Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nak, że prawie do końca jest zasłonięty i otworzy się nam prawie nagle.
Wydobyliśmy z kieszeni kiełbasę i chleb, było tego niewiele, wystarczyło na pięć skromnych porcyj. Ciocia radziła zostawić to na szczyt, ale wszyscy byliśmy głodni i zjedliśmy nieopatrznie wszystko, popijając wodą z mej manierki, tudzież przegryzając cukierkami.
Odwiodłem Karola na bok.
— Słuchaj — rzekłem — cała sytuacja skał jest tego rodzaju, że szczyt może być licho wie jeszcze jak daleko. Czyśmy też mądrze zrobili, zostawiając worki? Gdy droga się przedłuży, grozi nam głód i pragnienie, gdyż wody mało i mamy tylko kilka jabłek. Tu na turniach nigdzie wody nie będzie. Panie nieopatrznie nawet peleryny zostawiły przy workach.
— Nie, nie! nie ma się co niepokoić, do szczytu nie może być daleko, to pamiętam.
— Gdzie masz przewodnik Otta?
Zaczął szukać po kieszeniach.
— Och, do diabła! zapomniałem we worku.
Daliśmy hasło do pochodu. Ścieżka wiła się teraz ku północy, trudności chwilami się zwiększały, przepaścistość rosła. Od głównego masywu grzbietu wybiegały w poprzek mniejsze żebra i grzbiety, na które trzeba się było z mozołem wspinać na to, aby potem znów „tracić na wysokości“. Krzywiliśmy się na to mocno.