Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Miłość Bolesława.

Dwaj powracający z Niemenki do Topolina mężczyźni szli ścieżką, udeptaną śród gaju.
Wieczór był bardzo piękny, lubo nieco zimny; ostry wietrzyk poruszał liśćmi drzew, pomiędzy któremi migotały promienie księżycowe.
U dołu słały się szerokie cienie, w górze błyskały gdzie niegdzie gwiazdy, uroczysta cisza panowała w gęstwinach. Ścieżka, którą postępowali dwaj ludzie, cała zalana światłem, wiła się kręto, jak wielki wąż srebrzysty, u stóp leśnych krzewów i młodych brzozek, z osrebrzoną korą i drżącemi od wiatru liśćmi.
— Doskonale udeptana ścieżka! widocznie komunikacya między Niemenką i Topolinem częstą być musi — ozwał się żartobliwie pan Andrzéj.
Zaśmiał się Bolesław.
— Od pięciu lat, zdaje mi się, że nie było dnia, w którym-bym tam nie był; o ile wiem, nikt, prócz mnie, w tém miejscu przez gaj nie przechodzi, ta ścieżka więc jest zupełnie mojém dziełem.
— Przedstawiam sobie, ile ona musi przypominać myśli i uczuć, z jakiemi przebywałeś ją tyle razy — rzekł pan Andrzéj.
— O! cały świat uczuć i myśli! — odpowiedział Bolesław. — To téż znam tu każdą brzózkę i każdy krzak, każdą niemal kępinę mchu, lub trawy, pamiętam. Są to moi znajomi, z którymi, idąc tędy, dzielę się zawsze radością i nadziejami memi.
— Szczęśliwyś pan, że tylko radością i nadzieją możesz dzielić się z temi niememi świadkami życia twego! — zrobił uwagę pan Andrzéj.
Umilkli obadwaj i resztę krótkiéj swéj drogi przebyli, pogrążeni w zamyśleniu. Śród zamyślenia tego, oczy Bolesława błądziły w górze, między szczytami drzew, zawisały na promieniach księżyca i biegły po ich nici ku niebu; wzrok pana Andrzeja był utkwiony w ziemię.
Jakiś biegły pono fizyognomista uważał, że ludzie młodzi, nie znękani bólami życia, ze zdrojem świeżéj poezyi w sercu, często spoglądają w górę; ci zaś, którzy przebyli znaczną część wędrówki ziemskiéj, w których sercu nie jeden żal zamieszkał, podniosła się nie jedna mogiła, ci, którzy mają czoło zmęczone gorzkiemi myślami i oporem przeciwności, często swe oczy zwracają ku ziemi.
Młodość szuka spojrzeniem niebieskiego światła, które, na podobieństwo jéj, gorące jest i jasne; starość wpatruje się w cień, przypominający mogiłę.
— Pomimo pięknéj pogody, wieczór porządnie jest chłodny — rzekł pan Andrzéj, wchodząc na ganek Topolińskiego dworku i zacierając ręce od zimna.
— Wiatr lekki ale ostry — odpowiedział Bolesław, i wprowadził gościa do bawialnego pokoju. Na stole przed kanapą paliła się lampa, przykryta zieloną zasłoną, a na kominku, umieszczonym w rogu pokoju, płonął żywy ogień z suchych drewek. Stary sługa stał pochylony przed ogniem i poprawiał drzewo, a blask płomienia różową łuną oświecał głowę jego, białym, jak mleko, włosem pokrytą i czoło szeroką szramą ozdobione.
— Poczciwy Krzysztof domyślił się snać, że przyjdziemy zziębnięci i rozniecił dla nas ogień — rzekł pan Andrzéj wesoło.
Krzysztof uśmiechnął się z zadowoleniem, a Bolesław odpowiedział:
— Ogień na kominie należy do najmilszych moich nawyknień. Jak u prawdziwego Litwina, wieczny płomień Znicza goreje w mojéj chacie.
