacząc po skałach, widocznie wystraszone łomotem.
— Wiecie państwo — mówiłem — że mamy wypadkowi Cioci do zawdzięczenia, iż nas ominął ten chrzest kamienny, bo gdyby nie ta kąpiel, bylibyśmy akuratnie tam wyżej pod turniami. Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło.
— A widzicie, że na coś się przydałam — mówiła Ciocia z zadowoleniem, ochłonąwszy z przestrachu.
— Straszne ale wspaniałe zjawisko — rzekła Cesia.
— Tak to w tych Tatrach — dodałem — nie tylko że człowiekowi grozi co chwilę, iż spadnie z turni na dół, ale jeszcze każdej chwili kawałek turni może mu spaść na głowę; nie wiadomo, co lepsze.
— Stanowczo wolę to pierwsze — wołał profesor — gdy sam spadam, mam jeszcze pewne szanse, ale gdy na mnie co spadnie — kwita.
Ruszyliśmy dalej, patrząc jednak podejrzliwie w stronę Żabiego Konia a profesor na poparcie swej tezy opowiadał przygodę jednego taternika w Buczynowych Turniach.
Szedł on sam i spadł, tak jednak szczęśliwie, że niżej na ścianie zatrzymał się na wąskiej półeczce skalnej. Mógł na niej tylko stać, ani w górę ani w dół. Tak stał dwie doby i „wystał sobie życie“, bo spostrzeżono w Zakopanem jego nieobecność, poszła wyprawa pogotowia ratunkowego i wyciągnęła sznurami mocnego w nogach taternika.
— Ach, to było linowanie — wołała Lusia — to musiało pięknie wyglądać.
— Nie wiem, czy bardzo pięknie; podobno po wyciągnięciu zaraz zemdlał i okazało się, że nogi mu popuchły.
Wędrówka po piargu była istotnie żmudna; musieliśmy wszyscy trzej na zmianę Cioci pomagać.
Tłumaczyłem jej sekret chodzenia po piargu.
— Piarg to taka paskudna ruchoma rzecz, że gdy jedną nogę stawia się w górę, to druga jedzie w dół; tak jak u tych pątników, co idąc do świętego miejsca robią dwa kroki naprzód a jeden wstecz. Właśnie w tym cały sekret, żeby robić dwa kroki naprzód, a jeden wstecz. Na szczęście piarg osuwa się powoli, w tym więc sztuka, żeby prędzej stawiać kroki w górę, niż się zjeżdża w dół.
Pokazywałem Cioci, jak się to robi, próbowała, ale najpierw waga Cioci robiła swoje a potem liche trzewiki swoje. Na piargu dopiero czuje się nieocenioną wartość dobrych, gwoździastych butów turystycznych. Musieliśmy ją po prostu ciągnąć, co też nie było łatwe. Dzielnie nam pomagała profesorowa krzepka i zwinna kobietka. Toteż gdy nareszcie po jakichś dwu godzinach piarg się skończył, dziękowaliśmy Opatrzności, ale musieliśmy wszyscy porządnie odpoczywać. Jest tu rodzaj małej groty skalnej a dalej zaczyna się twarda granitowa turnia. Usiedliśmy więc pod nią i dobyliśmy zapasów z worków.
Widok już stąd był przepyszny. Turnie Mięguszowieckie przedstawiały stąd niezmiernie dziki labirynt skał piętrzących się jedne nad drugimi. To, co z dołu wydawało się jedną wielką ścianą, tu rozpadało się w szereg ścian straszliwie potrzaskanych i groźnie ponad sobą spiętrzonych. Powietrze było nader czyste, każdy załom, każdy żleb rysował się wyraziście, jakby wyrzeźbiony. Skały — co nieraz w takie dni zauważyłem — powleczone były bardzo subtelnym odcieniem fioletowym.
— Byliśmy świadkami wspaniałego zjawiska — mówił profesor-przyrodnik — ale to kruszenie się i obsuwanie skał sprawi, że Tatry kiedyś znikną z oblicza ziemi.
— Jaka szkoda — zawołała Lusia — to nie będziemy mogli chodzić po górach!
— Dla pani jeszcze wystarczy — rzekł profesor. — Obliczyłem, że za milion lat wszystkie szczyty tatrzańskie obniżą się przeciętnie o jeden metr.
— Ach, za milion lat! no, to oddycham.
— Panna Lusia ślicznie uczyła się geologii w szkole — wtrąciłem — widać głęboką wiedzę o rozciągłości epok geologicznych.
— Zaraz poznać profesorów — odcięła się Lusia — jeszcze by tutaj chcieli uczyć; ale nic z tego! Wolność i swoboda! Hu — ha!
I nagle ogarnął nas wszystkich podobny nastrój; wszyscy, nawet Ciocia, krzyczeliśmy: hu — ha! i to hu — ha! odbijało się tysiącznym echem od turni.
Dopiero po chwili wyrzekł uroczyście Karol:
— Nie mąćcie ciszy górskiej; kulturalni taternicy nie wrzeszczą w górach.
— E, umiemy to na pamięć — wołała Lusia — nie łamcie limb! Tu pokazała gałązkę limby przyczepioną do piersi.
— Nie mąćcie ciszy wodospadów górskich — dodał profesor.
— Nie męczcie niedźwiedzi tatrzańskich — wołała Cesia — widziałam taki napis w księdze towarzystwa tatrzańskiego.
— Nie zabierajcie turni na pamiątkę — dodałem.
— E, co tam — wołała Lusia — niech żyją Tatry! hu — ha!
— Hu — ha! — powtórzyliśmy wszyscy.
— Patrzcie państwo, co za dziwo! — rzekła profesorowa pokazując na dół.
Istotnie tafla Morskiego Oka dotąd lśniąca i czysta zaczęła się nagle zasuwać jakby kotarą najpierw do połowy a po chwili całkiem; potem ta zasłona biała poczęła się wznosić w górę. To mgły białe waliły doliną Rybiego potoku i wypełniały kotlinę Morskiego Oka a potem Czarnego Stawu. Nagle przez przełęcze w Żabim i w Niżnich Rysach pojawiły się mgły, które następnie pełznąc po zboczach zmierzały ku nam. Nie minęło dziesięć minut, gdy oblały nas w koło a wkrótce potem gdzieś od północy za turniami rozległ się głuchy grzmot.
— Burza idzie — wołał profesor.
— Kto by się spodziewał — rzekła Cesia — taki był śliczny ranek.
— Trzeba pakować prędzej plecaki i wyciągać peleryny — mówiłem — co za fatalność!
Część towarzystwa schowała się do groty pod skałę, ja wziąłem pod opiekę panny, gdyż mając dużą pelerynę gumową najzupełniej nieprzemakalną zbudowałem z ich pomocą na ciupagach namiot, pod którym zaraz usiedliśmy; mgły podnosiły się w górę a duży kroplisty deszcz zaczął padać. Peleryna okrywała nas całkowicie i czuliśmy się tam bajecznie mimo, że ulewa stawała się coraz gwałtowniejsza i pioruny zaczęły trzaskać po turniach. Cesia otuliła mię jeszcze swoją peleryną, przytuliliśmy się do siebie i było nam niewymownie dobrze; błogosławiłem tę burzę.
— Cała wycieczka na nic — jęczała Ciocia spod skały.
— Hu — ha! — krzyczeliśmy spod namiotu.
— Gwałtu tu leje się ze skały za kołnierz — wołał Karol, szukając lepszego schronienia.
— Co będziemy robić, gdy tak będzie lać do wieczora — biadała Ciocia.
— Będziemy tak siedzieć do wieczora — wołałem spod peleryny, ujmując rękę Cesi i przyciskając do ust.
Obawy były płonne, burza jak przyszła nagle, tak prędko przewaliła się za turnie Mięguszowieckie. Nie upłynęło pół godziny, gdy usłyszeliśmy wołanie Karola:
— Błękit, błękit, pogoda!
Z żalem opuszczaliśmy namiot, gdzie nam było tak dobrze.
O! błogosławiona burzo!
Wyszliśmy zupełnie sucho, podczas gdy towarzystwo w grocie trochę zmokło, gdyż deszcz siekł na wprost otworu koliby. Musieliśmy jeszcze chwilę czekać, aż woda spłynie choć trochę ze skał a tymczasem świat odsłaniał się na nowo, turnia za turnią występowała z chmur świeża, obmyta, fioletowa, wszystkimi żlebami i załomami leciały srebrne taśmy strumieni.
Aż wybłysnęło słońce.
Wstąpiliśmy na turnie; radość, świeżość i lekkość były naszym wspólnym nastrojem; pod ich wpływem obudziła się we mnie nawet zdolność do poświęcenia i przy wstępie na turnie wyciągnąłem rękę, aby pomóc Cioci.
— Nie, nie — odpowiedziała — pan Tadeusz zanadto ryzykuje, ja mam większe zaufanie do pana Karola, który nie odmówi mi pomocy.
Karol westchnął zabawnie, ja zaś wcale nie gniewałem się o tę odmowę i byłem wdzięczny Lusi za tę opinię o mnie. Pochód wrócił więc do pierwotnego porządku, który na piargu zupełnie się zmieszał. Jednakże Lusia zaczęła protestować:
— Ciocia mi całkiem zabiera pana Karola, ja tak nie chcę. To przecie mój dawny opiekun z poprzednich wycieczek. Jeszcze mi go Ciocia zbałamuci. On już i tak w ostatnich czasach zaczął mi się sprzeniewierzać.
— To ja pani służę swą opieką — wtrącił skwapliwie profesor.
— O, przepraszam, mąż musi pomagać żonie — zaprotestowała profesorowa.
— W Tatrach? — zawołałem — nigdy w świecie! To obowiązuje tam na tych marnych, płaskich równinach; tu wolność i swoboda! Hej! Zresztą pani i tak doskonale chodzi.
— A ja źle chodzę? — krzyknęła Lusia obrażona — ja nie dla pomocy chcę opiekuna; chcę, żeby mię ktoś bawił, żeby mię... — Tu urwała.
— Adorował i kochał — szepnąłem Lusi na ucho.
— Tak — odcięła się Lusia szeptem — i żeby mię w rękę całował tak jak pan Cesię.
Towarzystwo podzieliło się teraz na dwie grupy: ja, Cesia, Lusia i przyrodnik stanowiliśmy jedną grupę wysuniętą znacznie naprzód, reszta drugą. Na jakimś załomie, gdy podawałem rękę Lusi i byliśmy oboje całkiem skałami zakryci, rzekła mi, patrząc figlarnie w oczy:
— To musi być bardzo przyjemnie, gdy mężczyzna w rękę całuje.
Podniosłem powoli piękną białą rączkę i przycisnąłem do ust.
— Cóż jak?
— Bardzo przyjemnie.
— Jeszcze?
— Jeszcze.
Powtórzyłem raz drugi.
— Co pan robi? — wyrwała mi rękę i dała klapsa po dłoni — powiem Cesi.
— I owszem, sam powiem.
— Ale Cesię to pan jakoś inaczej w rękę całuje — o, inaczej.
— Co też z tymi białymi rączkami będzie szczególnie po Gierlachu — mówiłem — takie wypielęgnowane.
— O wiem, wiem i boleję; zrobią się żółte, rdzawe i szorstkie od granitu. Ale nie ma rady. Przecież taterniczka nie może chodzić w rękawiczkach po turniach. Po ostatniej wycieczce na Kozi Wirch, to zużyłam dwa duże mydełka i flaszkę gliceryny, nim wróciły do swego stanu.
— Patrzcie, ktoś idzie z góry! — zawołała Cesia.
Istotnie, gdyśmy podeszli bliżej, okazało się, że to są trzej turyści z trzema przewodnikami spiskimi. Na przodzie szedł przewodnik z kijem alpejskim w ręku a za nim posuwał się jakiś otyły piwowar w kapeluszu z piórkiem, trzymając w jednej ręce kij a w drugiej chusteczkę, którą, przystając co chwilę, ocierał gruby i czerwony kark z potu.
Był to zabawny widok: piwowar-turysta był literalnie przerażony swoją odwagą turystyczną, z jaką puścił się na turnie Rysów.
Widocznie stosownie do wskazówek przewodnika Otta po Tatrach: kazał sobie pokazywać stopnie i chwyty; przewodnik więc, idąc przodem w milczeniu, wskazywał mu z powagą końcem kija stopnie, na których pewnie stanąć mogła nielekka noga piwowara. Ten stosował się ściśle do wskazówek i była śmieszna scena: przewodnik machinalnie wskazał na zbyt odległy stopień; piwowar wyciągnął nogę — za daleko! Choć miał tuż obok doskonały stopień, nie zdobył się na tyle odwagi.
Prędko cofnął nogę a potem aż przysiadł, trzymając się skały i wyciągając dygocącą nogę, aby osiągnąć wskazany głaz. I to nadaremnie; cofnął się znów i nowa próba. Nie mogliśmy z Cesią wstrzymać się od śmiechu a on z przerażeniem i zgrozą popatrzył na nas; jak można się śmiać w takich niebezpiecznych turniach.
Nareszcie przewodnik obejrzał się i wybawił go z kłopotu, wskazując właściwy stopień.
Gdy nasza gromadka skupiła się znowu na krótki odpoczynek, było śmiechu nie mało.
Opowiedziałem wtedy historię o jednym Niemcu, którego poznałem w Zakopanem w hotelu pod Giewontem.
Niemiec pytał się o wycieczki, doradziłem mu więc przechadzkę do Czarnego Stawu Gąsienicowego.
Następnego dnia wcześnie rano poszedł, ale już na obiad wrócił cały podniecony i zdenerwowany. Ujrzawszy mię przy stole zaczął zaraz machać rękoma i wołać po niemiecku:
— Ależ panie, jakże można! to lekkomyślność! taka droga! To przecież policja powinna zakazać a przynajmniej nad przepaścią postawić barierę! To nieprzezorność!
Wyczekałem aż się nieco uspokoi, nie mogąc zrozumieć, o jakiej drodze mowa.
— Gdzież to — rzekłem — o jaką drogę panu chodzi?
— No, ten, ten Skupniów Upłaz! — wymawiał to bardzo śmiesznie. — To trzeba dać znać do policji. — Tam powinna być tablica z ostrzeżeniem.
