Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak okiem sięgnąć od zachodu na wschód olbrzymi łańcuch Tatr najeżony tysiącem szczytów, iglic, zębatych grani i wspaniałych krzesanic. Na pierwszym planie Wysoka! Śliczna, smukła, lekka, „elegancka“ jak twierdziła potem Lusia, „umizgała się“ do ogromnego, przygarbionego króla Tatr, Garłucha. Pierwsze spojrzenie Cioci, pierwsze pytanie było:
— Tam to Garłuch! czy tak? — i utkwiła weń zachwycone oczy, nie widząc i nie słysząc nic więcej. Była jakby natchniona, jakiś blask oświetlał jej niemłodą twarz, jaśniał w niej zachwyt. O! Wysoka! Ciocia ci robi konkurencję! Do tej kobiety, dla której miałem sporo niechęci za jej nieproszone towarzystwo, teraz uczułem naprawdę sympatię; była w tym swoim zachwycie piękną.
Król Tatr, olbrzymi w swym masywie, poważny i dumny patrzył wyniośle na rzeszę swych poddanych. W dali błyszczał olbrzymimi płatami śniegu drugi potężny masyw Lodowego. Kilkanaście stawów mieniących się i lśniących spozierało z dna swych kotlin i dolin ku niebu, jakby żywe oczy, jedne uśmiechnięte weselem, inne rozmarzone, inne wreszcie zadumane i ponure.
I stał przed nami ten ogromny orszak szczytów i wirchów jakby jakieś ogromne wojsko rycerzy, które przystanęło w marszu na chwilę i zaraz ruszy na jakiś gigantyczny bój zapewne o swobodę i wolność tej ziemi, która niezmiernym widnokręgiem rozciągała się przed nami.