— Krzysztofie — dodał, zwracając się do starego sługi — dla lepszego rozgrzania się naszego, przynieś-no nam butelkę tego miodu... co to wiész...
Sługa kiwnął głową na znak zrozumienia i wyszedł. Po chwili, gospodarz i gość siedzieli niedaleko ognia przed stolikiem, na którym stały kieliszki i butelka ciemnego od starości miodu.
— Opowiadała mi pani Niemeńska o wszystkiém, coś dla niéj uczynił — mówił pan Andrzéj.
Nie gniewaj się za mą otwartość, kochany panie Bolesławie, ale nie mogę wstrzymać się, aby ci nie powiedziéć, że był to prawdziwie obywatelski z twojéj strony postępek.
— Był to bardzo prosty postępek, którego-by dopełnił każdy uczciwy człowiek, będący na mojém miejscu — z prostotą odpowiedział Bolesław.
Widziałem, że pani Niemeńska rady sobie dać nie mogła z gospodarstwem, że jeszcze lat kilka, a niezawodna ruina i nędza spotkały-by ją i jéj synowicę; dopomogłem więc jéj radą i czynném zajęciem się. Zdaje mi się, że nie wielu znalazło-by się ludzi, którzy-by tego samego nie uczynili dla osieroconych kobiet i blizkich sąsiadek.
— Ale i pannę Wincentę podobno sam wyedukowałeś? — rzekł z uśmiechem pan Andrzéj.
Bolesław uśmiechnął się i odpowiedział wesoło:
— O, jeżeli i to można dobrym czynem nazwać, to otrzymałem zań taką nagrodę, że, jeżeli prawa niebieskie zabraniają ludziom odbierania lichwy za monetę poczciwych postępków, będę niezawodnie karany na tamtym świecie, jako lichwiarz. Za to teraz stoję u wrót do raju, — co mówię? jestem już w raju, a czekam tylko, rychło siódme niebo otworzy się dla mnie.
Zaśmiał się, ale w śmiechu jego zadrżała rzewność, rzewność najgłębsza, bo ze szczęścia, pragnień i nadziei zrodzona.
Pan Andrzéj przypatrywał się przez chwilę swemu towarzyszowi z życzliwém zajęciem, potém rzekł:
— Im więcéj mówię z panem, tém więcéj uważam, jak bardzo i serdecznie kochasz swoję narzeczoną.
— Niezmiernie i bez granic — z uczuciem odpowiedział Bolesław — bo pomyśl pan sobie, że znam ją od dzieciństwa, przywykłem do niéj, jak do promienia, który wlewa w moje życie wesele, wdzięk i poezyą. Mogę w istocie powiedziéć, że po części sam stworzyłem w niéj duszę. Gdy osierociała po ojcu, była dzieckiem ładném, dobrém, pojętném, ale bardzo zaniedbaném.
Natura dała jéj dobroć serca, piękność i tę żywość umysłu, która nieskończonym urokiem bywa w kobiecie nią obdarzonéj; ja obudziłem w niéj myśl, przez codzienne przebywanie z nią, naukę, ciągłe z nią rozmowy, przelałem w nią część samego siebie, pojęcia moje i prawdy, które tkwią w głębi mego własnego ducha. Zewnętrzna i wewnętrzna jéj piękność zarówno wzrastały i rozwijały się pod mém okiem; patrzyłem na nią, jak na cudownie wdzięczny utwór natury, a serce moje radowało się za każdym razem, gdy moje oczy ją ujrzały. I zważ pan tylko, jak dziwnie układają się na tym świecie sprawy ludzkie, jak dziwne są niekiedy drogi Opatrzności.
Wszak ja, rozpościerając męzką opiekę moję nad temi dwiema kobietami, z których jedna była w podeszłych latach, druga dwunastoletniém dzieckiem, żadnych myśli wstecznych, ani egoistycznych celów nie miałem i miéć nie mogłem.