Uśmiałem się serdecznie, bo przecież tą drogą jeżdżą furki na Halę Gąsienicową po mleko a na stokach owej strasznej przepaści ku dolinie Olczyskiej pasą się krowy i owce i młodzi juhasi wyprawiają koziołki.
Okazało się, że Niemiec zawrócił od krytycznego miejsca; doradziłem mu więc, żeby czekał, aż policja postawi tam barierę. On odszedł zgorszony moim śmiechem i pewnie więcej w Tatry nie pójdzie.
U nas proszę państwa jest inny typ. Zawsze powtarzam, że cechą turysty tatrzańskiego są pospolicie trzy przymioty: odwaga, ciupaga i blaga.
— Protestuję — zawołał profesor — ja nigdy nie blaguję.
— No, no — odrzekł Karol — nie blaguj przynajmniej teraz; dużo by o tym można mówić.
Profesor chciał się już kłócić, ale mu przerwałem.
— To są cechy ogólne, ale są odmiany: jednemu na przykład zbywa na odwadze, za to w dwójnasób szermuje blagą. Taki typ poznałem w zeszłym miesiącu na noclegu przy Morskim Oku.
Otóż leżałem już w łóżku, gdy zapukawszy wszedł do mego pokoju jakiś młody, przystojny mężczyzna z ogromnym czekanem i dużą, nowiutką, najwyraźniej jeszcze nieużywaną liną. Przedstawił mi się jako Zdzisław — nazwisko zapomniałem — z Warszawy. Rozgościł się i zaczęła się zwykła pogawędka.
— Gdzież się pan wybiera — zapytałem — pewnie na jakąś niełatwą turę.
— O, panie! ja już wracam ze wspaniałej tury, pierwszorzędna wyprawa, mam przewodnika.
— Gdzież pan był, jeśli można wiedzieć.
— Ale — wspaniała tura, z linami, panie, tak z linami, przepaści, ekspozycja, konie.
Popatrzałem na linę i wydało mi się to wszystko podejrzane.
— Gdzież więc to było? — nalegałem.
— Śliczna rzecz, panie, tak, tak! Granaty... rozumie pan... byłem na Granatach!
— Tak? — rzekłem. — Ja znam Granaty, ale chodziłem po nich bez liny i nie wydały mi się tak trudne.
— E, panie! Bo my chodziliśmy nie tą zwykłą drogą, rozumie pan, tylko samą granią. To, panie, tura!
Uśmiechnąłem się nieznacznie, bo pamiętałem dobrze, że Orla Perć przez Granaty właśnie prowadzi samą granią; ksiądz Gadowski kropidłem skropił tę ścieżkę czerwoną farbą i nie podobna się pomylić.
— Blagierek, — pomyślałem sobie i na tym się nasza rozmowa skończyła.
W kilka dni potem, wracając z Hali Gąsienicowej, wstąpiłem na Kopę Magóry a stamtąd zszedłem ku grocie w Magórze, aby ją zwiedzić. Wyszedłszy z groty spotkałem na ścieżce piarżystej i stromej, ale ostatecznie niezłej i wyrobionej ręką ludzką, towarzystwo.
Trzy damy w białych buciczkach, trzymając się za ręce, pięły się po piargu a jedna z nich ciągle wołała:
— Panie Zdzisławie! chodź pan nam dopomóc.
Istotnie niżej o kilkadziesiąt kroków wlókł się pan Zdzisław, ów mój znajomy wielki taternik; o Boże! w jakim stanie! drżący, patrzący niespokojnie na strome stoki turni skrzesanej w przepaść; był blady i wcale nie reagował na krzyki niewiast, które choć się bały, ale lepiej sobie radziły. Przechodząc koło niego, uchyliłem czapki i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zawołać:
— A co, panie, gorzej niż na Granatach? a czemu pan nie wziął liny?
Pan Zdzisław spuścił oczy zawstydzony; potem nie widziałem go więcej. Ot, to jest taki swoisty typ: chodzi z linami i czekanami po Krupówkach i po schroniskach i uchodzi za wielkiego taternika. Taternik od groty Magóry.
Poszliśmy dalej tą stromą grzędą nad śnieżnym żlebem; z konfiguracji żlebu i skał wnioskowałem, że koń już blisko, pospieszyliśmy więc z Cesią i Lusią naprzód.
— Zaraz, czekajcie, muszę przygotować linę — wołał za nami profesor.
My tymczasem wdrapaliśmy się jakby na głowę konia i ogarnęliśmy okiem sytuację; przed nami widniała grań ścięta na dwie strony żlebami.
— Ależ to nie żaden koń, to najzwyklejsza szkapa! — śmialiśmy się z pannami.
Okazało się, że nawet nie trzeba siadać konno a bokiem po prawej ścianie można się przesunąć, trzymając się grani.
Dla ćwiczenia wykonaliśmy spacer przez szkapę po kilka razy i po męsku i po damsku i działo się to w oczach profesora, który stał stropiony ze swoją trzydziestometrową liną. Był zły i czekał na resztę towarzystwa a ja tymczasem ulokowałem panny na głowie konia i z drugiej strony zrobiłem piękne fotograficzne zdjęcie.
— Schowaj pan swoją linę! — wołała Lusia — będziemy się linować na Gubałówce! To nie żaden arab, to prosta chłopska szkapa!
Nawet Ciocia, co prawda z pomocą, przejechała po koniu, obchodząc się bez liny.
— Cóż wy gadaliście tyle o tym koniu? — pytałem następnie Karola.
— No widzisz — mówił — to dawno było, pierwsze wrażenie; zresztą kto ma zawroty głowy...
— Kto ma zawroty głowy — palnęła Lusia — ten kończy swą karierę turystyczną na Krupówkach a najwyżej na grocie Magóry.
Profesor milczał i zwijał swą linę. Uwaga Lusi o Gubałówce widocznie go uraziła; trafiła w słabą stronę jego taternickiej dumy. Zdaje się, że tu zebrały się pierwsze ładunki do owej burzy, która nazajutrz miała wybuchnąć.
Przezwyciężyliśmy jeszcze kilka klamer i stopni co prawda bardzo stromych i stanęliśmy na szczycie Rysów.
Hej, hej! co za uczucie, co za widok!
Jak okiem sięgnąć od zachodu na wschód olbrzymi łańcuch Tatr najeżony tysiącem szczytów, iglic, zębatych grani i wspaniałych krzesanic. Na pierwszym planie Wysoka! Śliczna, smukła, lekka, „elegancka“ jak twierdziła potem Lusia, „umizgała się“ do ogromnego, przygarbionego króla Tatr, Garłucha. Pierwsze spojrzenie Cioci, pierwsze pytanie było:
— Tam to Garłuch! czy tak? — i utkwiła weń zachwycone oczy, nie widząc i nie słysząc nic więcej. Była jakby natchniona, jakiś blask oświetlał jej niemłodą twarz, jaśniał w niej zachwyt. O! Wysoka! Ciocia ci robi konkurencję! Do tej kobiety, dla której miałem sporo niechęci za jej nieproszone towarzystwo, teraz uczułem naprawdę sympatię; była w tym swoim zachwycie piękną.
Król Tatr, olbrzymi w swym masywie, poważny i dumny patrzył wyniośle na rzeszę swych poddanych. W dali błyszczał olbrzymimi płatami śniegu drugi potężny masyw Lodowego. Kilkanaście stawów mieniących się i lśniących spozierało z dna swych kotlin i dolin ku niebu, jakby żywe oczy, jedne uśmiechnięte weselem, inne rozmarzone, inne wreszcie zadumane i ponure.
I stał przed nami ten ogromny orszak szczytów i wirchów jakby jakieś ogromne wojsko rycerzy, które przystanęło w marszu na chwilę i zaraz ruszy na jakiś gigantyczny bój zapewne o swobodę i wolność tej ziemi, która niezmiernym widnokręgiem rozciągała się przed nami.
A wszystko to było oblane promieniami złotego słońca; a nad wszystkim unosił się niewysłowiony czar.
Ziemie Spisza i Liptowa na południe, obramione łańcuchem Tatr Niżnich a Podhala i Orawy na północy opasane wstęgą Karpat od Babiej Góry po Gorce i Trzy Korony jaśniały swymi równinami, upstrzonymi w białe wioski i miasteczka; na południe więcej złote i uśmiechnięte, na północy więcej przyciemnione ogromem borów i melancholijne; tu jakby radość życia i wesele, tam jakby jakaś niewysłowiona tęsknota.
A nad wszystkim cisza wielka, tylko szept wiatru gadającego w turniach a z dołu poszum spadających gdzieś kaskad.
Staliśmy tak wszyscy w milczeniu sporo czasu, owładnął nami urok i czar. Cesia stała obok mnie i nie zapomnę nigdy wyrazu jej oczu, w których palił się niewymowny zachwyt, przepiękna światłość głębokiej, rozpłomienionej żarem uczucia i szczęścia duszy. I szły me oczy za jej oczyma, oglądały to, co ona widziała a potem wracały ku nim i dzieliły się w milczeniu wrażeniem i tonęły nawzajem jedne w głębi czarownej drugich. I mimowoli splotły się nieznacznie nasze ręce; zresztą zauważyłem, że Karol trzymał rękę Lusi a profesor stał przytulony do żony; Ciocia zaś patrzała ciągle w Garłucha jak w tęczę.
Dopiero po ochłonięciu z pierwszego wrażenia rozwiązały się wszystkim usta i zaczęły się krzyżować pytania, wykrzykniki, wyjaśnienia a równocześnie zrzucaliśmy plecaki i obierali miejsce na odpoczynek i na zagospodarowanie się. Utworzyły się trzy gospodarstwa: ja z Cesią jedno, Karol z Lusią drugie, małżeństwo trzecie.
— Boże! jakież to piękne! — wołała Lusia.
Karol, który zaczynał wpadać w swój czasem szubieniczny humor, krzyknął:
— Co? to ma być piękne! te kupy kamieni! Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień!
— No, wiecie państwo! to trzeba nie mieć ani za grosz zmysłu piękna! — odparła Lusia — to czegóż pan właściwie chodzi po Tatrach?
— Albo ja wiem, czego! ot, wodzą mnie na pokuszenie zawsze jakieś panny Lusie lub inne podobne i człowiek zamiast wygodnie siedzieć w domu i spać pod ciepłą pierzynką, włóczy się po tych wściekłych kamieniskach, moknie na deszczu, głoduje i jeszcze kto wie, czy i dziś nie będzie musiał spać gdzie pod gołym niebem. Zresztą ja z zasady lubię rzeczy brzydkie.
— Panno Lusiu! — zawołałem — właśnie mi Karol wczoraj mówił na furce, że panią lubi.
— No, wiecie, to jest impertynencja — i gorący klaps spadł na rękę Karola a ten biadał:
— To taka wdzięczność! poświęcaj się, męcz się i jeszcze cię wybiją!
Zabraliśmy się do posiłku; wkrótce z maszynek spirytusowych buchała para i rozchodził się zapach herbaty; każde gospodarstwo miało swój stół, ale posyłaliśmy sobie nawzajem przysmaki i łakocie. Panny szczególnie miały ich całe pudełka. Lusia wydobyła małą buteleczkę z worka.
— Może pan Karol pozwoli czerwonego wina?
— Co? nigdy w świecie! Brrr! Jak można przypominać teraz przy obiedzie! Straciłem cały apetyt! — tu wsadził w usta ogromną bułkę z szynką.
— Nigdy tego nie zapomnę: — wołała śmiejąc się Cesia. — Boże! to krew! Nie — pani, to czerwone wino! I to nasze przejście z przestrachu w serdeczny śmiech.
— Ja obok panny Lusi już noclegować za nic nie będę — rzekł Karol — bo piła czerwone wino. O za nic!
Znów było dużo śmiechu.
Potem oglądaliśmy znów szczegółowo grupy szczytów, wymieniając znajome po kolei. Cesia popatrzyła na zachód a potem pokazała mi ręką:
— Kozi Wirch! widać nasz żleb!
„Nasz żleb“ wymówiła głosem miękkim i przytłumionym.
Tak to był „nasz żleb“, bośmy w nim przeżyli jedną noc trwogi, przygód ale i bajecznego szczęścia. Te Tatry były nasze, mieliśmy w nich swoje zakątki pełne przeżyć i wspomnień. Bajki o ukrytych skarbach stawały się realną prawdą, myśmy znali to zaklęcie, którym wydobywaliśmy z tych turni i żlebów skarby zachwytu i szczęścia.
— Jesteśmy na punkcie najpiękniejszego widoku w Tatrach — mówił przyrodnik — na punkcie najszczęśliwiej położonym względem łańcucha Tatr. Widok, który mamy przed sobą jest najpiękniejszy w całej Polsce, ba w całej wschodniej. Europie.
A potem ze znajomością rzeczy objaśniał szczegóły, wymieniając nazwy szczytów i stawów.
Karol jednak zaczął pokpiwać z jego objaśnień:
— Co mię tam obchodzą te wszystkie imiona i nazwy! Góra to góra, staw to staw, to kamień a to woda! a nazwa nic nie ma do rzeczy. A zresztą, czy aby tylko nie objaśniasz tak, jak to objaśniał tutaj jeden przewodnik zakopiański. Było to przed kilku laty; przyszedłszy tu, zastałem liczniejsze towarzystwo z góralem. Towarzystwo siedziało nad mapą i oglądało góry a góral operował koło ich worków, zajadał i zapijał. Wycieczkowcy chcieli dociec nazwy jednego stawu; z mapy im wypadało, że to staw Czeski, jak w istocie było, ale mieli wątpliwości, zapytali wreszcie przewodnika.
— To jest staw Litworowy, — zawyrokował góral, nie patrząc wcale na krajobraz i kładąc ogromny kawał sera do gęby.
— Ależ, kiedy tu stoi wyraźnie napisane: Czeski.
— Co mi ta gadacie — ofuknął góral — choćby dziesięć razy stało napisane, jak ja wam mówię, że Litworowy, to Litworowy! rozumiecie!
Co za granitowa pewność siebie!
