Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Wincunia.

Dziedziniec w Niemence był, jak w Topolinie, okrągło wykrojony, niewielki, otoczony równym ostrokołem. Z tyłu osłaniało go obszerne półkole gęstego gaju, z przodu otwierała się perspektywa na łąkę, upstrzoną żółtém kwieciem. Gładka murawa zaściełała podwórze, a śród niéj krzyżowało się kilka wązkich, biało udeptanych ścieżek, prowadzących od domu do gospodarskich budowli. Ganek, na dwóch słupach wsparty, ocieniony był dzikim winogradem, który już rozzieleniać się poczynał, a niedaleko jednéj z bocznych ścian domu, naprzeciw bramy dziedzińca, stała gruba rozłożysta lipa, otoczona dość wysoką kamienną ławką. Nad stodołą wznosiło się gniazdo bocianie, a niedaleko ztamtąd była studnia z wysokim żórawiem.
Słońce zachodziło; wielka jego tarcza, staczając się za fijoletowe chmury, różową łuną rozświecała dworek Niemenki. Okna domu były pootwierane, z nad dachu wyglądały owocowe drzewa ogrodu, pokryte białém kwieciem, na dziedzińcu panował gwar. Dziwaczny był to gwar, bo złożony z głosów różnego ptastwa, śród których jednak panowało gruchanie gołębi, a nad gruchaniem tém jeszcze i nad całym gwarem unosił się srebrny głos kobiecy, nucący wesoło jakąś prostą wiejską piosenkę.
Na kamiennéj ławce pod lipą stała młodziuchna, siedmnastoletnia dziewczyna. Ubrana była w różową perkalową sukienkę i przepasana białym fartuszkiem. Dwa grube warkocze bardzo światłych włosów otaczały jéj głowę, a w nich jaśniało kilka śnieżnych nad czołem wplecionych narcyzów. Czoło to, białe i gładkie, godne było téj kwiecistéj aureoli; pod niém wilgotnym blaskiem płonęły szafirowe oczy, wielkie, ściągłe, do połowy przysłonięte powieką i ocienione długą ciemną rzęsą. Twarz dziewczyny delikatna była i biała, usta wiśniowe, wilgotne i ukazujące w uśmiechu piękne zęby.
W ogóle dziewczę to, drobnéj i kształtnéj postaci, więcéj było ładne, niż piękne; najładniejszém czynił je wyraz pogody i dziecięcéj naiwności w twarzy, a wielka żywość w ruchach i postawie, z któréj co chwila tryskały objawy nieświadoméj jeszcze siebie, ale ognistéj natury.
Stała na ławce kamiennéj, a gałęzie lipy zielone tylko co rozpuszczoném liściem zewsząd ją obejmowały, spadały jéj na głowę i ramiona, dotykały różowéj sukienki, muskały białą szyję.
W jednéj ręce trzymała końce białego fartuszka, drugą rozsypywała do stóp swych przeróżne ziarna: pszenicy, jęczmienia, grochu, które wszystkie złociły się od promieni słonecznych i potokami spadały na trawę. Na trawie téj dopiéro były gonitwy, zamieszanie, wrzawa i walki. Czubate kury, zielonogłowe kaczory, drobniutkie kaczątka i wspaniałe koguty, a między tém wszystkiém największa liczba gołębi białych, szarych, ceglastych i srebrno-piórych, zbiegała się za ziarnem, odbierając je sobie wzajem, wydając krzyki, podlatując w górę i znowu opadając na ziemię. Dziewczyna drobną ręką coraz więcéj sypała ziarna téj krzykliwéj i różnobarwnéj rzeszy, i sama, jak ptaszyna, otwierała usta, śpiewając ochoczo wesołą piosenkę.
Dwa śnieżne gołębie, nasycone już snać pożywieniem, wzleciały z nad murawy, uniosły się w górę, i jeden z nich usiadł na ramieniu dziewczyny, drugi począł krążyć nad jéj głową. W téj saméj chwili, nagle urwała ona piosenkę, spłoniła się szkarłatnym rumieńcem i wypuściła z ręki fartuszek, tak, iż wszystkie ziarna wysypały się w trawę.
Naprzeciw siebie, w bramie dziedzińca, ujrzała stojących i przypatrujących się jéj dwóch mężczyzn, z których jeden był jéj nieznajomy.
Kilka sekund stała na swym kamiennym piedestale, zmieszana, spłoniona, z rękoma opuszczonemi na suknią. Po chwili jednak skinęła głową z determinacyą, zeskoczyła z ławki i podbiegła na spotkanie przybywających. Zestraszone jéj nagłym skokiem, ptastwo, rozsypało się po murawie w różne strony, tylko kilka gołębi frunęło za nią i krążyło wciąż nad jéj głową.
