Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jasnym, że na takim terenie ślady prawie nie zostają, lub woda je zmywa.
— W najgorszym razie — dodałem — jeśli nie znajdziemy próby, wrócimy do schroniska; jeden z nas pójdzie do Szmeksu po przewodnika i jutro idziemy na nowo. Musimy zdobyć Garłuch choćby na złość wielkiemu taternikowi.
Zaczęliśmy pakować worki, gdy w tej chwili od „płaczącej ściany“ ukazało się towarzystwo, dwu panów i jedna dama. Nie dochodząc do nas, skręcili w lewo, przekraczając potok.
— Wybornie — zawołał Karol — oni idą na Garłuch, pokażą nam drogę na próbę.
Zebraliśmy się zaraz i podążyliśmy za nimi, byli jednak już daleko i szli prędko, ale pokazywali nam bezwiednie drogę. Wyjąłem lornetkę, śledząc ich pochód i w dali na trawie dostrzegłem najwyraźniej ścieżkę.
— Jest ścieżka — wołałem — będzie i próba!
Istotnie, idąc dalej, natrafiliśmy na ślady serpentynami biegnącej ścieżki. Podszedłszy pod ściany ujrzeliśmy wreszcie przez lornetki klamry i łańcuch.
— Bogu chwała! — wołał Karol. — Wygraliśmy!
Tymczasem towarzystwo znikło nam z oczu gdzieś w turniach. Stanęliśmy pod próbą.
Jest to czarna, zawieszona nad przepaścią, prawie pionowa ściana, przecięta ukośnie w poprzek jakby załupą, wzdłuż której wbite są tu i ówdzie