Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż — rzekłem — może nasz wściekły taternik do jutra się wyśpi, uspokoi i namyśli; nie upraszamy i nie przepraszamy, gdy jednak pójdzie, dobrze.
— Ale państwo go nie znacie — mówił Karol. — On jest niezmiernie zawzięty; prawdę mówiąc, nie liczę już na niego i wolałbym, żeby sobie poszedł do Zakopanego; nie będzie z niego już miły towarzysz. On ma swoje okresy. Lepiej, gdyby się nam trafił jaki przewodnik spiski; oni tu czasem polują na gości.
— Ba już za późno; o tej porze wątpię — odrzekłem.
— Żal mi profesorowej — mówiła Cesia — piąty raz takie niepowodzenie.
— Proszę państwa — rzekłem — popróbujemy sami. Do próby jakoś trafimy; Karol był na Garłuchu, coś więc będzie pamiętał a zresztą zdamy się na swój zmysł orientacyjny. Może będą jakie znaki. Musimy jednak, jak było w planie, wyjść raniutko, nie czekając tutejszego śniadania. Po drodze zgotujemy sobie herbatę. A teraz chodźmy spać. To jest najlepsze, co obecnie możemy zrobić.
— Tak jednak się obawiam — dodała Ciocia — żeby się nam wszystko nie zepsuło i żeby mnie Garłuch nie ominął. Profesorowej sposobność jeszcze się nieraz zdarzy, mnie może już nigdy.
Poszliśmy do hali; małżeństwo już spało, lub udawało, że śpi. Ze względu na obcych towarzyszy