— Ty mi zawsze musisz docinać — oburzył się przyrodnik z pewnym rozdrażnieniem.
— Jakie te nazwy tatrzańskie są jednak piękne — mówiła Cesia — zapewne, to wytwór naszego ludu góralskiego, ale jestem ciekawa, czy da się objaśnić ich pochodzenie; np. staw Litworowy.
Przyrodnik milczał, widocznie podrażniony, wtedy ja rzekłem:
— W schronisku w dolinie Koprowej widziałem jak góral, Słowak, ciął łodygę rurkowatą jakiejś potężnej rośliny i wyciął sobie z niej duży cybuch do fajki. Ta roślina pokrajana wydzielała przecudny zapach. Na pytanie: Co to? rzekł mi:
— To litwor.
Widziałem ją potem rosnącą nad potokiem w dolinie Złomisk. Wspaniały okaz; zapewne stąd nazwa stawu.
Po posiłku Ciocia, uczuwszy zmęczenie, położyła się na skale; doradziłem jej, żeby zdjęła trzewiki i wystawiła celem wysuszenia na słońce. Ja położyłem się obok Cesi, która tymczasem wydobyła coś z worka i mówiła pieszczotliwie:
— Niech dziecko śpi grzecznie, tu dla dziecka przygotuje się coś bardzo smacznego.
Przez pół zmrużone oczy widziałem, że wlewa coś do maszynki i zapala ją. Po chwili rozkoszny aromat kawy zaleciał w me nozdrza a Cesia podała mi z uśmiechem kubek gorącej, osłodzonej czarnej kawy. Była to niespodzianka, gdyż wiedziała, że szczególnie na wycieczkach przepadam za tym nektarem.
— Tutaj dla dziecka jest jeszcze czarnego mleczka duzio, duzio!
Byłem zachwycony.
— Dzidzi samo pić nie umie — rzekłem — trzeba karmić.
Podniosła mi kubek do ust a ja zamiast do kubka tuliłem usta niby przez pomyłkę do ślicznej rączki, za co naturalnie było znów strofowanie, że dziecko takie niezdarne, że potrzebuje jeszcze smoczka.
Takie to figle chwytają się człowieka na turniach — hej!
Bo też naprawdę można się stać tam szczęśliwym dzieckiem.
Pora jednak była myśleć o dalszym pochodzie; dwie godziny spędziliśmy jakby zawieszeni między niebem a ziemią w słońcu i błękicie.
Profesor patrzył z niepokojem na zegarek i zaczynał nas naglić.
— Nie trafimy przy Szczyrbskim jeziorze na ostatni pociąg kolejki zębatej — dowodził — jeśli będziemy marudzili. — A musimy na noc dostać się do Popradu.
— Idź ze swoim zegarkiem! — wołał Karol rozciągnięty w słońcu. — To dobre dla tych ślimaków tam na równinach ale nie dla nas mieszkańców szczytów i błękitów.
— I ja jestem tego zdania — rzekłem — nocujemy tam, gdzie nas noc zaskoczy, pod głazem lub smrekiem. Doskonały i tani nocleg! Nie bądźmyż niewolnikami jakiegoś programu. Wolność i swoboda! Hej!
Panny przyklasnęły i profesorowa również, postanowiliśmy drwić sobie z zegarków.
— Zresztą proszę państwa — mówiłem — jak te zegarki kłamią! Czyż byliśmy tu dłużej, jak pół godziny? Kto twierdzi inaczej? A zegarki jednak stwierdzają, że dwie godziny — wierutny fałsz!
Jednak powoli pakowaliśmy worki. Cesia spłukała wodą saganki i kubek i chciała je wytrzeć na sucho, okazało się, że w całym towarzystwie nie ma ani jednej ściereczki.
— A to ślicznie — wołał Karol — otóż to panieńska gospodarność! Oto widać skutki tego, gdy panny zamiast myśleć o gospodarstwie domowym, zbijają bąki po turniach tatrzańskich.
Ja jednak znów triumfowałem.
— Mam ścierkę w konserwie! — oznajmiłem, wyciągając plik gazet.
Rzecz okazała się praktyczna, naczynia wytarto na sucho gazetami.
— Robicie panny tak — drwił Karol — jak w Japonii, gdzie nosy ucierają papierem.
Postanowiliśmy jeszcze odwiedzić drugi wierzchołek Rysów na wschód od głównego; gdyśmy tam weszli, odsłonił się nam nowy, piękny widok. Wspaniała turnia, uformowana pod szczytem w ogromną, regularną galerię, opadała pionowymi krzesanicami w dół a ściany pod galerią były zdobione jakby przez artystę rzeźbionym laskowaniem. Jakby ogromny chór w olbrzymiej świątyni.
— To Ganek! — wykrzyknął przyrodnik.
Wspaniały! W dole głęboko jaśniała łagodną zielonością cudna, przecięta wstęgą Białej Wody polana pod Wysoką, dokoła zaś dzikie turnie; przepyszny kontrast!
Przyrodnik z żoną zaczęli zaraz rozprawę na temat Ganku; ten szczyt a szczególnie przejście od przełęczy Gankowej na wierzchołek stanowił w ich mniemaniu główny tytuł ich sławy taternickiej. W kilka lat później stwierdziłem, że ta droga nie przedstawia dla wprawnego żadnych nadzwyczajnych trudności, choć jest silnie eksponowana, podobna z wielu względów do sławnego konia na Lodowym i jest wszędzie przystępna bez liny, choć ubezpieczenie zresztą nie zawadzi.
Teraz jednak na niewidziane Karol i ja zaczęliśmy trochę przedrwiwać, profesor się zaperzył i nastrój się popsuł.
Droga z Rysów na południowej stronie wije się pięknymi serpentynami, jest ładna i łatwa. Szliśmy więc w dowolnych grupkach, zmieniających się co chwilę. Taternik tylko szedł milczący i markotny. Nic dziwnego: przed wycieczką wyobrażał sobie, że będzie dowódcą wyprawy, że będzie osią wycieczki, że na turniach bez jego komendy nikt kroku nie zrobi a tu wszystko na nic. Nikt, nawet panny nie chciały uznać jego przewagi, gromada niekarna, niezależna, w dodatku urażająca dumę taternicką ba, drwiąca w żywe oczy.
Lusia, zrozumiawszy widocznie jego nastrój i urazę za owo „linowanie na Gubałówce“, chciała rzecz naprawić, podeszła do niego:
— Na Rysach pańska lina nie była nam potrzebna, ale nie wątpię, że będzie nieodzowną na Garłuchu.
— O, obejdzie się — odparł urażony — pójdziecie sobie bez mojej liny.
— Ależ nie — mówiła Lusia — nie damy sobie rady. Ja przecież wiem, bo w całym Zakopanem o tym mówią, jak pan doskonale obchodzi się z liną.
Sprytna dziewczyna tak mu się przypochlebiała, że rozchmurzył się a nawet dał jej nieść swą trzydziestometrową linę i swój czekan. Co prawda, dziewczyna ślicznie z tym wyglądała, szczególnie robiąc poważną minę pierwszorzędnej taternickiej sławy.
Po zejściu z turni uderzyła nas wszystkich żywa roślinność południowych stoków, bujność trawy, obfitość kwiecia, nawet kosówka rozrośnięta w bujne, ogromne krzewy, wreszcie lasy limb i modrzewi świadczyły o sile słońca i ciepła.
Na koniec wybłysnęło nagle zza drzew Popradzkie jezioro i ukazało się schronisko. Odpoczywaliśmy na werandzie i raczyliśmy się wyborną kawą z pyszną, białą, przetykaną obficie rodzynkami babką.
Tymczasem słońce chowało się już za górami. Profesorowa objaśniała pani Ricie dalsze nasze plany, przy czym opisywała jej drogę kolejową ze stacji Popradu na Podhale; ale Ciocia kręciła głową, pytała o szczegóły bez przekonania. Z uśmiechu drgającego w kącikach ust Cesi wywnioskowałem, że i ona już przejrzała, iż Ciocia nas nie opuści i pójdzie z nami na Gierlach.
Myśl ta nie była mi już przykrą, zżyliśmy się już z Ciocią, która na swój wiek i tuszę okazywała dużo wytrwałości i chodziła wcale nieźle. Chcąc sobie pozyskać jej łaski i zrobić przyjemność Cesi, której była trochę przykra ta niespodzianka z Ciocią, rzekłem:
— Proszę państwa, sądzę, że wszyscy będziemy panią Ritę prosili, aby naszego towarzystwa już nie opuszczała. Tatry zbliżają; zżyliśmy się już ze sobą i nadal dobrze nam będzie. Zresztą wspólna dola i niedola. Jutro mamy dzień dolinowy a więc Szmeks, Zimna Woda itp. a pojutrze idziemy wszyscy razem na Garłuch. Niech żyją Tatry!
Karol popatrzył na mnie z ukosa, ale potem i jemu twarz się rozjaśniła, gdyż w gruncie rzeczy miał bardzo uczynne serce. Ciocia była rozpromieniona i uścisnęła mi mocno rękę. Ale najbardziej się ucieszyłem, że oczy Cesi wyrażały bezgraniczną wdzięczność. Och, te oczy!
Kazaliśmy podać butelkę likieru na oblanie braterstwa tatrzańskiego. Napełniwszy kieliszki złotym, słodkim płynem piliśmy zdrowia, trącając się:
— Niech żyją Tatry! niech żyje dzielna Ciocia! niech żyją śliczne nasze taterniczki! niech żyje największy polski taternik! niech żyją przygody w górach! Niech żyją Rysy! niech żyje Garłuch!
Wyszliśmy nad jezioro; turnie ponad doliną Złomisk świeciły jeszcze w odblaskach słońca, ale jezioro było już granatowe, niemal ciemne, od Baszt i Szatana padały już nań wieczorne cienie. Odbyliśmy naradę; wieczór był bardzo ciepły, ziemia sucha, gdyż burzy tu nie było. Zgodnie podobała się nam myśl, żeby, zamiast dusić się w ciasnych izbach schroniska, zanocować pod gołym niebem. Ruszyliśmy więc w dół potoku Mięguszowieckiego i z dala od ścieżki wśród rzadkiego lasu pod ogromnym rozłożystym smrekiem, znaleźliśmy miejsce wyborne na nocleg, zasłonięte nawet od możliwego deszczu gęstą oponą gałęzi.
Zaczęły się zaraz przygotowania. Profesor rozpalił ogień, ustawił nad nim z kijów trójnóg a na nim zawiesił swój ogromny kotlik, wody na herbatę dostarczył szumiący obok i spieniony potok. Ciocia z profesorową zajęły się przygotowaniem wieczerzy, przygotowywały kanapki i smażyły jajecznicę. Ponieważ miałem nieco doświadczenia w urządzaniu noclegów, gdyż na wycieczkach z kolegą X, wybornym taternikiem, zdarzało się nam nieraz nocować pod gołym niebem, zastosowałem więc jego metodę; obaj z Karolem i obie siostry nacięliśmy mnóstwo gałązek świerkowych a usławszy je na mchu grubą warstwą, przyrządziliśmy wyborne posłania chroniące od wilgoci ziemi.
Następnie poleciłem wypróżnić plecaki i wypchać je również świerczyną; po zawiązaniu utworzyły się doskonałe poduszki, trochę co prawda twarde, ale o takie rzeczy żaden taternik nie dba.
Po jednej stronie smreku był apartament pań, po drugiej nasz męski; gruby pień zasłaniał i zostawiał każdej płci zupełną swobodę.
Panie były łóżkami i poduszkami zachwycone i obiecywały sobie spać smacznie. Usiedliśmy następnie dokoła watry trzaskającej i sypiącej iskrami a grupka nasza przy świetle ogniska wyglądała istotnie romantycznie i fantastycznie. Żałowałem, że nie można zrobić zdjęcia fotograficznego.
Przyrodnik porównywał nas do bandy zbójników i zaczął śpiewać na góralską nutę pieśni o Janosiku, harnasiu i o zamkach Orawskich.
Wieczerza nam smakowała tak, jak tylko w Tatrach może smakować a gdy na deser pojawiły się figi, daktyle i owoce, podniebienie rozpływało się w rozkoszy.
Nad nami niebo wybite gwiazdami i przepasane mleczną drogą; zapach żywiczny limb, modrzewi, smreków i kosówki upajał zmysł powonienia, powietrze balsamiczne rozpierało piersi; oko zatrzymywało się na tajemniczo przez rzadki las rysujących się i majaczących olbrzymach górskich, rytmiczny szum potoku działał jak muzyka na duszę a gdy obok miało się przy sobie upragnienie i ukochanie serca szczęśliwe, upojone czarem natury i miłości, czyż mogło być coś piękniejszego!
Wszyscy byliśmy pod czarem tego wieczoru, mówiliśmy ciszej i słuchaliśmy głosów przyrody. Profesor opowiadał nam fantastyczne historie o zbójnikach, w końcu zaczął tańczyć zbójnickiego z ciupagą w ręku i skakać przez ogień. Zbójnickiego nauczył się od górali i tańczył go wybornie.
Długo tak siedzieliśmy, wreszcie Ciocia dała hasło do snu. Panie poszły do swego apartamentu, Karol i przyrodnik ułożyli się pod smrekiem po stronie ogniska i wnet zasnęli.
Ja zostałem jeszcze przy watrze, dokładając drew. W tej ciszy pogrążyłem się w myślach, chciałem sobie zdać sprawę ze wszystkich wrażeń dnia tego, a równocześnie zaczął mię ogarniać smutek, jakiś nastrój na wpół melancholijny.
— Oto — myślałem — przyszło znów szczęście a może krótkie jak letnia noc tatrzańska, a potem pryśnie, rozwieje się; w sercu niepokój i przeczucie. Od szumiącego potoku szły niby gadania, czasem jakby śmiech, czasem jak westchnienie, to znów cichy, przytłumiony jęk. Starałem się z tych przeczuć otrząsnąć, tłumaczyłem sobie, że to zapewne reakcja ukrytego zmęczenia. Szatan i Baszty zaczynały się srebrzyć seledynowym blaskiem, wreszcie spoza Osterwy wypłynął księżyc i oblał całą dolinę bladym światłem, lśniąc się na kaskadach rwącego strumienia.