I późniéj długo jeszcze w głowie mojéj nie pojawił się żaden plan osobisty, a serce nie doświadczało innego uczucia, prócz zadowolenia, gdym widział, że praca moja przynosi rzetelne korzyści tym, dla których ją ponosiłem. Kochałem Wincunią, jak młodszą siostrę; lubiłem jéj wdzięk dziecinny, żywość, pojętność; niekiedy nawet, mianowicie wtedy, gdym ją uczył lub napominał, zdawało mi się prawie, że ona jest moją córką. I późniéj dopiéro, nagle, niespodzianie przyszła chwila, która mi ją ukazała inaczéj, niż ją dotąd widziałem, a w sercu mojém posłyszałem głos, który mi mówił: tu szczęście twoje, to jedyna kobieta, którą w życiu swém kochać będziesz! Tak, jedyna, bo przed nią nie kochałem sercem żadnéj kobiety, lubo już mam rok trzydziesty drugi, a o tém, abym miał kiedy w przyszłości, oprócz niéj, inną jeszcze kochać, i pomyśléć niepodobna.
Umilkł, owładnięty silném wzruszeniem, a po chwili mówił daléj, patrząc w płomień, jakby w nim widział odtwarzające się obrazy swoich wspomnień.
— Było to przed rokiem przeszło; Wincunia miała wtedy rok szesnasty. Do owego czasu obchodziłem się z nią, jak z młodszą siostrą.
Przy powitaniu i pożegnaniu całowałem ją w czoło, a niekiedy i w usta. Zwyczaj ten zaczął istniéć między nami od pory, gdy ona miała lat pięć lub sześć, a ja z ojcem moim odwiedzałem Niemenkę, i trwał już potém ciągle. Dobrze mi było z tą poufałością, bom lubił Wincunią, ale nigdy nie doświadczałem żadnego, by najmniejszego, wzruszenia przy niéj, bo patrzyłem na nią, jak na dziecko i jak dziecko całowałem ją i uczyłem. Pewnego dnia siedziałem z nią w téj saméj altanie, w któréj dziś piliśmy herbatę; ona coś szyła, ja czytałem jéj poezye Mickiewicza. Każdy szczegół téj chwili pozostał głęboko wyryty w méj pamięci, pamiętam więc, że miała na sobie białą suknią, chabrowy wieniec na głowie, a długie kosy jéj, swobodnie spuszczone, spływały na jéj ramiona i plecy. Czytałem jakiś piękny ustęp z Tadeusza i tak mię on pochłonął, że zapomniałem o wszystkiém, co mię otaczało, nawet o towarzyszce mojéj, która mię słuchała.
Machinalnie, odwracając kartę książki, podniosłem oczy i spojrzałem na Wincunią i, dziwna rzecz, nie mogłem już od niéj wzroku oderwać. Siedziała obok mnie, z robotą i rękoma złożonemi na kolanach, z głową podniesioną i oczyma utkwionemi we mnie. Promień słońca ozłacał jéj wieniec i ślizgał się po białéj sukni, oczy jéj miały tak głęboki szafir, jaki miéć musi niebo włoskie, tak często opiewane przez poetów, a w źrenicach błyszczały dwie ruchome złotawe iskry.
Szybka, błyskawiczna myśl: „jaka ona piękna!“ przeszyła mi mózg, niby rozpalonym drutem, i ścisnęła skronie. Poczucie to było prawie bolesne. Serce uderzyło mi w piersi mocniéj, niż zwykle. Było to jak objawienie jakieś, jak obudzenie się ze snu spokojnego, przez silne magnetyczne wstrząśnienie. Wincunia położyła dłoń na mojéj ręce i widząc, że się w nią niezwykle wpatruję, rzekła: „czytaj-że pan daléj, to takie piękne!“ Przy dotknięciu jéj zadrżałem cały, probowałem czytać i nie mogłem.