— Dobry wieczór panu — rzekła młoda dziewczyna do Bolesława Topolskiego i podała mu rękę. Bolesław uścisnął drobne paluszki i rzekł:
— Wiodę do państwa miłego gościa, który niedawno przybył w nasze strony, a dziś wypadkiem wstąpił i w moje progi. Panno Wincento, oto jest pan Andrzéj Orlicki.
Na dźwięk tego nazwiska, lekki wykrzyk wydarł się z ust Wincuni, zarumieniła się znowu i, jakby nagłém onieśmieleniem zdjęta, spuściła oczy i zaczęła kręcić w palcach róg swego fartuszka.
— Wszak nie wezmą mi panie za złe tego niespodziewanego najścia na dom ich — uprzejmie rzekł pan Andrzéj, z upodobaniem patrząc na uroczą w zmieszaniu swém dziewczynę.
— Za złe! o nie! my znamy pana oddawna! — wymówiła, ośmielając się i zwolna podnosząc na gościa swe szafirowe, połyskliwe oczy. — Panie Bolesławie — dodała szybko — wszak to pan Orlicki zapewne jest autorem téj prześlicznéj książki o ptakach i kwiatach, którą czytaliśmy razem zeszłéj zimy.
— Tak — odpowiedział Bolesław — szczęśliwy traf daje nam dziś poznać człowieka, którego szlachetne myśli uwielbialiśmy już oddawna.
— O, mój Boże! — mówiła Wincunia — ja prawdziwie przelękłam się, usłyszawszy nazwisko pana. Piérwszy raz w życiu widzę kogoś, kto książki pisze, a jeszcze tak piękne i uczone. Jakże pan przecudnie opisałeś słowika! — mówiła, coraz ożywiając się i ośmielając, a delikatne jéj policzki lekko zaróżowiały — albo, jakże pięknie powtórzyłeś pan tę powieść wschodnią o słowiku, który śpiewał dla białéj róży póty, aż umarł ze zmęczenia. Jakie to poetyczne!
— Powieść ta o słowiku i róży — odpowiedział pan Andrzéj — jakkolwiek wschodnią wyobraźnią wyśniona, nie więcéj jest poetyczną, jak pani byłaś przed chwilą, stojąc na kamiennéj ławce z jednym gołębiem na ramieniu, drugim nad głową.
Wincunia znowu zarumieniła się i odrzekła:
— Te ptaszęta różne, to moje królestwo! gołębie to są moi paziowie, którzy lecą za mną, gdzie się tylko obrócę. O! ja bardzo lubię ptaki i kwiaty; z ptaków najlepiéj gołębie i słowiki, a z kwiatów te, co są różowe lub białe. Mam jednego gołąbka, który umie nosić kwiaty w dziobku; w zeszłym roku włożyłam mu w dziobek gałązkę konwalii, a on ją zaniósł w gaj i podobno aż do Topolina. Nie prawdaż, panie Bolesławie?
I zaśmiała się pusto, srebrzysto, przeciągle. Bolesław nie odpowiedział; wzrokiem tonął w twarzy dziewczęcéj, pełnéj ruchoméj gry naiwności i poezyi, bladości i rumieńców, onieśmielenia i swobody.
— Pokażesz mi pani tego gołąbka, co tak miłe nosi poselstwa — rzekł z uśmiechem pan Andrzéj.
— O, dobrze, dobrze! — odparła Wincunia — ależ, mój Boże! — zawołała żywo — ja tu stoję i rozmawiam z panami, a ciocia nic nie wié o ich przybyciu. Pójdę oznajmię jéj, że mamy gości; ona w ogrodzie! — Poskoczyła żwawo i zgrabnie i zniknęła za zasłoną domu.
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie; w rozpromienionych oczach Bolesława było pytanie.
— Urocze dziecię — rzekł półgłosem pan Andrzéj.
— Tak, dziecię jeszcze, ale w niém mój świat! — odpowiedział z cicha Bolesław.
Wnętrze domu, do którego wszedł po chwili pan Andrzéj z przewodnikiem swoim, było zupełnie podobne do mieszkania w Topolinie. Więcéj w niém tylko było miękkości i kobiecego wdzięku. Nizkie sofki, obite popielatym perkalem w amarantowe bukiety, stały pod ścianami, firanki z takiegoż perkalu zdobiły okna, a wszędzie, na stołach, komodach i pod oknami, mnóztwo było zieleni i kwiatów. W niewielkim przyległym pokoju, ostawionym trochą jesionowych sprzętów, stał staroświecki fortepianik o sześciu oktawach, a szklane drzwi, otwarte na ogród, ukazywały zieloną ścianę drzew i kilka klombów pod gankiem.