W tej chwili usłyszałem szelest za sobą, obejrzałem się, to Cesia przyszła do ogniska. Usiadła przy mnie.
— Śpią — mówiła cichutko — ale ja nie mogę spać, jest za pięknie. Co za bajeczna noc!
Nie mówiłem nic, tylko przytuliłem jej rękę do ust i trwaliśmy tak chwilę. Potem ona oparła mi główkę o ramię a ja mówiłem przyciszonym głosem:
— To wszystko przecudne, to jest szczęście, ale czemu to wszystko musi minąć?
— Wiesz, przyszłam tu z tymi samymi myślami i mam w sercu jakby cichutki żal a przy tym tak mi dobrze i tak jestem szczęśliwa.
Patrzałem jej w oczy i na usta purpurowe, nabrzmiałe pragnieniem rozkoszy. Ogień przygasnął, księżyc zaszedł za obłok; otuliłem ją ramieniem. Gdy księżyc znów wybłysnął, dziewczyna wysunęła się z mych ramion i rzekła drżącym głosem:
— Dobranoc — a potem oddaliła się szybko.
Ułożyłem się na posłaniu ze świerków, owinąłem się peleryną i długo jeszcze usnąć nie mogłem — aż w końcu zmęczenie wzięło górę nad wszystkim.

*

Nazajutrz podążyliśmy do Szczyrbskiego jeziora; kolejka elektryczna do Smokowca jeszcze nie była gotowa a że do odejścia pociągu kolejki zębatej było jeszcze trochę czasu, wypiliśmy kawę a potem oglądaliśmy jezioro. Ze swym obramieniem leśnym, z barwnymi willami nad brzegiem jest to cacko Tatr południowych. Widok na Tatry stąd przepiękny; z wysokodolinowych punktów to zapewne najpiękniejszy punkt widokowy w Tatrach; olbrzymi łańcuch gór od Krywania po Sławkowski szczyt rozciąga się tu w przepyszną panoramę; z miłym uczuciem witaliśmy Rysy, z ciekawością trochę niespokojną potężny szczyt Garłucha.
Potem jazda kolejką zębatą do Szczyrby, stąd koleją do Popradu i znów tramwajem elektrycznym do Szmeksu. W Szmeksie gdy panie ujrzały sklepy z rozmaitymi cackami, zaraz potraciły głowy i wszyscy rozbiegliśmy się po zakupy; ale ta okoliczność stała się powodem, żeśmy się wzajemnie pogubili. Wyszedłszy z jakiegoś sklepu, nadaremnie rozglądałem się za resztą towarzystwa. Przeszedłem w kółko przez Nowy Szmeks, podziwiając piękne wille, trawniki i klomby pełne kwiecia. Wszystkie ścieżki wysypane żółtym piaskiem, utrzymane w błyszczącej czystości; jest to niewątpliwie europejskiej miary uzdrowisko. Westchnąłem też, wspomniawszy porządki w naszym zresztą ślicznym i oryginalnym Zakopanem.
Nie znalazłszy nikogo, skierowałem się w stronę Rożanki czyli Kolbachu, orientując się wedle licznych tu wszędzie napisów, gdyż tam mieliśmy podążyć na obiad. Dotarłem do nowego hotelu, nie było nikogo; usiadłem więc na werandzie; dopiero po pewnym czasie nadciągnęły panny. Okazało się, że wszyscy się pogubili. Później zjawił się Karol z profesorową a na końcu profesor z Ciocią.
Dzień był nader gorący, z przyjemnością więc krzepiliśmy się przy obiedzie doskonałym piwem. Zaraz jednak powstały swary i spory, do których powód dał przyrodnik.
— Nie ma co mówić — prawił — piękny porządek! Gdzież to widziane, żeby się tak rozpraszać. Taki rozgardiasz, to wynik braku wszelkiej organizacji i może się stać nawet powodem katastrofy. Znane są już takie wypadki. Na wycieczkach musi być jakieś przewodnictwo, jakaś jednolita ręka, inaczej wszystko na nic.
Zrozumieliśmy wszyscy, do czego zmierzał, a duch niepodległości i przekory zaraz się zjawił najpierw u Karola.
— Gadaj zdrów! wiem, do czego pijesz; chce ci się nami dowodzić, chce ci się władzy! Ja cię znam, Napoleonie tatrzański.
— Przepraszam, wcale nie o to chodzi, żebym ja koniecznie dowodził, niech dowodzi ktokolwiek, kto zna teren. Wybierzmy choćby pannę Lusię, jeśli potrafi nas poprowadzić, ale dowództwo i posłuch musi być, zwłaszcza jutro, bo inaczej pokręcimy karki.
— Brawo — wołała Lusia — ja dowodzę! Baczność! Wiązać się liną! puszczać linę! lewa noga na klamrę, prawa ręka za łańcuch! Pana profesora mianuję szefem mego sztabu!
— Panna Lusia żartuje, a tu z Garłuchem nie ma żartów; albo porządek i posłuch, albo dać sobie z nim spokój!
— Co? — zawołałem — ja, co sam łaziłem już po różnych wirchach i dziurach tatrzańskich, mam rezygnować ze swobody, słuchać czyjegoś widzimisię! Nigdy w świecie! Taka dobra turnia na Garłuchu, jak i gdzie indziej. Nie święci lepią garnki taternickiej sławy, a niejeden ulepiony już garnek może się rozbić!
— Ja nie mam pretensji do sławy taternickiej, ale trwam przy swoim; ktoś musi prowadzić. Niech kolega prowadzi! I owszem!
— Na Rysy nikt nas nie prowadził — rzekłem — a właściwie ja prowadziłem, nie znając drogi i jakosik trafiliśmy, trafimy i na Garłuch. To przecież wiadomo: jak do góry, to na szczyt a jak z góry, to w dolinę.
Panny się śmiały i widocznie zyskiwałem ich zaufanie swą pewnością, ale profesor zaperzony uderzył pięścią w stół i rzekł:
— Zobaczymy! u kolegi widać brak doświadczenia; Garłuch to nie Rysy!
Odeszliśmy z Karolem na bok.
— Ty byłeś na Garłuchu, więc wiesz; jakże to wygląda naprawdę?
— Byłem, ale to już osiem lat temu, nie pamiętam; to jednak pewna, że chodziliśmy wtedy bez liny; były trudne przejścia, ale skoro wówczas dałem radę, nie musi to być znów jakaś nadzwyczajna tura.
— Obawiam się — rzekłem — żeby on nam istotnie nie zrobił jakiego figla, bo widać, że jest mocno urażony o swą godność taternicką. Ty go zresztą znasz lepiej.
— Znam, zapewne i wiem to, że jak go czasem co postrzeli, wariat skończony, może nam naprawdę narobić bigosu. Staje się czasem nieznośny i despotyczny.
— Ta jego pretensja do bezwzględnej komendy jest głupia — prawiłem. — On jeden z nas zna drogę; niech idzie naprzód, niech nam ją pokaże. Ot i całe przewodnictwo. Nie mam zaufania do jego liny, nie umiem się z nią obchodzić; zamiast pomocy może nam jeszcze biedy napędzić. Pomów z nim na uboczu, gdyż uważam, że wobec kobiet staje się upartszy.
— Dobrze, skorzystam ze sposobności.
Wróciliśmy do kompanii.
Zauważyłem, że przyrodnik na drugim końcu werandy coś żywo rozprawiał z żoną; ona go o coś prosiła, on się zaperzał i potrząsał przecząco głową.
Poszliśmy oglądnąć wodospady Zimnej Wody. Od schroniska Kozicy podziwialiśmy Łomnicę, której szczyt ślicznie wyrzeźbiony w strome ściany podparte potężnymi szkarpami licznych grani robił imponujące wrażenie. Zeszliśmy potem w dół i podzieliwszy się wedle płci na dwie grupy, użyliśmy pod mniejszymi wodospadami prawdziwie tatrzańskiej, zimnej, ale orzeźwiającej kąpieli. Była to ze względu na upalny i słoneczny dzień pierwszorzędna przyjemność. Gdy ujrzałem potem Cesię, była różową jak prześliczny wiosenny poranek.
Potem kawa w Kozicy i powrót kolejką linową do Szmeksu, skąd zaraz pięknymi ścieżkami ruszyliśmy ku Śląskiemu schronisku w dolinie Wielickiej pod Garłuchem. Droga wiodąca przeważnie lasem była nader przyjemna, upał się zmniejszał w miarę zbliżania się wieczora i wznoszenia się na wyższy poziom, zachód się złocił; prawdziwie pogodny, letni dzień.
Gdyśmy wyszli z lasu na polanę, na której stoi granitowe schronisko, ujrzeliśmy przed sobą potężne ściany Garłucha; po drugiej stronie opadały ściany Granatów Wielickich a wyżej piętrzyły się turnie Staroleśnej. Głęboko pod nami złociła się w zachodzącym słońcu zapewne łanami zbóż dolina Popradu; wieże kościelne i bieluchne ściany domów wsi i miasteczek lśniły się w słońcu, tworząc z tej wysokości malownicze miniaturowe grupki.
W schronisku zajęliśmy zaraz łóżka na hali turystycznej, kładąc na nich swe worki a następnie wróciliśmy do sali restauracyjnej. Osób było niewiele, zajęliśmy więc odrębny stół, racząc się paprykarzem z tak zwaną słodką węgierską papryką; potrawa istotnie dobra a papryka nie piekąca. Karol z profesorem zostali jeszcze na hali, gdzie go widocznie zatrzymał dla wybadania; po chwili nadeszli.
— Cóż? — szepnąłem.
— Bzik! — odparł mi na to Karol.
Istotnie nasz taternik jadł prędko i nic nie mówił.
Dopiero gdyśmy po wieczerzy wyszli przed werandę, stanął przed nami w uroczystej pozie i zaczął:
— Moi państwo! stoimy pod Garłuchem. Nikt z was drogi nie zna, ja tylko jeden mogę wam przewodniczyć. Otóż zapowiadam, że podejmę się tego tylko pod jednym warunkiem: bezwzględna karność i posłuch! Użycie liny jest konieczne, gdy każę wiązać się liną, nie ma apelacji, inaczej nie biorę żadnej odpowiedzialności. Proszę, macie wóz i przewóz!
Nie mówił tego żartem, w głosie jego brzmiały upór i rozdrażnienie.
Karol, także raptus, nie mógł się powstrzymać.
— Otóż macie! — krzyknął. — Któż wkłada na ciebie odpowiedzialność? Nie bierz tego, czego ci nikt nie daje! A co do twojej trzydziestometrowej liny, może ona dobra dla ciebie, wielkiego taternika, ale my zwykli nowicjusze nie mamy do niej zaufania. Zresztą my nie psy, a tyś nie rakarz, żebyś nas miał brać na sznurek!
Profesor poczerwieniał i zaczął się unosić:
— Tak, ja wiem! Ty zawsze drwisz i drażnisz! Ja wiem, wy wszyscy przeciw mnie spiskujecie! Ale dość tego, dość, dość!
— Kolego — rzekłem — niepotrzebnie kolega się unosi. To co powiedział Karol nie jest bez racji, bo istotnie z wyjątkiem państwa nikt z nas nie zna się na użyciu liny, wolimy więc bez niej się obejść. Ja sam pójdę wszędzie, gdzie można bez liny; nie będzie można, to wracam i nie poczuwam się do żadnego wstydu, korona mi z głowy nie spadnie, a gdyby nawet spadła, to wolę, niżby głowa miała mi spaść z karku. Nie żądamy, żebyś kolega nas brał w swą opiekę; idź kolega naprzód, pokaż tylko drogę, a my pójdziemy na własną rękę a raczej na własną nogę. Będzie źle — wrócimy. Odpowiedzialność za panny ja objąłem i z nikim się nią nie dzielę. Na takich warunkach może być zgoda i wycieczka może być rzeczywiście przyjemna. Każdy z nas ceni swą wolność i swobodę i z niej nie rezygnuje.
— To tak — wołał profesor — toście mię tu przyprowadzili po to, żeby mię na dudka wystrychnąć! Ale nic z tego! Zła wam moja komenda i moja lina, to dobrze! idźcie sobie sami! Hela, jutro wracamy przez Polski Grzebień do Zakopanego!
— Ależ Tosiu! — prosiła żona — uspokój się! Wszak wiesz jak pragnę być na Garłuchu; cztery razy byłam tu już na darmo; jakże można!
— Garłuch nam nie ucieknie, ale trzeba sobie dobrać inne odpowiedniejsze towarzystwo, rozumiesz!
— Kolego! — zawołałem — niech kolega liczy się ze słowami! Obrażasz panie; będę zmuszony kolegę za to pociągnąć do odpowiedzialności!
— Nie obrażam nikogo, ale mam prawo nie chodzić z tymi, z kim mi się nie podoba! Zobaczymy, jak beze mnie będzie wasza wycieczka na Garłuch wyglądała. Hela! chodź spać! jutro do Zakopanego!
Pociągnął żonę i odeszli na halę.
— Ależ panowie — mówiła do nas Ciocia — po co to wszystko? Wszak to może nam popsuć najważniejszą część naszego programu. Razem wyszliśmy, razem powinniśmy wrócić. A zresztą jakżesz naprawdę damy sobie jutro radę?
— Radę jakoś damy — odparł Karol — coś nie coś pamiętam; byle dostać się do Próby Gierlachowskiej, stamtąd już do szczytu niedaleko. Ale z tym człowiekiem długo w zgodzie nie można wytrzymać. Despotyzm i zarozumiałość niesłychana; jestem pewny, że on żonę steroryzuje i jutro wróci do Zakopanego. Ale mniejsza o to; żałuję, że się zgodziłem na jego udział w wycieczce, bośmy już w podobny sposób z nim raz się rozstali, gdzieś pod Wołoszynem.
— No, no, — rzekłem — przyznaj, że i ty nie jesteś bardzo zgodny; pamiętacie panie naszą wycieczkę do Morskiego Oka?
— E, — rzekła Lusia — panom wszystkim nic pod względem uporu nie brakuje; zawsze jakieś kłótnie, ale ja ogromnie to lubię, to bardzo zabawne.
