Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trochę w tym wina i tego powietrza tatrzańskiego — rzekł Karol. — Zdaje mi się, że wszyscy to odczuwamy, iż człowiek w górach skłonniejszy do kłótni ale i do kochania.
— O to prawda! — zawołała Lusia — ja w istocie chciałabym już to się czubić, już to całować!
— Ależ Lusiu! — upominała znów Ciocia.
— Kogo? — szepnąłem nieznacznie.
— A choćby i pana Tadeusza? — odparła dziewczyna, robiąc szelmowską minę.
— Ty Karolu — rzekłem — i bez powietrza tatrzańskiego masz dużo uporu. Najlepiej o tym świadczy pewna historyjka, którą mi opowiadałeś.
— Jaka? jaka? — wołały panny. — Niech pan opowie!
— Było tak: Karol z kolegą swym, księdzem, wybrali się nad morze północne, gdzieś na Sylt.
W podróży zajechali do hotelu na nocleg. Przed spaniem ksiądz otworzył okno, mówiąc, że nie lubi spać przy zamkniętym oknie. Po kwadransie Karol zapala lampkę elektryczną, wstaje i zamyka okno, mówiąc, że zimno. Za ćwierć godziny świeci znów ksiądz, wstaje i otwiera okno; Karol znów zamyka i proszę sobie wyobrazić, tak robią aż do rana. Naturalnie, że więcej nie nocowali już razem; czyż nie charakterystyczne?
— Radźmy jednak o Garłuchu — mówiła Ciocia.