Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co mi ta gadacie — ofuknął góral — choćby dziesięć razy stało napisane, jak ja wam mówię, że Litworowy, to Litworowy! rozumiecie!
Co za granitowa pewność siebie!
— Ty mi zawsze musisz docinać — oburzył się przyrodnik z pewnym rozdrażnieniem.
— Jakie te nazwy tatrzańskie są jednak piękne — mówiła Cesia — zapewne, to wytwór naszego ludu góralskiego, ale jestem ciekawa, czy da się objaśnić ich pochodzenie; np. staw Litworowy.
Przyrodnik milczał, widocznie podrażniony, wtedy ja rzekłem:
— W schronisku w dolinie Koprowej widziałem jak góral, Słowak, ciął łodygę rurkowatą jakiejś potężnej rośliny i wyciął sobie z niej duży cybuch do fajki. Ta roślina pokrajana wydzielała przecudny zapach. Na pytanie: Co to? rzekł mi:
— To litwor.
Widziałem ją potem rosnącą nad potokiem w dolinie Złomisk. Wspaniały okaz; zapewne stąd nazwa stawu.
Po posiłku Ciocia, uczuwszy zmęczenie, położyła się na skale; doradziłem jej, żeby zdjęła trzewiki i wystawiła celem wysuszenia na słońce. Ja położyłem się obok Cesi, która tymczasem wydobyła coś z worka i mówiła pieszczotliwie:
— Niech dziecko śpi grzecznie, tu dla dziecka przygotuje się coś bardzo smacznego.
Przez pół zmrużone oczy widziałem, że wlewa coś do maszynki i zapala ją. Po chwili rozkoszny