Przez te drzwi ogrodowe weszła po krótkiéj chwili pięćdziesięcioletnia przeszło pani Niemeńska, w białym czepeczku i w okularach, a za nią, zdyszana i zarumieniona od biegu, ukazała się Wincunia.
Nastąpiły prezentacye i oświadczenia pani Niemeńskiéj, że szczęśliwą jest, widząc u siebie tak czcigodnego i znanego powszechnie gościa, co wszystko połączone było ze staroświeckiemi i nieco pretensyonalnemi ukłonami gospodyni domu. Poczém usiedli wszyscy i rozmowa potoczyła się żywo, dzięki wielomówności pani Niemeńskiéj i światowéj łatwości obejścia się pana Andrzeja. Najmniejszy udział w niéj brał Bolesław. Stał się on małomównym, zamyślonym, tylko, gdy wzrok jego spotykał się z oczyma Wincuni, po twarzy mu przebiegały niby iskry i promienie.
— Pan dobrodziéj na całe lato zamieszkał w Adampolu? — pytała pani Niemeńska pana Andrzeja.
— Z wyjątkiem kilku wycieczek, które trwać będą po parę tygodni — odpowiedział gość — ale, gdy to mówił, Wincunia ze szczególném zajęciem spojrzała na niego, jakby uderzyła ją i zainteresowała wiadomość, że on przebywa w Adampolu. Nikt na to uwagi nie zwrócił, a pani Niemeńska pytała daléj:
— Pan dobrodziéj musisz dobrze znać państwa Snopińskich?
— Jestem dalekim krewnym Jerzego, a przytém kolegą jego szkolnym.
— Jakże szczęśliwi są państwo Snopińscy, że mają takiego krewnego, jak pan dobrodziéj! — zawołała pani Niemeńska. — Ależ bo to prawdziwie godni ludzie! Nie bywamy wprawdzie u siebie i nie znamy się z blizka, ale mają tu w całéj okolicy śliczną opinią. Pan Jerzy, to gospodarz całą gębą, a i ona podobno doskonała gospodyni. Alboż syn ich, ten pan Alexander! Widujemy go często w kościele; jakiż to śliczny i grzeczny kawaler! Przeszłéj niedzieli Wincuni pod kościołem upadła z rąk książka do nabożeństwa, a on, choć nieznajomy, poskoczył, podjął, ukłonił się i oddał. Śliczny kawaler, panie dobrodzieju, grzeczny kawaler!
Pan Andrzéj ani słowa nie odpowiedział na te pochwały młodego Alexandra, ale Wincunia, przy wzmiance ciotki o podjęciu książki, spuściła oczy i zarumieniła się, przyczém chmurka zamyślenia przemknęła po jéj pogodném czole.
— Już to można powiedziéć — ciągnęła daléj mowna gospodyni — że w całéj okolicy niéma dla panienek lepszéj partyi, jak pan Alexander Snopiński. Powiadają, że ojciec jego, to kapitalista co się nazywa, a on jest jedynakiem. Przytém, jakie miłe ułożenie i jaki śliczny z niego mężczyzna! aż miło patrzéć!
Słowa te wprawiały Wincunią w coraz silniejsze wzruszenie, objawiające się szybko następującemi po sobie rumieńcami, spuszczeniem oczu i krążeniem w palcach rogu fartuszka. Nagle zerwała się z krzesła i rzekła do ciotki:
— Każę podać herbatę w ogrodzie; czy dobrze, ciociu?
— Dobrze, moja koteczko — odpowiedziała pani Niemeńska, a Wincunia żywo poskoczyła i wybiegła przez drzwi ogrodowe.
Bolesław prowadził za nią wzrokiem, a gdy zniknęła, jakby nieobecnością jéj przywrócony do świata otaczającego, ozwał się, ciągnąc daléj rozpoczętą rozmowę:
— Dziwi mię tylko trochę, że pan Alexander Snopiński niczém się nie zajmuje. Od dwóch lat, jak osiadł w tych stronach, zawsze można go widziéć chodzącego z fuzyą po polach, albo jeżdżącego po sąsiedztwach.
— I cóż to wszystko szkodzi? — żywo zawołała pani Niemeńska. — Po co téż pan Snopiński ma pracować, jak parobek, kiedy ojciec jego bogaty i zostawi mu przyzwoity fundusz. Nawet-by szkoda było, żeby taki młody i śliczny kawaler zagrzebał się w gospodarstwie i wyrzekł się świata.