Odrzuciłem książkę i wyszedłem z altany, nie rzekłszy do niéj ani słowa. Nie wiem, co wtedy myślała o mnie. Szedłem jak upojony.
Nie myślałem o niczém i nie zdawałem sobie sprawy z mego stanu, instynktowo tylko czułem, że powstaje we mnie coś nowego, że rodzi się we mnie jakaś nieznana mi dotąd potęga uczucia, a wewnętrzne urodziny te poczuwałem dziwném przepełnieniem piersi i tysiącem nagłych błyskawic, które mi mózg przeszywały. Poszedłem do domu, nie pożegnawszy się z nią, ani z jéj ciotką. Sądziły, żem nagle zasłabł i przysłały dowiedziéć się o mojém zdrowiu. Ale posłaniec ich nie znalazł mię w domu, bo cały dzień chodziłem po gaju, polach, łąkach, bez celu, siląc się odzyskać samego siebie, a nie mogąc.
Nazajutrz, przyszedłszy do Niemenki, chciałem powitać Wincunią zwykłym pocałunkiem, ale gdym ją wziął za rękę i spojrzał w jéj oczy, poczułem zawrót głowy, bicie pulsów w skroniach i szybko odwróciłem się od niéj. Zacząłem coś mówić, nie pamiętam już co, ale, mówiąc, myślałem sobie: kocham ją! W istocie, od owéj dopiéro chwili zacząłem ją kochać, jak kochanek.
Czemu od owéj chwili? dotąd zrozumiéć nie mogę, jak bodaj nikt nie rozumié, czém są i zkąd pochodzą te nagłe błyskawice miłości, które niespodzianie i w mgnieniu oka obejmują człowieka wtedy często, gdy najmniéj się ich spodziewa. Czy nastroiła mię ku temu poezya, którą czytałem pod gołém niebem i promieniami gorącego słońca? Czy we mnie samym siły serca wezbrały tak, że musiały już wybuchnąć nagłą dla kobiety miłością?
Nie wiem; dosyć, że od téj pory Wincunia stała się dla mnie czémś świętém, promienistém, przecudnie piękném, czémś takiém, do czego zbliżyć się wszystkiemi siłami istoty mojéj pragnąłem, a nie śmiałem. Od téj pory pokochałem ją tak, że gdybym ją stracił... o! pomyśléć nawet o tém nie mogę, bo na samę tę myśl, w głowie mi się miesza...
— Ależ tego przypuścić nawet nie można — zawołał pan Andrzéj — któraż kobieta, kochana tak, jak ty kochasz, nie pokocha wzajem? któraż nie oceni tak szlachetnego serca, jak twoje? chyba taka, która-by cię nie była warta...
— Tak — odpowiedział Bolesław — pewny jestem, że ona mię kocha, że będzie moją, dziś już jest moją sercem i myślą; a jednak, czy wiész pan? trwoga jakaś przejmuje mię niekiedy. Obawiam się zbytku własnego szczęścia; zdaje mi się, że ono, tak wielkie i zupełne, długo trwać nie może.
— Zasłużyłeś na nie — rzekł pan Andrzéj.
— O! ono będzie nad wszelkie zasługi moje, jeśli nawet mam jakie — odpowiedział Bolesław. — Nie wystawisz pan sobie, w jak czarownych barwach maluje mi się przyszłość. Dobra, myśląca i ukochana kobieta w domu, to błogosławieństwo, poezya każdego dnia, rozkosz każdéj chwili. Wyobraź sobie pan, ile życia, ruchu, wesołości, przybędzie do mojéj ustroni z tą przedziwnie wdzięczną istotą. Dźwięk jéj piosenki, którą ciągle nuci jak skowronek, napełni moje ściany. Wracając od pracy, znajdę ją tu zawsze wesołą, dobrą, piękną, gotową do podzielenia ze mną każdéj chwili, do osłodzenia każdéj troski. Widzisz pan, poetyczne i dziewicze jéj tchnienie już ją tu poprzedza. Ten kwiat w doniczce, tę robótkę kobiecą na stole, ona mi dała; wdzięk niewieści już zaczyna rozlewać się w moim domu i cieszyć moje oko. Przyznaj pan sam: dla mężczyzny z poczciwém sercem i choć trochę wykształconą myślą, praca miła i użyteczna za domem, a ukochana kobieta w domu, to raj ziemski! nie prawdaż?