— Lusiu! — upominała Cesia — jakże można!
— Tak — rzekłem — pokłóćmy się teraz wszyscy między sobą i pójdziemy wszyscy jutro do Zakopanego, każde na złość drugiemu i każde inną drogą!
— Czy pan Tadeusz i ze mną chce się kłócić? — zapytała Cesia.
— Z panią — nigdy. Z panną Lusią to mógłbym się i wyczubić, ale z panią zgoda na zawsze.
Cesia uśmiechnęła się, ale jakoś smutno a i mnie nagle zrobiło się smutno. Byłem podrażniony tą sceną z profesorem i przykro mi było, że zrobiliśmy nieprzyjemność naszym paniom.
— Wie Ciocia — mówiła Lusia — jak to inaczej patrzy się na tych profesorów, gdy się ich widzi w szkole; zdaje się, że półbogi. A na wycieczce to się widzi, że mają także ludzkie przywary!
— Lusiu! — upominała Ciocia.
— Panna Lusia mówi prawdę; — rzekłem — niestety jesteśmy tylko ludźmi!
— Trochę w tym wina i tego powietrza tatrzańskiego — rzekł Karol. — Zdaje mi się, że wszyscy to odczuwamy, iż człowiek w górach skłonniejszy do kłótni ale i do kochania.
— O to prawda! — zawołała Lusia — ja w istocie chciałabym już to się czubić, już to całować!
— Ależ Lusiu! — upominała znów Ciocia.
— Kogo? — szepnąłem nieznacznie.
— A choćby i pana Tadeusza? — odparła dziewczyna, robiąc szelmowską minę.
— Ty Karolu — rzekłem — i bez powietrza tatrzańskiego masz dużo uporu. Najlepiej o tym świadczy pewna historyjka, którą mi opowiadałeś.
— Jaka? jaka? — wołały panny. — Niech pan opowie!
— Było tak: Karol z kolegą swym, księdzem, wybrali się nad morze północne, gdzieś na Sylt.
W podróży zajechali do hotelu na nocleg. Przed spaniem ksiądz otworzył okno, mówiąc, że nie lubi spać przy zamkniętym oknie. Po kwadransie Karol zapala lampkę elektryczną, wstaje i zamyka okno, mówiąc, że zimno. Za ćwierć godziny świeci znów ksiądz, wstaje i otwiera okno; Karol znów zamyka i proszę sobie wyobrazić, tak robią aż do rana. Naturalnie, że więcej nie nocowali już razem; czyż nie charakterystyczne?
— Radźmy jednak o Garłuchu — mówiła Ciocia.
— Cóż — rzekłem — może nasz wściekły taternik do jutra się wyśpi, uspokoi i namyśli; nie upraszamy i nie przepraszamy, gdy jednak pójdzie, dobrze.
— Ale państwo go nie znacie — mówił Karol. — On jest niezmiernie zawzięty; prawdę mówiąc, nie liczę już na niego i wolałbym, żeby sobie poszedł do Zakopanego; nie będzie z niego już miły towarzysz. On ma swoje okresy. Lepiej, gdyby się nam trafił jaki przewodnik spiski; oni tu czasem polują na gości.
— Ba już za późno; o tej porze wątpię — odrzekłem.
— Żal mi profesorowej — mówiła Cesia — piąty raz takie niepowodzenie.
— Proszę państwa — rzekłem — popróbujemy sami. Do próby jakoś trafimy; Karol był na Garłuchu, coś więc będzie pamiętał a zresztą zdamy się na swój zmysł orientacyjny. Może będą jakie znaki. Musimy jednak, jak było w planie, wyjść raniutko, nie czekając tutejszego śniadania. Po drodze zgotujemy sobie herbatę. A teraz chodźmy spać. To jest najlepsze, co obecnie możemy zrobić.
— Tak jednak się obawiam — dodała Ciocia — żeby się nam wszystko nie zepsuło i żeby mnie Garłuch nie ominął. Profesorowej sposobność jeszcze się nieraz zdarzy, mnie może już nigdy.
Poszliśmy do hali; małżeństwo już spało, lub udawało, że śpi. Ze względu na obcych towarzyszy nie mówiliśmy już nic, życząc sobie tylko dobranoc. Wkrótce sen skleił nam powieki.
Nazajutrz raniutko małżeństwo wstało i zebrało się pierwsze i nic nie mówiąc, opuściło schronisko. Reszta naszej gromadki wkrótce była również gotowa i ruszyliśmy ponad stawkiem Wielickim w górę, kierując się na wyższe piętro doliny. Przeszedłszy pod czarną, przewieszoną, „wiecznie płaczącą skałą“ wstąpiliśmy do ogrodu Wielickiego. Tak się nazywa to wyższe piętro doliny ze względu na bujność traw i obfitość kwiecia. Tam nad potokiem ujrzeliśmy profesora z żoną, gotujących śniadanie.
— Czekają na nas — mówiła Cesia — to bardzo pięknie z ich strony.
— Zobaczymy, — rzekł Karol — czy też raczej nie chce on śledzić, co poczniemy bez jego przewodnictwa.
Usiedliśmy opodal, rozkładając przybory do herbaty. Po śniadaniu rzekłem:
— Idź Karolu i zbadaj teren, niech się rzecz wyjaśni. Tylko spokojnie! Dość było wczorajszej sceny.
Karol istotnie poszedł. Rozmowa trwała czas dłuższy, ale wnet spostrzegłem, że bierze niepożądany obrót. Po chwili już obaj byli zaperzeni, machali rękami a profesorowa przykładała chusteczkę do oczu. W końcu usłyszeliśmy tylko słowa Karola:
— To po żakowsku, po sztubacku! Nawet sztubak z pierwszej klasy postąpiłby rozsądniej!
Profesor tymczasem chwycił worek na plecy, porwał żonę za rękę i poszedł szybko w stronę Polskiego Grzebienia. Potem już tylko z daleka widzieliśmy białą chusteczkę, którą profesorowa powiewała na pożegnanie. Żegnaliśmy ją w podobny sposób wszyscy.
— Bzik i wariat! — mówił Karol rozgniewany. — Wiecie, co mi powiedział? Warunki te same, co wczoraj i uroczyste przeprosiny. Swoje buty będę przepraszał, ale nie ciebie, sztubaku! — to była moja odpowiedź.
— Dobrze zrobiłeś; — rzekłem — baba z wozu, koniom lżej.
— Tak, ale zostaliśmy na lodzie; jakże znajdziemy drogę? — rzekła Ciocia.
— Byle dojść do próby — prawił Karol — a tam już pamiętam i damy sobie radę.
— Cóż to ta próba? — pytała Lusia.
— To kilkunastometrowa ściana, opatrzona klamrami i łańcuchami, stanowiąca wstęp na turnie Garłucha; gdyby ją tylko odszukać!
— W każdym razie — rzekłem — trzeba jej szukać na ścianach Garłucha, więc w tę stronę iść należy. Przecież ludzie tamtędy chodzą, musi być ścieżka przez ten potok.
Niestety, potok dzieli się tu na strumyczki, jest rodzaj młaki, dużo piasku, traw i kamieni, było jasnym, że na takim terenie ślady prawie nie zostają, lub woda je zmywa.
— W najgorszym razie — dodałem — jeśli nie znajdziemy próby, wrócimy do schroniska; jeden z nas pójdzie do Szmeksu po przewodnika i jutro idziemy na nowo. Musimy zdobyć Garłuch choćby na złość wielkiemu taternikowi.
Zaczęliśmy pakować worki, gdy w tej chwili od „płaczącej ściany“ ukazało się towarzystwo, dwu panów i jedna dama. Nie dochodząc do nas, skręcili w lewo, przekraczając potok.
— Wybornie — zawołał Karol — oni idą na Garłuch, pokażą nam drogę na próbę.
Zebraliśmy się zaraz i podążyliśmy za nimi, byli jednak już daleko i szli prędko, ale pokazywali nam bezwiednie drogę. Wyjąłem lornetkę, śledząc ich pochód i w dali na trawie dostrzegłem najwyraźniej ścieżkę.
— Jest ścieżka — wołałem — będzie i próba!
Istotnie, idąc dalej, natrafiliśmy na ślady serpentynami biegnącej ścieżki. Podszedłszy pod ściany ujrzeliśmy wreszcie przez lornetki klamry i łańcuch.
— Bogu chwała! — wołał Karol. — Wygraliśmy!
Tymczasem towarzystwo znikło nam z oczu gdzieś w turniach. Stanęliśmy pod próbą.
Jest to czarna, zawieszona nad przepaścią, prawie pionowa ściana, przecięta ukośnie w poprzek jakby załupą, wzdłuż której wbite są tu i ówdzie klamry i gruby łańcuch. Pierwsza partia kończy się silnie eksponowanym cyplem skalnym, poza którym już niewiele widzieliśmy z dołu.
— Przewodnik Otta — mówił Karol — prawi, że kto przejdzie próbę może już iść dalej.
Obejrzeliśmy ją dokładniej i zgodziliśmy się na to, że damy radę.
— Na Orlej Perci — rzekła Lusia — pełno takich mniejszych próbek, może i gorszych.
Ciocia jednak patrzała z pewnym wahaniem na ów cypel, który bądź co bądź wygląda niepokojąco.
— Pomożemy cioteczce i dobrze będzie — uspokajała Cesia.
Ponad ścianą jest rodzaj grzędy a obok niej na lewo stromy, wymyty wodą żleb.
— Perć idzie grzędą tu wprost w górę — objaśniał Karol — podobnie jak na Rysach. No — dodał — teraz zdejmować worki!
— Jak to? — rzekłem.
— Tak! Otto wyraźnie radzi, żeby tutaj zostawić worki i niepotrzebne przybory, gdyż stąd już niezbyt daleko do szczytu.
Miałem pewne wątpliwości, ale nie było czasu się zastanawiać; zresztą myśl, że po turni iść się będzie bez worków, uśmiechała się wszystkim. Schowaliśmy więc rzeczy między głazami pod wylotem żlebu. Panie powkładały nam do kieszeni po kawałku kiełbasy i chleba, tudzież po kilka jabłek i paczkę cukierków; nabrałem do litrowej manierki wody spływającej ze żlebu i przypiąłem manierkę do pasa.
Byliśmy gotowi do drogi. Gdy wchodziliśmy na próbę była ósma godzina, zmitrężyliśmy więc sporo czasu. Ale dzień był prześliczny a szczyt, jak mniemaliśmy, już niedaleko; humory więc się poprawiły i wrażenie przykrej kłótni się zatarło.
Próbę przebyliśmy bez większej trudności i pięliśmy się stromo w górę. Karol znów roztoczył opiekę nad Ciocią i to już z dobrej woli. Szliśmy, tworząc przeważnie jedną grupkę. Pani Rita była bardzo uradowana i rozmowna. Ja otwierałem pochód i wypatrywałem ślady drogi; gdzieniegdzie spotykaliśmy stare znaki ale już zatarte.
Zresztą droga była wykreślona jasno przez samą przyrodę. Nad nami widniała przełęcz, nad nią wznosiła się jakaś czarna, potężna turnia.
— O! — zawołała Lusia — to pewnie już szczyt! Już niedaleko!
— Niezawodnie — potwierdził Karol — powinniśmy być już blisko i wygląda to na szczyt.
— No, no; — rzekłem, przyglądając się turni przez lornetkę — jeśli to szczyt, to będziemy mieli piękną robotę. To wygląda bardzo groźnie, jakaś diabelska turnia.
Nie wiedziałem wówczas, że cały ten grzbiet, na którym potem doznaliśmy tyle przeciwności, nosi w języku przewodników spiskich nazwę „Diabelskiego grzbietu“.
Im zbliżaliśmy się bardziej, tym miny nasze stawały się rzadsze.
— Eh, do licha — mówił Karol — nie przypominam sobie, żebym przed ośmiu laty zgryzł taki kąsek, jak ta turnia.
— Bo też to nie jest wcale szczyt — rzekłem — to nie ma charakteru szczytowego, który cechują zwykle wielkie, spiętrzone i omszałe bloki granitu.
Przezwyciężyliśmy szereg niełatwych ścianek i stanęliśmy wreszcie na przełęczy.
Istotnie turnia sterczała na lewo a więc na południe, a ścieżka, przerzucając się na drugą stronę grani, szła na prawo, na północ wzdłuż grzbietu, podnoszącego się coraz wyżej.
Siedliśmy na odpoczynek po dwugodzinnym marszu. Była godzina dziesiąta. Przed nami odsłonił się widok niezmiernie dziki, jakby olbrzymi kocioł zawalony ogromną masą głazów, niby moreną jakiegoś przedwiecznego lodowca. Karol objaśniał, że to dolina Batyżowiecka. Był to jednak, jak później stwierdziłem, kocioł Gierlachu, który tworzą dwa jego grzbiety idące od Małego Gierlachu; na grzbiecie wschodnim tj. „diabelskim“ znajdowaliśmy się my właśnie, zachodni tj. „wielbłądzi“ widniał przed nami dziką i poszczerbioną granią.
— Szczyt w każdym razie jest już niedaleko — dowodził Karol — przypominam sobie jednak, że prawie do końca jest zasłonięty i otworzy się nam prawie nagle.
Wydobyliśmy z kieszeni kiełbasę i chleb, było tego niewiele, wystarczyło na pięć skromnych porcyj. Ciocia radziła zostawić to na szczyt, ale wszyscy byliśmy głodni i zjedliśmy nieopatrznie wszystko, popijając wodą z mej manierki, tudzież przegryzając cukierkami.
Odwiodłem Karola na bok.
— Słuchaj — rzekłem — cała sytuacja skał jest tego rodzaju, że szczyt może być licho wie jeszcze jak daleko. Czyśmy też mądrze zrobili, zostawiając worki? Gdy droga się przedłuży, grozi nam głód i pragnienie, gdyż wody mało i mamy tylko kilka jabłek. Tu na turniach nigdzie wody nie będzie. Panie nieopatrznie nawet peleryny zostawiły przy workach.
— Nie, nie! nie ma się co niepokoić, do szczytu nie może być daleko, to pamiętam.
— Gdzie masz przewodnik Otta?
Zaczął szukać po kieszeniach.