— Należy tylko obawiać się — rzekł Bolesław — aby bezczynność nie zepsuła charakteru tak młodego człowieka i nie wprowadziła go w jakie nieszczęśliwe nałogi.
— O, co tego to pewno nie będzie! — z zapałem ujęła się gospodyni domu — w jakież nałogi mógł-by wpaść z takiém piękném ułożeniem i taką delikatnością? Zresztą, to kompletnie światowy kawaler, bywa po wielkich domach. Powiadają, że pani Karliczowa bardzo go lubi i zaprasza do siebie, a przecież to po hrabinie X. najbogatsza obywatelka w całéj okolicy i dom na wielką skalę prowadzi.
— Pani Karliczowa! — powtórzył Bolesław przeciągle i z pewną ironią w głosie.
W téj chwili Wincunia wbiegła z ogrodu i zaprosiła na herbatę.
Ogród w Niemence był niewielki, kwadratowy, z trzech stron otoczony wązką, cienistą aleją z lip, a z czwartéj zamknięty domem. Pośrodku było kilka kwadratów z owocowemi drzewami, między niemi krzyżowały się gracowane ścieżki, osadzone krzakami agrestu, porzeczek i malin, a w rogu ogrodu półkole ze starych lip tworzyło dość obszerną i ocienioną altanę. Z pomiędzy drzew alei wyglądał płot z ostrokołów, otaczający ogród.
W altanie był stół kamienny, otoczony drewnianemi ławkami, a na nim oczekiwał gości Niemenkowskich wiejski podwieczorek, ozdobiony wielkim pachnącym bukietem, postawionym przez Wincunią po środku stołu, między półmiskiem pieczonych kurcząt, a nalewką, pełną wybornéj śmietanki.
Zasiedli wszyscy około kipiącego samowaru; Wincunia nalewała i podawała herbatę. Była ona żywa jak iskra, oswoiła się łatwo z nieznajomym sobie człowiekiem i szczebiotała ciągle, to przekomarzając się dziecinnie z Bolesławem, to opowiadając gościowi o swoich kwiatach, gołębiach, a nawet i książkach, które w zimowe i jesienne wieczory czytała razem z narzeczonym.
Podwieczorek był spożyty, godzina cała upłynęła szybko i nieznacznie dla całego towarzystwa, które snać wzajemnie z siebie zadowolone było; słońce już zaszło i zmrok zapadał powoli.
— Ach, mój Boże! zapomniałam — zawołała nagle Wincunia, uderzając się ręką po czole.
— O czém pani zapomniała? — spytał Bolesław.
— Zapomniałam polać moje kwiaty!
— Więc pójdźmy, polejmy je teraz, ja pani pomogę.
— A dobrze — zawołało dziewczę, klaskając w dłonie — pójdźmy!
Zerwała się z ławeczki i pobiegła, a za nią pośpieszył Bolesław.
Pani Niemeńska gawędziła z gościem.
— Bo to, widzi pan dobrodziéj — ciągnęła rozpoczętą rozmowę — ojciec Wincuni był moim rodzonym bratem, i trzecia część Niemenki do mnie należy. Nieboszczyk mąż mój, świéć Panie nad jego duszą, był urzędnikiem w G., ale jak umarł, a ja zostałam się wdową, bezdzietną i samą jedną na świecie, przyjechałam do brata i hodowałam mu dziecko, które już dawno matkę straciło. Za nieboszczyka brata działo się nam nieźle, bo dobry był z niego gospodarz, ale jak umarł, wszystko zaczęło rujnować się, i dawno już nie miałybyśmy Niemenki, gdyby nie pan Topolski. Niech jemu Pan Bóg i Najświętsza Panna wynagrodzą!...
— Więc pan Topolski przybył paniom z pomocą, gdy byłyście w kłopotach? — z żywą ciekawością spytał pan Andrzéj, widocznie rad, że dowié się o jednym jeszcze pięknym rysie charakteru Bolesława.
