Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liśmy na werandzie i raczyliśmy się wyborną kawą z pyszną, białą, przetykaną obficie rodzynkami babką.
Tymczasem słońce chowało się już za górami. Profesorowa objaśniała pani Ricie dalsze nasze plany, przy czym opisywała jej drogę kolejową ze stacji Popradu na Podhale; ale Ciocia kręciła głową, pytała o szczegóły bez przekonania. Z uśmiechu drgającego w kącikach ust Cesi wywnioskowałem, że i ona już przejrzała, iż Ciocia nas nie opuści i pójdzie z nami na Gierlach.
Myśl ta nie była mi już przykrą, zżyliśmy się już z Ciocią, która na swój wiek i tuszę okazywała dużo wytrwałości i chodziła wcale nieźle. Chcąc sobie pozyskać jej łaski i zrobić przyjemność Cesi, której była trochę przykra ta niespodzianka z Ciocią, rzekłem:
— Proszę państwa, sądzę, że wszyscy będziemy panią Ritę prosili, aby naszego towarzystwa już nie opuszczała. Tatry zbliżają; zżyliśmy się już ze sobą i nadal dobrze nam będzie. Zresztą wspólna dola i niedola. Jutro mamy dzień dolinowy a więc Szmeks, Zimna Woda itp. a pojutrze idziemy wszyscy razem na Garłuch. Niech żyją Tatry!
Karol popatrzył na mnie z ukosa, ale potem i jemu twarz się rozjaśniła, gdyż w gruncie rzeczy miał bardzo uczynne serce. Ciocia była rozpromieniona i uścisnęła mi mocno rękę. Ale najbardziej się ucieszyłem, że oczy Cesi wyrażały bezgraniczną wdzięczność. Och, te oczy!