— Och, do diabła! zapomniałem, we worku.
Daliśmy hasło do pochodu. Ścieżka wiła się teraz ku północy, trudności chwilami się zwiększały, przepaścistość rosła. Od głównego masywu grzbietu wybiegały w poprzek mniejsze żebra i grzbiety, na które trzeba się było z mozołem wspinać na to, aby potem znów „tracić na wysokości“. Krzywiliśmy się na to mocno.
Wreszcie w jednym miejscu, wspiąwszy się na takie potężniejsze żebro, dostrzegliśmy, że grzbiet główny spiętrza się w potężne ściany. Co prawda, stojąc pod ścianami dużo ku górze nie widać. W tym miejscu ginął wszelki ślad ścieżki i mieliśmy do wyboru: albo piąć się w górę po ścianach — co prawda — mało zachęcających, albo opuszczać się znów kilkadziesiąt metrów w dół na rozległy, piarżysty taras, na przeciwnym boku którego znów wznosiła się jakaś brzydka, czarna ściana z wysokim, ciemnym prawie pionowym kominem. Usiedliśmy znowu i odbyliśmy walną naradę. Wszystko to wyglądało niepokojąco i groźnie i byliśmy jak rozbitki na oceanie bez bussoli.
— Którędyż dalej? — pytała Lusia.
— Ba — rzekłem — pamięć Karola i mój zmysł orientacyjny zaczynają zawodzić. Nie ma co ukrywać; droga albo wprost przed nami w dół i na tamte turnie, albo na prawo ku tym ścianom, które zaczynają przybierać charakter szczytowy. Chyba urządzimy równe, tajne, powszechne i bezpośrednie głosowanie. Jednak zasada, że tam szczyt, gdzie w górę, przemawiałaby za drogą na prawo.
Pokazało się potem, że ta zasada na Garłuchu szkaradnie zawodzi.
— To niezawodnie szczyt — mówił Karol — trzeba piąć się w górę.
Panny przyklasnęły, ruszyliśmy na ściany w prawo.
Zrazu nieźle, potem coraz gorzej, wbiliśmy się w labirynt turni; można było używać wszelkich taternickich przyjemności: ścianki, półki, żlebki, galeryjki, kominki zmieniały się kolejno; po prostu zbłądziliśmy w turniach i czuliśmy to z Karolem, że nie odnajdziemy drogi powrotnej jeśli to nie szczyt nad nami. Spoważnieliśmy wszyscy i szliśmy po większej części w milczeniu, kierując całą uwagę na coraz większe trudności drogi.
— Koboldy Garłucha nam się sprzeciwiają — rzekła do mnie Cesia.
— Skarby szczęścia są w naszych sercach — odparłem — a tych nam nawet król koboldów nie odbierze.
Siedliśmy znów na odpoczynek; słońce piekło, wydzieliłem po małej porcyjce wody; każdy z nas dostał także po cukierku.
— Och, — mówiła Lusia — mam wrażenie, że jesteśmy rozbitkami na Chancelorze, tam także wydzielano takie porcyjki napitku i żywności.
— Panna Lusia lubi przygody — rzekłem — otóż je i ma. Będziemy mogli pisać powieść: Zabłąkani w turniach.
— Czyż naprawdę zabłąkani? — zapytała z pewnym przestrachem Ciocia.
— Nienajzupełniej! — odparł Karol. — W sytuacji ogólnej orientujemy się. Tam w dole widać ów piarżysty taras; konfiguracja skał wprawdzie się zmieniła, droga w najgorszym jednak razie prowadzi przez ten taras i na tamte przeciwległe turnie.
— To ślicznie — rzekła Cesia — to musimy schodzić taki kawał drogi?
— To możliwe — rzekłem — i być może na to, aby się stamtąd przekonać, że byliśmy już pod szczytem, którego stąd nie możemy ogarnąć. Cała kwestia w tym, czy iść dalej, czy wracać na taras a następnie, czy puści, czy nie puści?
— A jak nie puści? — pytała Lusia.
— To będzie źle, nie ma co ukrywać. Żebyśmy choć mieli tu swe worki i wszystkie manierki z wodą. Co za pomysł, zostawić worki! Wszak to przecież część składowa turysty!
— Jakiś chochlik złośliwy podszepnął nam tę myśl — twierdziła Cesia.
— A ja mam tam czerwone wino i czekoladę! — mówiła Lusia.
— A w mojej manierce jest jeszcze czarna kawa! — dodała Cesia.
— Niech panie lepiej nie wspominają — rzekł Karol — bo czarna rozpacz może człowieka ogarnąć! Gdzie ja miałem rozum?
— Albo Otto głupio pisał — rzekłem — alboś ty głupio czytał.
Spojrzałem na zegarek, była już pierwsza. Wyjęliśmy lornetki, aby dokładnie zlustrować okolicę, czy nie zobaczymy gdzie ścieżki.
W tej chwili na przeciwległej ścianie w owym czarnym kominie zaczęło się coś ruszać, po chwili spostrzegliśmy postaci trojga turystów schodzących szybko w dół.
Wyglądało to groźnie i nader malowniczo.
— Ach, to tamtędy nasza droga — zawołaliśmy razem — tak, to oni już wracają!
— Otóż twoja zasada: jak na szczyt, to w górę — rzekł Karol — na Garłuchu pokazuje się: jak na szczyt, to w dół!
Tymczasem turyści zeszli na taras i spostrzegli nas na turniach. Zaczęli wołać, wytężyliśmy słuch.
— Hej — doleciało do nas — którędy państwo idą? nie tamtędy droga!
— Gadaj zdrów — mruknąłem — my już to sami wiemy.
— A co państwu do tego — huknął rozdrażniony Karol — szukamy sobie nowej drogi!
— To szczęść Boże! A nie połamcie karków! — rozległo się z dołu i po chwili znikli nam z oczu.
Uradziliśmy z Karolem, że nie będziemy wracać pierwotną drogą, bo trzeba by krążyć; i tak byśmy zresztą nie odnaleźli owych wszystkich pólek, żlebików i ścianek. Trzeba ryzykować wprost w dół, choć nie wiemy, co nas tam czeka.
— Może nie puści — rzekła Lusia.
— Musi puścić! — było moje zdanie.
Zaczęliśmy schodzić wprost w dół; lawirowaliśmy rozmaicie, ale puszczało. Panny szły znakomicie, z Ciocią było jednak niemało kłopotu; najgorszy był u niej brak męskiego stroju; suknia na takich turniach, to rozpacz. Lusia zaczęła się chwalić:
— Niech by nas tu widział profesor, wielki taternik! A te nasze ścianki ręczę, że warte jego Ganku! I bez liny! Doskonale idzie!
Myśmy jednak z Karolem mieli troskę, wiedząc, że ściany u dołu nad piargiem są zwykle podcięte i może nie puścić. Tak też było; taras był pod nami o kilka metrów, ale nie puszczało. Staliśmy bezradni. Wtedy Cesia rzekła:
— Szydziliście panowie z przyrodnika a tymczasem jakby teraz nam się przydała jego trzydziestometrowa lina!
— O, naprawdę, kupuję linę! — paplała Lusia.
Karol obchodził brzegiem urwiska i szukał zejścia; udało się wreszcie zejść o jakie trzy metry nad taras.
— Trzeba ryzykować — rzekł — nie ma innego wyjścia.
— Co chcesz robić?
— Ścianka tu mniej stroma, muszę się zsunąć po niej; osadź się mocno przy brzegu, chwyć się za ten występ i trzymaj mą ciupagę; będę ją trzymał jedną ręką a drugą szukał chwytów. Zrobimy dla pań żywą drabinę.
Tak się stało; skała na szczęście była dość szorstka, znalazł się chwyt tu i ówdzie, zsunął się więc po niej w opisany sposób na piersiach i stanął szczęśliwie na piargu; oczywiście ciupagę w odpowiedniej chwili puścił z ręki. Teraz oparł się o skałę, zaparłszy się mocno butami w kamienie i mówiąc:
— Zjeżdżaj tak żebyś mi nogami stanął na ramionach; po nas zjadą panie.
— Trzymajcie teraz panny moją ciupagę obydwie, ale mocno się osadźcie — rzekłem — tak, teraz powoli popuszczać, zjeżdżam!
Udało się; stanąłem na ramionach Karola.
— Podawaj! — wołał Karol — najpierw Ciocia!
Głową sięgałem ponad brzeg urwiska; Ciocia objąwszy jedną ręką sterczący głaz, drugą objęła mię za szyję; przytrzymałem ją w pół, potem oplotła mię obiema rękami, zsuwając się po mnie. Karol aż stęknął pod nami i miałem wrażenie przez chwilę, że nie udźwignie. Ale strzymał! Potem Lusia; poszło gładko. Przyszła kolej na Cesię. Po chwili dziewczyna była na dole a ja zsunąłem się po plecach Karola.
Byliśmy uratowani!
— Lina byłaby się tu przydała — rzekł Karol.
— Niezawodnie — odparłem.
Podążyliśmy pod przeciwległą ścianę do czarnego komina; z bliska był mniej groźny, niż z dala, miał dobre chwyty i stopnie, był po tej przeprawie dla nas zabawką. Nim jednak weń wstąpiliśmy, wyciągnąłem z kieszeni parę gazet i poleciłem pannom drzeć je na pasy.
— Co to będzie? — wołała ciekawie Lusia.
— Co? zrobimy sobie z tego linę. Ale żart na bok; to rzecz ważna. Będziemy co pewien odstęp kładli te papierki na skałach i przyciskali kamieniami, będzie znak, którędy droga powrotna.
— O, to wyborny pomysł — rzekła Ciocia — przynajmniej nie zabłądzimy i będziemy mieli zapewniony powrót.
Dałem pannom paski papierowe i wskazywałem miejsca; znaczyły drogę gęsto i z wielką przyjemnością.
— Gdy tak błądziło się po turniach — prawiła gadatliwa Lusia — to dopiero się rozumie, co to jest mieć zabezpieczony odwrót.
— A co? a szydziłyście panny ze mnie, gdy zabierałem gazety! Czyż nie praktyczna rzecz? Proszę: aparat do suszenia bucików, pończochy, ściereczki, drogowskazy, a w najgorszym razie i chusteczki do nosa.
Odzyskaliśmy humory i znów śmialiśmy się, jak dzieci.
— To było paradne — śmiała się Cesia. — Co państwu do tego, szukamy sobie nowej drogi! Naprawdę, że mężczyźni mają inną naturę; ja chciałam już wołać o pomoc a pan Karol tak im się odciął.
— Jednak naprawdę oddali nam usługę — rzekłem, a nachylając się ku Cesi, dodałem po cichu:
— Obok koboldów złośliwych są jednak w tych górach i koboldy życzliwe.
Cesia uśmiechnęła się ślicznie.
Powyżej kominka usiedliśmy znów na krótki odpoczynek; byliśmy spragnieni a wody było już mało, rozdzieliliśmy więc jabłka; każdej osobie dostało się po jabłku. Obierając łupkę, ułożyłem ją pięknie na skale, żeby nam oznaczała wejście do kominka; za mną wszyscy zrobili to samo.
Dalsza droga miała ciągle ten sam charakter: w górę i w dół przez boczne żebra; ten grzbiet zdawało się, że nigdy się nie skończy. Wreszcie zaczął się znów gwałtownie podnosić, niewątpliwie szczyt był przed nami. W bocznej grani, do której obecnie doszliśmy, tkwiło jakby okno skalne, na nim widniał duży krzyż namalowany czerwoną farbą. Na prawo ciągnęła się od szczytu, pod którym widniały ogromne, omszałe bloki granitowe, ostra i spadzista grań, jako widoczny początek tego grzbietu, który nam towarzyszył całą drogę od owej pierwszej przełęczy. Wspiąłem się do okna skalnego, które mogło stanowić dalsze przejście, ale stromy, gwałtowny spad w dół upewnił mię, że tu nasze utrapienia się kończą i że szczyt mamy przed sobą. Przez okno odsłonił się widok na nową dolinę, była to, jak dopiero później się dowiedziałem, dolina Batyżowiecka. Grzbiet, na którym staliśmy, był to ów drugi pierścień, okalający kocioł Gierlachu, grzbiet wielbłądzi. Ale obecnie o tym nie mieliśmy jeszcze pojęcia.
— Co oznacza ten krzyż? — dochodził Karol.
— Dalej drogi nie ma — rzekłem. — Krzyż więc oznacza, że szczyt przed nami.
Wszyscy byliśmy tego samego zdania; chodziło o to, którą granią nań się wydostać.
— O, tam są znaki! — zawołała Lusia, wskazując na prawo.
Istotnie na dwu głazach w pewnej odległości były czerwone znaki i wskazywały ku prawej grani, nie omieszkając więc podążyliśmy w tę stronę. Dalej znaki się urwały, ale pięliśmy się we wskazanym kierunku.
— To nic — dowodził Karol — że grań wydaje się tak poszarpana; pamiętam, że właśnie pod koniec drogi są większe trudności.
Wejście na grań istotnie nie było łatwe, ale pokonawszy trudności, weszliśmy wreszcie na nią. Tu ujrzeliśmy piękny ale niepokojący widok: cała część Tatr na wschód, zwłaszcza doliny były wypełnione mgłą gęstą jak śmietana, zbitą w białe kłęby. Snuła się o jakie sto metrów poniżej grani, gdy cała część Tatr na zachód lśniła w słońcu. Kontrast był przepyszny. Tam może pod tymi mgłami w dole leje deszcz i biją pioruny a nad nami i za nami błękit i słońce.
— To jednak nie dobrze wróży — rzekł Karol — chodźmy prędzej na szczyt, bo nam mgła może zasłonić widoki.
Ruszyliśmy granią, ale już po kilkunastu krokach nie puściła; ogromna, głęboka rozpadlina nie do przebycia zamykała drogę.
— Wracać! widocznie obraliśmy fałszywą grań.
— Tak, ale przecież ku tej grani wiodły znaki — oponowała Lusia.
Zeszliśmy z grani i po kwadransie stanęliśmy znów pod oknem skalnym. Panny usiadły pod nim. Zaproponowałem nową metodę.