— A jakże! — zawołała pani Niemeńska. — Oto, panie dobrodzieju, po śmierci nieboszczyka brata, dworek zaczął się walić, bo był stary, bydło na zarazę wypadło, ziemia nie rodziła, bo nie było komu dopilnować jéj uprawy. Już nędza stała u nas tuż, tuż pod progiem. Jak tylko on wszystko wziął w swoje ręce, cała gospodarka poszła jak z płatka. Pracował, panie dobrodzieju, przez trzy lata, aż żal było patrzéć, bo i na swojém, i na naszém, a nie pozwalał nawet nigdy podziękować sobie. Zbudował nam nowy dworek, taki samiuteńki, jak u siebie, inwentarz zaprowadził, łąki potrzebił, długi, które jeszcze nieboszczyk był zaciągnął, to na to, to na owo, pospłacał dochodami Niemenki, które co rok powiększały się, jak cudem jakim, a teraz doprowadził folwark do takiéj wartości, jakiéj nigdy nawet za nieboszczyka nie miał.
— Czy pan Bolesław miał jakie obowiązki dla familii państwa, że tak się dla pań poświęcał? — spytał pan Andrzéj, w którego oczach błyszczała najczystsza radość.
— Żadnych, panie dobrodzieju, najmniejszych! — odpowiedziała pani Niemeńska. — Ot, po prostu, przychodził do nas dość często, jak to zwyczajnie w blizkiém sąsiedztwie bywa, i widział moje kłopoty, i to, że sobie rady z gospodarstwem dać nie mogę. Widział, jak mnie okradali, oszukiwali, jak, słowem, ginęłyśmy bez męzkiéj opieki. Z początku tylko radził, czasem i gderał, kiedy widział, że, zwyczajnie, panie dobrodzieju, jak baba, nie tak urządzam się, jak potrzeba; ale uważając, że wszystko dlatego źle szło i coraz gorzéj, powiedział raz do mnie: „Daj pani już pokój gospodarce, ja wszystkiém sam się zajmę i fundusz uratuję!“ Tak i zrobił; zawziął się i postawił nas na nogi. Niech jemu za to Aniołowie Stróżowie będą ku pomocy!
— Obywatelska dusza! — szepnął do siebie pan Andrzéj, a pani Niemeńska, raz już rozgadawszy się, ciągnęła daléj:
— A czy pan dobrodziéj myśli, że na tém koniec? Gdzie tam! Jak nieboszczyk mój brat umarł, Wincunia miała lat dziesięć i niczego jeszcze nie uczyła się, zwyczajnie jak szlacheckie dziecko. Ojciec zawsze mawiał: dla dziewczyny nauk nie potrzeba, będzie jeszcze dość czasu do nauczenia jéj czytać!
Potém, kiedy ja sama zaczęłam turbować się koło gospodarki, to ani czasu, ani myśli nie miałam uczyć jéj czegokolwiek, zresztą, po prawdzie mówiąc, niczegobym i nie mogła nauczyć, bo zwyczajnie, jak prosta szlachcianka, panie dobrodzieju, i sama nie mam książkowego rozumu, a co i umiałam kiedy, to dawno już z głowy wyleciało. Wincunia miała lat dwanaście, a jeszcze nie umiała ani a ani b. Żal było patrzéć na dziewczynę, że tak hoduje się, na las patrząc, ale cóż ja na to mogłam poradzić? O guwernantce ani myśléć nie można było, kiedy biéda stała za drzwiami i wkrótce kawałka chleba i dachu nad głową zabraknąć mogło.
Owóż tedy, pan Bolesław, jak zaczął u nas gospodarować, tak zaczął i Wincunią uczyć. Bywało, mówi: „panna Wincenta jak dorośnie, będzie miała niezły fundusz, niech-że ma i oświatę, i wié, jakie to kobieta ma zadanie w życiu i obowiązki względem społeczeństwa, między którém kawał ziemi posiada!“
Uczył ją czytać, pisać, rachować i jeszcze jakichś tam geografii i historyi, i nie wiem już czego więcéj.
Bywało, ja siedzę, robiąc pończochę i tylko słucham, jak on jéj prawi o jakichś królach, wielkich ludziach, narodach i miastach dalekich, a dziewczyna słucha i połyka naukę, bo sprytne to było dziecko i żywe, gdyby iskra — taką zresztą jest ona i teraz.
Potém zaczął jéj przynosić książki różne, czytywali razem, a jak odchodził, to prosił ją, żeby sama czytała, jak jéj czasu od domowych robót zostanie.
I tym sposobem, panie dobrodzieju, wyedukował dziewczynę, że aż miło. Nie powstydzi się ona teraz przed ludźmi, ma o czém powiedziéć, a o niczém nie słucha, jak o żelaznym wilku. Prawda, że po francuzku nie umié, ale to i niepotrzebne. Za to gra na fortepianie, bo pan Bolesław powiedział, że „kobieta i muzyka, to dwie siostry rodzone i powinny z sobą w parze chodzić“ i uprosił metra muzyki z miasteczka, aby jéj lekcye dawał. Przez trzy lata przyjeżdżał on regularnie po trzy razy na tydzień, a ja mu za to płaciłam. Ale téż nie żal tego, bo dziewczyna skorzystała i gra, aż miło posłuchać, nie wielkie sztuki wprawdzie, bo téż to i niepotrzebne, ale kiedy zagra krakowiaka, albo mazura, to aż serce skacze, a jak dumkę ukraińską, to aż się chce zapłakać.
