Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzydziestometrowej linie sto metrów w górę. Ciocię trzeba znać, ona jest uparta.
— Przesadziłem, moja wina, ale sądzę, żeśmy kampanię wygrali. Skończy się na Morskim Oku.
Cesia pokręciła główką; wróciliśmy na werandę. Ciocia rozmawiała jeszcze z panią T. i zwierzała się jej:
— To było mym marzeniem być na Garłuchu — kończyła — przecież to najwyższy szczyt tatrzański, ale ja wiem, że to już nie dla mnie. Nie chciałabym zresztą robić wam mitręgi.
Po obiedzie wyruszyliśmy z hotelu na Krupówki, żeby przygotować i uzupełnić zapasy. Uderzyło mię to, że Ciocia wstępuje do wszystkich sklepów i masarni i ku memu zaniepokojeniu spostrzegłem, że worek jej w podejrzany sposób się wydyma; najwidoczniej gromadziła zapasy.
Na końcu Krupówek mieliśmy siadać do powozu i furki góralskiej, które za nami zdążały. Tu już zaczęły się małe nieporozumienia i sprzeczki, które potem stały się powodem naszych przygód. Kolega Karol chciał jechać razem z panną Cesią, około której od niejakiego czasu nazbyt lawirował; panna Lusia czuła się dotknięta a i ja byłem wielce niezadowolony.
Profesor znów tak manipulował, żeby nie jechać z żoną; no to zresztą zrozumiałe. Wsadziliśmy obie panie do powozu, ale reszta ani rusz nie mogła się pogodzić i rozpoczął się żywy spór na ulicy. Karol wziął na kieł, jest mocno uparty