— Niechaj panie tu zostaną i odpoczywają, a my Karolu z tobą pójdziemy na poszukiwania; ja wybieram grań lewą, ty staraj się podejść pod grań prawą, może wyżej jest dostępniejsza; w ten sposób łatwiej znajdziemy wejście na szczyt a potem wrócimy po panie.
— Ja idę z panem Karolem — zawołała Ciocia.
— My zostajemy — rzekła Cesia i Lusia — dość mamy tego błądzenia; to najwięcej męczy i demoralizuje.
— Pić! — wołała Lusia.
— To już wyłącznie dla panny Cesi i Lusi — rzekłem, oddając im manierkę z resztką wody i kubek.
Rozeszliśmy się według programu; moja droga prowadziła istotnie ku blokom szczytowym i lawirując wśród ogromnych głazów po kwadransie stanąłem na szczycie. Rozglądnąłem się na północ i wschód, mgła — niestety — zasłaniała wszystko. Tymczasem pod sobą usłyszałem głosy; spojrzałem, Karol z Ciocią stali o kilka metrów poniżej szczytu na bardzo ostrej i po obu stronach przepaścistej grani; była to owa grań prawa. Ujrzawszy ich, krzyknąłem radośnie:
— Jestem na szczycie!
I nagle stała się rzecz taka: Ode mnie ku ich grani zbiegała bardzo stroma i wąska płyta może na wysokość ściany w pokoju; płyta była gładka z obu stron ścięta ku przepaści; przez środek tylko miała pęknięcie, w które zaledwie palce można było włożyć.
Ciocia, usłyszawszy, że jestem na szczycie, rzuciła się ku płycie, włożyła palce w pęknięcie i zaczęła się wspinać.
— Co pani robi! — krzyknął Karol, poskoczywszy do niej — to śmierć!
— Ależ pani Rito! — zawołałem, truchlejąc — tędy pani przecież nie wejdzie, to wykluczone!
— Puszczaj pan! — krzyknęła Ciocia rozpaczliwym głosem — ja muszę być na szczycie!
— Dobrze, ależ nie tędy! — krzyczał Karol. — Nie puszczę! tu przecież pani spadnie! — i chwycił kobietę wpół.
— Wejdą państwo inną, łatwą drogą — wołałem z góry.
— Puszczaj pan! ja muszę być na szczycie! — rozległ się jeszcze rozpaczliwszy głos Cioci.
Scena była groźna: Karol trzymał ją wpół, ona mu się wydzierała, chcąc wspiąć się po płycie; groziło, że oboje spadną w bezdenną przepaść. Wtedy Karol drugą ręką podniósł w górę potężną swą ciupagę i krzyknął okropnym głosem:
— Jak mi pani jeszcze krokiem ruszy, to panią ciupagą zwalę!
I, o cudo! poskutkowało; Ciocia poddała się przemocy a usiadłszy pod płytą zaczęła rzewnymi łzami płakać.
Był to widok tak komiczny, że mimo przeżytej co tylko grozy zanosiłem się od śmiechu.
Nagle obejrzałem się — wiatr rozpędził nieco mgłę i wtedy ujrzałem olbrzymią, wspaniałą turnię, przewyższającą znacznie ten szczyt, na którym stałem; na wierzchu widniała marmurowa tablica. To był król Tatr — Garłuch. Uderzyłem się w czoło; oto stałem na Małym Gierlachu. Droga na główny szczyt widniała jak na dłoni; właśnie od owej przełączki skalnej szła najpierw kilkadziesiąt metrów w dół a potem dopiero wspinała się na szczyt. Wtedy zacząłem wołać:
— To nie tu szczyt! szczyt tam za mną, ale był w mgle! Wspaniały! Droga idzie przez okno skalne! Wracajmy!
Tymczasem mgła zawiała znów cały szczyt; zacząłem schodzić. Niedługo byłem przy pannach. Opowiedziałem im w krótkich słowach wynik wywiadów i całe zajście z Ciocią. Cesia była zalękniona, Lusia śmiała się do łez.
— Daleko jeszcze na szczyt? — pytała Cesia.
— Będzie jeszcze godzina drogi i niełatwej.
Spojrzałem na zegarek. Była trzecia. Po chwili zjawił się Karol z Ciocią, oboje wzburzeni. Ciocia zaraz poskoczyła do okna skalnego, wypatrzyć dalszą drogę. Ja tymczasem naradzałem się z Karolem i z pannami.
— Teraz trzecia — mówiłem po cichu — ze trzy kwadranse na szczyt, choć kwadrans na szczycie, to godzina; powrót prawie tyle, to znów godzina a więc piąta! O siódmej się ściemnia; na powrotną drogę stąd wraz z odpoczynkami zostają dwie godziny; niepodobieństwo! Tu od próby szliśmy siedem godzin. Zresztą mgła jak śmietana, widoki żadne; grozi nam i bez tego, że nas mgły tu zaskoczą a nie mamy nic!
Karol zrobił tragiczną minę:
— To może być śmierć!
Cesia drgnęła i przybladła, Lusi mina zrzedła.
— Myśmy już przemęczone — rzekła — lepiej więc wracajmy!
— Tak — rzekł Karol — ale Ciocia!
— Wezmę na siebie jej to oznajmić, choć przewiduję opór — odparłem.
Podszedłem do przełączki.
— Pani Rito, pora jest spóźniona; uradziliśmy wszyscy, że musimy wracać.
— Co? jak? wracać? — zawołała, mieniąc się na twarzy, a potem wyciągnęła rękę i krzyknęła: — tam jest szczyt!
— Pani Rito — rzekłem łagodnie, widząc, że kobieta jest jakby na pół nieprzytomna — ja to rozumiem; nam wszystkim niezmiernie przykro; ponieść tyle ofiar i trudów! Ale niepodobieństwo! — I zacząłem jej przytaczać nasze powody.
— Co? — zawołała, przybierając tragiczną pozę i pokazując na nas — to są mężczyźni? to są tchórze! Tam szczyt!
— Proszę pani — rzekłem, zmieniając ton — nie bądźmyż dziećmi! trzeba przecież dozy rozsądku. Mamy na swej odpowiedzialności panny. Ja nie taję, tu idzie o ich i nasze życie.
— Ja nie wracam! tam jest szczyt! tchórze!
Ogarnął mię gniew.
— Nie wraca pani? dobrze! Wolna droga! Chce pani popełniać na stare lata wariactwa, wolna wola! Na pani mi mało zależy! Przyślemy tu pani wyprawę ratunkową! A teraz będziemy ratowali panny i siebie! Karolu! panno Cesiu! panno Lusiu! wracamy. — Powiedziałem to niezmiernie stanowczo.
Ruszyliśmy z miejsca, naprzód panny, potem Karol i ja. Ciocia stała i patrzyła na nas z prawdziwą wściekłością; potem widziałem, że się waha; nagle ujrzała mgłę, która buchnęła przez okno skalne. Może to poskutkowało. Ociągając się, zaczęła zwolna iść za nami. Myśmy pędzili, żeby zyskać na czasie, musieliśmy jednak przystawać nieznacznie, nadczekując na nią.
— Przed siódmą — mówiłem — musimy być na próbie, po ciemku jej nie przejdziemy!
— Boże! chroń nas od mgły! — rzekł Karol, oglądając się z niepokojem za siebie. Jednak i pani Rita przyspieszała kroku, ale widać było, że kipi z gniewu.
Rozdałem pannom po cukierku.
— To ostatnie zapasy; jesteśmy bez jadła i napoju. Swetry, peleryny, wszystko tam na dole. Gdy nas chwycą mgły, noc, deszcz lub mróz i śnieg, tośmy zginęli.
— Koboldy gór — rzekła Cesia poważnie.
Tymczasem mieliśmy słońce, które nas zasypywało żarem, głód nas dręczył, paliło pragnienie.
— Oj! jeść! pić! — jęczała komicznie Lusia. — Czy tych przygód jednak trochę nie za wiele?
— Na pragnienie jest jeden sposób — rzekłem — trzeba włożyć mały kamyk pod języczek; nie próbowałem wprawdzie, ale mi opowiadali o tym sposobie taternicy, jako skutecznym.
Wyszukałem Lusi ładny kamyczek i włożyłem jej własnoręcznie w usta; figlarz-dziewczyna nie omieszkała przy tej sposobności z lekka ugryźć mię w palec.
— Tak to chłodne, to naprawdę gasi trochę pragnienie — szepleniła Lusia.
Nasze papierowe drogowskazy okazały się wyborne; nie myliliśmy już drogi i przez to zyskaliśmy na czasie; ale musieliśmy za to często odpoczywać.
— Lękam się o ciocię — mówił Karol do mnie — ze wściekłości idzie na oślep i na nic nie zważa; jeszcze spadnie!
— A niech spadnie — mruknąłem — wściekła baba!
— Co się Cioci stało? — pytała Cesia.
— To, widzi pani, szał tatrzański — objaśniłem — specjalna choroba turniowa, której skutki po trochu wszyscy odczuwamy. Morze ma swoją chorobę a Tatry swoją.
— Ach! — śmiała się Lusia — teraz rozumiem, to nasz wielki taternik zapadł na tę chorobę wcześniej od nas wszystkich.
— Tak, i dlatego nie można mieć do niego urazy na dolinach; i na Ciocię niższy poziom wpłynie uspokajająco.
Doszliśmy do owego czarnego komina i siedliśmy u wstępu do niego; tu, o radości! znalazłem nasze łupki z jabłek, które poukładałem jako znak drogowskazowy. Zebrałem je starannie i podzieliłem sumiennie na pięć porcyj. Rozkoszowaliśmy się prawdziwie, była to uczta lukullusowa, sok jabłeczny łagodził pragnienie. Cesia podała jedną porcję Cioci, ale ta ją ofuknęła i odparła szorstko:
— Nie potrzebuję.
Rozdzieliłem tę porcję między panny.
— Jednak są koboldy życzliwe — rzekłem do Cesi.
— Tak — odparła poważnie — ale które zwyciężą?
— Miłość wszystko zwycięża! — szeptałem.
— A jeśli miłość jest tylko szałem tatrzańskim? — podniosła na mnie swe oczy, a drgał w nich jakby promień cichego żalu i smutku.
— Schodzimy! — wołał Karol i nie mogłem już odpowiedzieć.
Przebyliśmy znów szczęśliwie wszystkie żebra i granie boczne i znaleźliśmy się wreszcie na przełęczy pod ową „diabelską turnią“. Tu odpoczęliśmy chwilę.
— A myśmy myśleli wtedy — mówiłem — że tu jesteśmy już pod szczytem, że bliski koniec drogi. Co za złudzenie!
— E, — rzekła Lusia — bo to wina pana Karola! Profesor niemieckiego, a po niemiecku źle wyczytał z przewodnika. Żeby choć te worki! umieram z pragnienia!
— Kamyczek! — rzekłem.
— Choćbym całą tę diabelską turnię położyła pod język, to mi nic nie pomoże.
— Bo pani za dużo gada — odciął się Karol — a od tego język wysycha i pragnienie wzrasta. Ja wiem, naturalnie — teraz będzie wszystko na mnie, a tu panny same winny; nie trzeba było brać Cioci! — rzekł zniżonym głosem. — Bez Cioci pewniebyśmy dotarli do szczytu. A tak, co? Byli pod szczytem i wrócili z niczym. Wstyd i tyle! Będzie nas wyśmiewał nasz taternik! A co, nie mówiłem! bez komendy i liny! — dodał, naśladując głos przyrodnika.
— E! — rzekła Lusia — alboż to musimy zdradzić sekret! Byliśmy na Garłuchu i kwita!
Tymczasem mgły się snuły po odleglejszych turniach, zasłaniając widoki; pod nami w dolinie Wielickiej leżała mgła.
— Boże! żeby nam mgła nie odcięła próby! — rzekła z pewną trwogą Cesia, patrząc w dół.
— Sama mgła to jeszcze nic — odparłem — tu droga nieomylna, wystarczy widzieć na dwa kroki, ale gdy się mgła zmówi z nocą, choćby tylko z mrokiem, możemy na tych ścianach zmarnieć o sto metrów nad swymi workami, swetrami i pelerynami. Zeszłego roku zamarzł jeden turysta w ten sposób na Jaworowych turniach.
— Pamiętam — rzekła Lusia — jemu na ratunek poszedł sławny przewodnik Klimek Bachleda i zginął także.
— Jeśli mamy zginąć, to zginiemy razem — rzekłem, ściskając nieznacznie Cesię za rękę.
— Tak, razem — powtórzyła cichutko.
Nastało poważne milczenie. Popatrzyłem na zegarek; było już dobrze po szóstej, ale czasami ściemniało się, mgły widocznie gęstniały, tylko je wiatr rozpędzał. Był to już koniec sierpnia, mrok zapadał wcześnie. Trzeba było się spieszyć! Przy schodzeniu panny puściliśmy naprzód a Ciocię ze względu na przepaściste ścianki i rynny wzięliśmy z Karolem nieznacznie między siebie. Często się potykała i groziło nieszczęście. Szczególnie obcasy u bucików okropnie wykrzywione dawały powód do obaw. Szła przy tym nieuważnie pogrążona w złowrogim milczeniu. Nastrój był ciężki. Gdy czasem się zachwiała, to ja, to Karol chwytaliśmy ją za ramię, ale za każdym razem wzdrygała się i otrząsała jak zły duch od święconej wody.
— Proszę mi dać spokój! pomocy nie potrzebuję i nie przyjmuję!
Gdy się spostrzegła, że mamy ją w opiece, wymknęła się i wyprzedziła panny tak, że szła na czele pochodu, ja go zamykałem. Byliśmy już w połowie ściany tuż nad biegnącym obok, spadzistym i gładkim żlebem. Nagle — Ciocia się zachwiała i upadła na wznak a następnie po upłazach zaczęła spadać na dół, odbijając się od nich coraz silniej; obok o kilka kroków była straszna przepaść.
— Jezus! — krzyknęła Cesia.
Przymknąłem oczy i myśli mi zamarły. Gdy po chwili spojrzałem, Ciocia leżała na upłazie o krok nad bezdennym urwiskiem. Zatrzymała się, chwyciwszy trawę.