Tak to, tak, panie dobrodzieju, postępował z nami pan Bolesław, a to bez żadnych obowiązków, bez żadnego interesu, tylko tak ze szlachetności swojéj i poczciwości serca. Niech mu Bóg za to błogosławi!
Długo jeszcze pani Niemeńska mówiła w ten sposób, opowiadając coraz cóś nowego o Bolesławie i jego zacnych czynach, a pan Andrzéj oparł skroń na ręku, słuchał uważnie, a usta jego poruszały się niekiedy i szeptały z cicha:
— Takich nam trzeba! takich nam trzeba!
Gdy tak gospodyni domu rozmawiała ze swym gościem przed gankiem, między klombami zupełnie innego rodzaju przedstawiał się obrazek. Pod rozłożystym krzakiem bzu stała głęboka beczka, pełna wody; obok niéj stał Bolesław i od czasu do czasu napełniał wodą blaszaną polewaczkę, którą mu podawała Wincunia. Dzieweczka podniosła swoję różową sukienkę, aby ją ochronić od rosy wieczornéj i polewała nowo posadzone na klombach kwiaty.
Srebrny, kroplisty strumień tryskał z polewaczki, drobna postać Wincuni, owiana mgłą téj ruchoméj fontanny, migotała po ścieżkach, a szmerowi wody towarzyszył dźwięk piosenki, którą nuciła z cicha i przerywając sobie, to wykrzyknikiem radości, na widok świeżo rozkwitłéj roślinki, to wyciągnięciem do Bolesława ręki z polewaczką, z prośbą o wodę.
Bolesław zanurzał w beczce naczynie i podawał je narzeczonéj. Raz, gdy to czynił, rzekła:
— Gdy patrzę, jak pan czerpiesz wodę dla mnie, wydaje mi się, jakobyś był biblijnym Jakóbem, a ja Rachelą, tylko, że to nie studnia ale beczka.
— I pani owieczek nie pasiesz — dodał z uśmiechem Bolesław.
Rozśmiała się głośno, przeciągle.
— Dzięki panu, nie pasę ich! — zawołała ze śmiechem i poskoczyła między klomby.
Bolesław stał, wsparty o krzak bzowy, i ścigał wzrokiem postać dziewczyny; zdawało-by się, że niepodobna mu było oczu od niéj oderwać.
Ona nuciła, a on milczał; w końcu westchnął całą piersią, jak człowiek, którego tak napełnia uczucie jakiéś, że mu aż tchu braknie, i wymówił cichym, ledwie dosłyszalnym głosem:
— Moja!
W tym jedynym wyrazie złączyły się odgłos, męzkiéj radości, dumy i miłości głębokiéj, bez granic. W téj saméj chwili Wincunia, zmęczona snać, wypuściła z rąk polewaczkę, stanęła na środku ścieżki, opuściła ręce na suknią i zawołała:
— Czemuż pan nic nie robisz, panie Bolesławie? Ja pracuję, pracuję, a pan sobie tylko stoisz i patrzysz. Jeszcze dwa klomby trzeba polać. Weź pan tę drugą polewaczkę, co tam stoi pod krzakiem, i pomóż mi choć trochę!
Bolesław stał jeszcze chwilę nieporuszony, ale nagle, zamiast wziąć wskazaną sobie polewaczkę, zbliżył się szybko do Wincuni, wziął jéj obie ręce i okrył je pocałunkami.
— Wincuniu! moja ty droga! moja ukochana! — mówił bardzo cicho, patrząc jéj w oczy.
Wincunia spuściła głowę i nic mu nie odpowiadała, a on, trzymając ręce jéj w coraz silniejszym uścisku, mówił jéj oderwane, niedosłyszanie ciche wyrazy miłości.
Zmrok coraz gęstszy zapadał, parę wielkich gwiazd ukazało się na ciemném sklepieniu i z za lipowéj alei wschodził jaskrawy księżyc w pełni.
— Panie Bolesławie! — wyszeptała w końcu Wincunia — jaki pan jesteś dobry dla mnie! jam tego nie warta!
I pochyliła głowę nizko, bardzo nizko, a po twarzy jéj przemknął smutek, będący w dziwnéj sprzeczności ze zwykłém jéj weselem.
