Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spostrzegliśmy postaci trojga turystów schodzących szybko w dół.
Wyglądało to groźnie i nader malowniczo.
— Ach, to tamtędy nasza droga — zawołaliśmy razem — tak, to oni już wracają!
— Otóż twoja zasada: jak na szczyt, to w górę — rzekł Karol — na Garłuchu pokazuje się: jak na szczyt, to w dół!
Tymczasem turyści zeszli na taras i spostrzegli nas na turniach. Zaczęli wołać, wytężyliśmy słuch.
— Hej — doleciało do nas — którędy państwo idą? nie tamtędy droga!
— Gadaj zdrów — mruknąłem — my już to sami wiemy.
— A co państwu do tego — huknął rozdrażniony Karol — szukamy sobie nowej drogi!
— To szczęść Boże! A nie połamcie karków! — rozległo się z dołu i po chwili znikli nam z oczu.
Uradziliśmy z Karolem, że nie będziemy wracać pierwotną drogą, bo trzeba by krążyć; i tak byśmy zresztą nie odnaleźli owych wszystkich pólek, żlebików i ścianek. Trzeba ryzykować wprost w dół, choć nie wiemy, co nas tam czeka.
— Może nie puści — rzekła Lusia.
— Musi puścić! — było moje zdanie.
Zaczęliśmy schodzić wprost w dół; lawirowaliśmy rozmaicie, ale puszczało. Panny szły znakomicie, z Ciocią było jednak niemało kłopotu; najgorszy był u niej brak męskiego stroju; suknia na ta-