Pospieszyliśmy zaraz z pomocą. Obrażeń nie było, ale potłuczenie być musiało silne, gdyż spadała tak kilka metrów. Była blada. Wstała zaraz z pomocą i przeprowadziliśmy ją na bezpieczne miejsce. Dziękowała nam po cichu. Co za zmiana! inna kobieta. Szał tatrzański wytrząsł się na tych upłazach, jak mówił potem Karol. Na pytania odpowiedziała, że nic nie boli, że może iść dalej.
— To kara na Ciocię — rzekł potem do nas Karol.
— Niech pan tak nie mówi — broniła Cesia — taka kara wszystkich nas spotkać może.
Było jednak coraz ciemniej; mgła i mrok mieszały się ze sobą, tylko wiatr przychodził nam z pomocą, rozpędzając mgłę, wtedy nieco się rozjaśniało.
— Wy idźcie z Ciocią wolniej — rzekłem do Karola — a ja pospieszę naprzód; gdy zdołam dopaść próby przed zupełną nocą, jesteśmy uratowani; mam w torbie latarnię i świecę. Wtedy damy sobie radę.
Była siódma, gdym dopadł próby; skała i klamry były zwilgocone od mgły, ale jeszcze było trochę światła. Zsunąłem się szybko i odetchnąłem — dopadłem worków. Gdy usłyszałem szelest wody, poskoczyłem ku żlebowi i chwytając wodę kubkiem, piłem długo. Zaraz potem przygotowałem latarnię i zapaliłem świecę a z worka Karola zabrałem do kieszeni drugą.
— Ho, ho! — rozległo się z góry.
— Ho, ho! — odezwałem się z dołu.
Po chwili, świecąc latarnią, byłem już na górze. Zapadła zupełna ciemność. Karol zapalił drugą. Ja i panny świeciliśmy sobie jedną latarką, Karol świecił Cioci. Ciemno już było zupełnie, ale oświetlając każdy stopień i każdą klamrę, zeszliśmy szczęśliwie. Nabrałem zaraz pełną manierkę wody i częstowałem kolejno.
— Boski nektar! — wołała Lusia.
— Ocaleni — rzekła Cesia wzruszonym głosem.
Nie można było jednak myśleć o długim odpoczynku, mieliśmy jeszcze kawał drogi do schroniska po różnych wertepach. Posililiśmy się tylko nieco zapasami z worków, ruszyliśmy w dalszą drogę; szliśmy prędko. Wkrótce minęliśmy „płaczącą skałę“ i zaczęliśmy schodzić na poziom schroniska. Teraz jednak mgła tak zgęstniała, żeśmy siebie wzajemnie widzieli niewyraźnie w zatartych konturach. Nasze latarki z tęczową aureolą wyglądały dziwnie tajemniczo. Toteż zmyliliśmy ścieżkę i zamiast skręcić w prawo, poszliśmy prosto, aż natknęliśmy się na jakąś budę bez drzwi i okien.
— Co to jest? — rzekł Karol — ta buda stoi przecież o kilkaset kroków od schroniska, aleśmy źle poszli.
Obejrzeliśmy się: na prawo widniały w mgle dwa światła, odlegle od nas może na kilometr i od siebie również bardzo odległe.
— To schronisko, ale jeszcze bardzo daleko — zauważyła Cesia.
— Cóż to — rzekłem, — czy tu są dwa schroniska?
— To dziwne — mówił Karol — nie można się zorientować.
Poszliśmy w stronę świateł i zaraz natknęliśmy się na kosówkę; nie była na szczęście zwarta, rosła kępami, ale po prostu błądziliśmy w niej wpatrzeni w światła i zaczął nas ogarniać niepokój.
— To będzie ślicznie, gdy o sto kroków od schroniska przyjdzie zanocować w kosówce — gniewał się Karol.
— Złe duchy nas wodzą — mówiła Cesia.
— O wiem, gdzie mieszkają — rzekłem — tam w Gierlachowskim kotle pod „diabelską turnią“.
— Ja już nie mogę, ja siadam — skarżyła się Lusia.
— Tak — rzekłem — a zły duch ukręci główkę jak makówkę.
Wtedy Karol zaczął wołać; głos we mgle dziwnie się wydawał.
— A to ślicznie — mówiła Lusia — na turniach, nad przepaściami nie wołaliśmy pomocy, a tu ją wzywamy! Co za upadek ducha!
W pobliżu odezwało się nawoływanie; we mgle tuż przed nami ukazała się jakaś postać; poznaliśmy gospodynię schroniska. Złudzenie dwu odległych świateł nagle prysnęło, schronisko było tuż; w oknach restauracji i hali turystycznej się świeciło.
Dziwna igraszka natury.
Zająwszy łóżka na hali, wróciłem z Karolem do sali i czekaliśmy na panie, omawiając wypadki dnia.
— Ciekawe, — rzekłem — jakie Ciocia zajmie teraz wobec nas stanowisko.
Panie widocznie odświeżały tualetę, bo minęło pół godziny, nim zjawiły się na sali. Wtedy Ciocia zbliżyła się do nas i rzekła:
— Moi panowie! przede wszystkim najmocniej was przepraszam i proszę o przebaczenie. Widzę, żeście mieli najzupełniejszą słuszność i wdzięczną jestem, żeście nie ulegli moim nierozsądnym zachciankom. Nie umiałam ocenić waszego doświadczenia i waszej troskliwości. Teraz rozumiem, że wam zawdzięczamy ocalenie życia. Gdybyście mnie posłuchali, siedzielibyśmy teraz w tych turniach i ginęli z zimna, pragnienia i głodu. Serdecznie jestem wam wdzięczna i przebaczcie — ale naprawdę, nie wiem, co się tam ze mną stało.
Podeszliśmy do Cioci i ucałowaliśmy po kolei rękę a ja rzekłem:
— Niechże pani nie bierze sobie do serca całego tego wypadku. Myśmy to już określili, zdaje mi się trafnie: to był szał tatrzański. To było zupełnie zrozumiałe wobec pragnienia, aby zdobyć królewski szczyt; myśmy także musieli ze sobą walczyć, aby się nie poddać temu szałowi. A za szorstkie słowa przepraszamy serdecznie, proszę je puścić w niepamięć.
I zapanował niezmiernie miły i serdeczny nastrój. — Cesia była rozpromieniona, Lusia trzpiot trzepała języczkiem bez końca. Wieczerza była przewyborna, do herbaty kazaliśmy podać rumu, aby — jak mówił Karol — przeciwdziałać skutkom mgły a na uczczenie zgody zjawiła się butelka tokaju.
— Stary węgrzyn — twierdziłem — jest znakomitym środkiem na skutki szału tatrzańskiego.
Dolewałem więc częste kieliszki szczególnie Cioci.
— Wcale nie żałuję, że przyrodnik nie poszedł z nami — mówiła Lusia. — Dotarlibyśmy może na szczyt, ale nie doznalibyśmy tylu przygód i wrażeń. Teraz dopiero rozumie się, co to są niebezpieczeństwa tatrzańskich wycieczek.
— Tak — dodałem — nie mamy czego żałować! nie byle komu trafi się tyle i takich przygód a wspomnienia ich pozostaną nam w pamięci na całe życie.
— O, — rzekła Cesia, której oczy błyszczały jak dwie gwiazdy — mamy już prześliczną wiązankę wspomnień a im dalej, tym stają się one droższe, tym bardziej piękne i bardziej tęczowe.
Gramofon z ogromną tubą stojący na bufecie zaczął grać jakąś śliczną pieśń węgierską, tęskną i namiętną; reprodukcja była nadzwyczajna; słuchaliśmy z rozkoszą.
Było już późno, gdy udano się na spoczynek na halę turystyczną.
Nie mogąc mimo zmęczenia długo zasnąć, rozmyślałem, że miłość to szał tatrzański; tęskna melodia węgierskiej pieśni brzmiała mi w uszach i wśród marzeń zapadłem w głęboki sen.
Nazajutrz wstaliśmy późno; dzień był mglisty, nawet trochę siąpiło; trzeba było myśleć o powrocie. Zabrawszy więc przybory i otuliwszy się w peleryny, ruszyliśmy po kawie na Polski Grzebień. Mieliśmy wszyscy jakby ciężar na sercu; Cesia była jak zgaszona, nawet Lusia była więcej milcząca.
Ciocia szła powoli i narzekała, że ją wczorajsze sińce bolą; Karol biadał, że mu worek cięży; miał bo też zwyczaj nosić we worku mnóstwo niepotrzebnych gratów i nie rozumiał ekonomii worka turystycznego. Świat był cały spowity w mgły.
Czułem, że oboje z Cesią mamy podobne myśli, przypomniała mi się owa noc przy ognisku i snuło mi się pytanie:
— To cudne, to szczęście, ale czemu to wszystko musi minąć?
— Czemuś smutna? — rzekłem, pozostawszy z nią nieco w tyle.
— I tyś smutny; ja wiem — oto już koniec, oto trzeba wracać z krainy czarów na doliny szarego życia. I szaro w duszy tak jak na świecie.
— Czyż nic nie zostanie? — pytałem.
— Zostanie — wspomnienie.
W oku jej błyszczała łza a ja czułem, że połykam coś słonego. Pospieszyliśmy w milczeniu do reszty gromadki.
Na Polskim Grzebieniu zaczęło się wyjaśniać, mogliśmy przynajmniej oglądnąć całą, potężną, wschodnią ścianę Garłucha. Na grani, pod szczytami i na ścianach w górze bielił się świeżutki śnieg. Rozpoznaliśmy Mały Gierlach, pamiętny przygodą z Ciocią a sam majestatyczny główny szczyt górował nad wszystkim. Ciocia patrzała nań długo a gdy się odwróciła, widziałem, że miała oczy wilgotne. Podszedłem wtedy do niej i pocałowałem ją w rękę, mówiąc:
— Pani Rito! niech pani da pokój żalowi; na przyszły rok, zrobimy nową wycieczkę na Garłuch i wynagrodzimy sobie tę stratę.
Nie rzekła nic, ale widziałem, że słowa me nie wzbudziły nadziei. Tylko Cesia i Lusia ożywiły się i zaczęła się rozmowa o projektach na rok przyszły. A ja zamilkłem, nastrój pani Rity i mnie się udzielił.
Gdyśmy schodzili ku dolinie Świstowej, wybłysnęło słońce a na niższych jej piętrach ukazały się nam wspaniałe widoki całej panoramy, okalającej dolinę Białej Wody. Szczególnie zachwycającym był widok wysoko zawieszonej doliny Czeskiej, po której progu wiła się śliczna, srebrna siklawa.
Cesia podniósłszy rękę, wskazała i rzekła:
— Rysy! — i twarz jej rozjaśniła się uroczym blaskiem.
Na polanie pod Wysoką przed szałasem na tle smreków rozbiliśmy nasz obóz w jasnych promieniach słońca. Młody góral, który gazdował w szałasie, uraczył nas wybornym mlekiem, a że nie było chleba, zapowiedział, że zgotuje nam „kulas“. Byliśmy ciekawi tego „kulasa“.
Po jakimś czasie postawił przed nami dymiącą misę. „Kulas“ oblany suto masłem był wyborny; była to zresztą zwykła kukurudzianka. Jedliśmy drewnianymi łyżkami ze wspólnej misy po gazdowsku a złoty „kulas“ powiększył wiązankę naszych tatrzańskich złotych wspomnień. Po śniadaniu zjawili się przed szałasem dwaj nowi turyści z przewodnikiem; jeden z nich był ksiądz bernardyn średnich lat, drugi młody, bardzo przystojny mężczyzna o ognistych czarnych oczach. Usiedli z nami, jako że w Tatrach łatwo się ludzie zaznajamiają; wracali z Lodowego, pokazywali nam na mapie całą turę i opowiadali o swych wrażeniach. Lusia, której młody turysta widocznie od razu się podobał, wzięła go zaraz w swoje posiadanie i bardzo nim była zajęta a młodemu jeszcze mocniej świeciły się piękne oczy. Opowiadali nam o koniu na Lodowym, o swym noclegu „pod smrekiem“. Myśmy dzielili się swymi wrażeniami.
Zrobiłem w czasie tego zdjęcie fotograficzne całej grupki a fotografia, jak później stwierdziłem, przyłapała Lusię i turystę na gorącym uczynku, jak do siebie „robili oczko“. Potem się pożegnali i poszli przodem ku Roztoce a Lusia posmutniała. Karol, któremu nie w smak było, wpadł w zły humor i docinał Lusi, ona jednak, zwykłe zadzierżysta, mało się broniła. W końcu ruszyliśmy także ku Roztoce, spiesząc, gdyż zaczynały się znów zbierać chmury.
W schronisku w Roztoce dopędziliśmy naszych znajomych, lecz jakież było zdziwienie nasze i rozczarowanie Lusi, gdy na ganku ujrzeliśmy młodego turystę przedzierzgniętego w habit zakonnika bernardyna. Lusia zaczęła prychać jak kotka i strzelać gniewnie oczyma a nasi znajomi, niedługo popasając, zaraz się ulotnili. Karol drwił z Lusi, mówił o ćmach, co lecą na każdą świecę, ale ona milczała.
Naprzeciw restauracyjki u Wodogrzmotów stała wolna furka z budą; posililiśmy się na werandzie i wsiedliśmy na nią. Ledwo ruszyliśmy, puścił się rzęsisty deszcz. Lusia była zła, Karol bez humoru; Ciocia narzekała na sińce, które musiały dawać się we znaki przy trzęsieniu góralskiej furki a ja i Cesia milczeliśmy pogrążeni w rozmyślaniach i smutku. A deszcz, zmieniwszy się w przeciągłą słotę, siekł w budkę i zasypywał nas wilgotnym, przesianym przez płótno pyłem.
W Zakopanem odwieźliśmy zaraz panie na kolej. Weszliśmy z Cesią do pustej poczekalni a gdy podniosłem jej rękę do ust, widziałem w jej oczach dwie duże łzy. Uścisnęła mię mocno za rękę i rzekła cichutko:
— Minęło jak czarowny sen i może się już nigdy nie powtórzy.
I przeczuła.
Nie powtórzyło się już nigdy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dropiowski.