— Najdroższa moja! — odpowiedział cicho Bolesław — ty jesteś moją gwiazdką jasną, moim gołąbkiem, słodkim moim kwiatkiem, radością moich oczu! Ty będziesz szczęściem i pięknością całego mego życia! Wszak ty mię kochasz, jedyna? Wincuniu, powiedz, kochasz mię?
Milczała i wzrok schyliła ku ziemi.
— Wincuniu, powiedz, że mię kochasz — gwałtowniéj, namiętniéj jeszcze mówił Bolesław — ja wiem, że tak jest, o wiem! bo inaczéj jakże-bym żył? ale chcę to z ust twoich usłyszéć. Czemu ty mi nigdy nie mówisz, że kochasz mię? Jest-że to wstydliwość twoja dziewicza? Jest-że to nieśmiałość? O, nie wstydź się, nie lękaj! ja już jestem twoim mężem wobec Boga i serca mego, a słyszą nas tylko kwiatki twoje, które nikomu, nikomu nie powtórzą tego, co powiesz, boć ty ich siostra rodzona! Wincuniu, kochasz mię?
Tuż obok zaszeleściły liście bzowego krzaku i kropla wieczornéj rosy z cichym szelestem spadła pomiędzy trawę. Dziewczyna milczała. Oczy jéj były w ziemię utkwione i usta zamknięte, nie otworzył ich nawet ani razu przyśpieszony oddech wzruszenia, choć ręce jéj zamknięte były w gorących dłoniach narzeczonego, a wzrok i słowa jego zdawały się ją osypywać żarem i iskrami.
W alei dały się słyszéć kroki nadchodzących, — pani Niemeńska z gościem swym zmierzali ku gankowi. Bolesław nie słyszał; ale Wincunia posłyszała to, wyrwała ręce swe z uścisku narzeczonego, i w kilku podskokach była już daleko od niego, pod gankiem.
— Praca pani czy już skończona? — spytał, zbliżając się do niéj, pan Andrzéj.
— Nie zupełnie — odparło dziewczę — i dziś już skończoną nie będzie. A winien temu pan Bolesław, bo pomagać mi wcale nie chciał i nic nie robił — dodała żartobliwie.
Pan Andrzéj spojrzał na Bolesława, który połączył się z towarzystwem, i rzekł z uśmiechem:
— Ja sądzę, że pan Bolesław spełnia najmilsze dla siebie zajęcie.
— Jakież? — spytała Wincunia.
— Patrzył na panią.
Pan Andrzéj czuł się zapewne w prawie powiedziéć to, bo oprócz Bolesława i pani Niemeńska wtajemniczyła go w stosunek, zachodzący między dwojgiem młodych ludzi. Mówiła mu ona o tém w altanie.
— Bo to, uważasz pan dobrodziej, pan Topolski uczył moję Wincunią, aż się w niéj rozkochał. Rok temu oświadczył się o jéj rękę. Nie było-ż powodu odmawiać takiemu dobroczyńcy, a porządnemu, rozsądnemu i wcale nie biednemu człowiekowi. Spytałam się Wincuni, co ona o tém myśli. A ona, zwyczajnie jak dziecko, zaśmiała się i odpowiedziała: dobrze! Ja ją znów pytam: ale czy ty jego kochasz? a ona mnie odpowiada: „albo ja sama wiem, moja ciociu? zdaje się, że kocham. Pan Bolesław taki dobry i tyle dla nas uczynił!“ I zaręczyli się. Tylko ona ciągle prosiła, żeby ślub na dwa lata odłożyć, a on poczciwy na wszystko zgadzał się, bo tak pokochał dziewczynę, że zdaje się, gdyby ona tego chciała, poszedł-by na koniec świata szukać dla niéj ptaka mówiącego, albo śpiewającego drzewa. Rok już minął od ich zaręczyn, jeszcze rok będą czekać, a potém, panie dobrodzieju, wyprawim weselisko. Jak tylko Wincunią oddam mężowi, zaraz wyjadę w Kowieńskie do mojéj siostrzenicy, bo to, panie dobrodzieju, ja tę siostrzenicę kocham, jak własną córkę...
