Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

panny, wspinając się po wbitych w ściany listwach, — na koniec ja. — Latarnię zawiesiliśmy na belce i zaczęliśmy gotować się do noclegu.
Nagle z izby, nad którą mieścił się nasz apartament, odezwały się krzyki:
— Proszę złazić, bo sufit się załamie!
Nie chciałem wierzyć, ale krzyki wzmogły się:
— Belka się gnie! proszę zleźć! bo będzie katastrofa!
Zeszliśmy z Karolem i weszliśmy do izby. Istotnie środkowa belka zupełnie cienka wygięła się mocno a mieszkańcy izby nalegali, abyśmy zeszli ze strychu.
— Dobrze państwu gadać — rzekłem — ale gdzież będziemy nocować? Zaradzi się temu; przesuniemy sienniki ku ścianom; boczne belki grubsze, wytrzymają.
Wróciliśmy na górę i tak zrobiliśmy; panny ulokowaliśmy w jednym kącie a sami mieliśmy spać na gołych deskach w drugim.
— Już teraz bezpiecznie — krzyczeliśmy z góry — proszę spać spokojnie!
— Dobranoc! — krzyczano z dołu.
— Jaka tam dobra noc! — stękał Karol — twardo i zimno! To panny takie ciężkie — mówił następnie — aż belki się gną pod nimi.
— Przepraszam, to panowie — odcięła się Lusia — a zwłaszcza pan Karol! jadł nieprawdopodobne porcje.
Istotnie mój kolega lubił zjeść dużo i dobrze.