I długo jeszcze pani Niemeńska opowiadała swemu gościowi o swojéj siostrzenicy i wielu innych rzeczach, i dopiéro, gdy zmrok zupełny zapadł i chłód wieczorny dał się poczuć, wyszli z altany. W godzinę potém, pan Andrzéj i towarzysz jego opuścili Niemenkę. Po ich wyjściu, pani Niemeńska nie posiadała się z radości, że tak znakomitego, jak pan Andrzéj, gościa miała u siebie, a radość tę objawiała szybkiém chodzeniem po pokoju i wychwalaniem nowego znajomego. Wincunia siedziała na sofie, splecione ręce złożyła na kolanach, i trudno było poznać, czy słuchała słów ciotki, bo oczy jéj, z nieokreślonym wyrazem zamyślenia, błądziły po pokoju. Była smutna.
— Co ty, koteczko, nic nie gadasz i siedzisz jak zwarzona? — spytała pani Niemeńska, zatrzymując się przed nią i przypatrując się jéj przez okulary.
Wincunia, jakby się ze snu ocknęła, spojrzała na ciotkę zamgloném okiem i odrzekła:
— To nic, cioteczko, zamyśliłam się tak sobie, sama nie wiem o czém. Dziś piątek, ciociu — dodała po chwili — po jutrze pojedziemy do kościoła, nie prawdaż?
— Pojedziemy, pojedziemy, koteczko! Ale, co to ty od kilku tygodni tak często mi przypominasz kościoł? Dawniéj tego nie było. Może odmawiasz jaką nowennę?
Na te słowa ciotki, silny rumieniec wytrysnął na twarz Wincuni. Miała taką minkę, jakby się czegoś przelękła, a bardziéj jeszcze zawstydziła.
— O, moja ciociu! — zawołała wzruszonym głosem — cóż to dziwnego, że ja lubię bywać w kościele?
— Ależ ja się temu wcale nie dziwię, i owszem, pochwalam ci to, moja duszeczko, bo kto z Bogiem, Bóg z nim. Myślałam tylko, że zaczęłaś jaką nowennę i chcesz ją odmawiać w kościele.
— Nie, ciociu, żadnéj nowenny nie odmawiam — rzekła Wincunia niezwyczajnie smutnym głosem i, powstawszy, podeszła do otwartego okna. Było to w sypialnym pokoju; na oknie leżała, po rannych snać jeszcze modlitwach, otwarta książka do nabożeństwa. Wincunia długo na niéj wzrok zatrzymała. Pani Niemeńska chodziła wciąż po pokoju i powtarzała pochwalny monolog na cześć pana Andrzeja.
— Śliczny człowiek! miły człowiek i t. d.
— Cioteczko — ozwała się Wincunia, odrywając oczy od książki — jakiego téż miłego krewnego ma pan Andrzéj Orlicki.
— Któż to taki, koteczko?
— A pan Alexander Snopiński.
— Prawda, prawda, widać to już ich cała familia taka miła i godna.
— Pamięta cioteczka, jak pan Alexander grzecznie podał mi książkę do nabożeństwa, gdym ją pod kościołem z rąk wypuściła?
— A tak, tak, bardzo grzeczny kawaler!
— On bardzo przystojny, cioteczko, nie prawdaż? — rzekła znowu Wincunia ciszéj i po pewnym przestanku.
— Kto taki, moje życie? Pan Orlicki?
— Nie, cioteczko; pan Orlicki tylko bardzo miły i rozumny, ale ja mówię o panu Alexandrze.
— Prawda, prawda, moje dziecko, bardzo przystojny i światowy kawaler!
Mówiąc ostatnie słowa, pani Niemeńska wyszła z pokoju, wywołana przez kogoś z domowych, Wincunia została samą.
Wsparła się na oknie i patrzyła na księżyc, który zwolna płynął po czystém sklepieniu i srebrzystém światłem zalewał dziedziniec. Twarz dziewczyny blada pod promieniami księżyca wydawała się smutną, we wzniesionych jéj oczach błysnęła nawet łza.
Poniosła rękę do czoła i cicho wymówiła:
— Czemu mi smutno?
Spuściła głowę, a łza popłynęła po twarzy.
— Czemu mi smutno? — powtórzyła jeszcze ciszéj. — On mnie tak kocha, tak kocha! poczciwy, dobry!... A ja?...
Splotła ręce żałośnie i dodała:
— Myślę o tamtym!...
Głowa jéj chyliła się nizko, jak pod ciężarem wstydu, rumieniec wstępował na policzki.
Podniosła znowu twarz i spojrzała na księżyc.
— Nie znam go — wyrzekła cichutko — nie mówiłam z nim nigdy, a myślę o nim... To te promienie księżyca przynoszą przede mnie twarz jego... w dzień jestem wesoła... zdaje mi się, żem jeszcze dziecko... a wieczorem... płaczę!
Ostatni wyraz wymówiła ze łkaniem, ukryła twarz w obu dłoniach i cicho szlochała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.