Umilkł, oczy jego płonęły. Po chwili mówił daléj:
— Marzenia moje, a raczéj nadzieje, przybierają niekiedy szersze rozmiary i unoszą się po nad osobistość moję. Zdaje mi się, że mężczyzna, choćby był najgorliwszym pracownikiem i najuczciwszym człowiekiem, jeśli nie poniesie w swém życiu ciężarów i nie spełni obowiązków ojca rodziny, to nie dokona jeszcze całkiem zadania obywatela kraju. Nie dość jest działać wedle sił i możności samemu, trzeba jeszcze i innych działania nauczyć. A w kogoż łatwiéj człowiek przeleje prawdy, jakie sam w duszy swéj nosi, jeśli nie w dzieci swe? Komuż zostawi on w spuściźnie zacność swą, honor, miłość kraju i pracy dla niego, jeśli nie synom swoim? Sfera, w któréj ja działam, maluczką jest, ale, chociażby to drobne zadanie, jakie sam spełniam na ziemi, chciał-bym komuś po sobie zostawić. Praca robaków nie dostrzegalna jest i powolna, a jednak podkopuje lub wznosi góry. Synowie moi zresztą możeby innemi, szerszemi poszli drogami; ale zawsze tak-bym potrafił ich wychować, że w każdym zawodzie byli-by poczciwymi ludźmi i użytecznymi obywatelami kraju. Oto są marzenia moje o ojcowstwie, a do nich łączy się i panuje nad niemi zawsze taż sama postać kobiety, która dla mnie nietylko ma być wdziękiem i rozkoszą życia, ale ma mi dać jeszcze ten cel najwyższy exystencyi, tę nieskończoną nadzieję przelania mojéj duszy w inne dusze, pozostawienia po sobie kogoś, kto będzie myślał, czuł i działał, nie już tak, jak ja to czynię, ale, jak-bym czynić pragnął.
Przestał mówić, a pan Andrzéj długo patrzył na niego i w oczach jego kręciła się łza.
— Przyjacielu mój zacny, bo pozwól, że cię tak nazwę — ozwał się po chwili — dziękuję ci za tę wielką radość, jaką mi sprawiasz, pozwalając mi patrzéć w głąb’ twéj duszy. Jam dawno już rozstał się z osobistemi troskami i pociechami. Dobro ogólne — to teraz radość moja, nieszczęścia ogólne — to moje boleści. Nie dziw więc, że, gdy patrzę na umysły słabe, serca zepsute, zdolności zmarnowane, płaczę wewnętrznemi łzami, i nie dziw téż, że, gdy widzę zacność, prawość, pracę wytrwałą, radość mię ogarnia, a z przed oczu moich, zmęczonych patrzeniem na mnóztwo nieszczęść, usuwa się zasłona, ukrywająca przyszłość, i w dali widzę słońce lepszéj doli, które ci pracownicy, ci szlachetni i wytrwali, i ci tylko sami jedni sprowadzić mogą na niebo nasze. Dla tego-to, choć znam cię od dzisiejszego dopiéro poranku, ale zajrzałem już głęboko w twą duszę, kocham cię i w moc siwych włosów moich błogosławię ci! Pozwól, niech cię uściskam! — Powstali oba i uścisnęli się serdecznie. Śród uścisku tego, pan Andrzéj powtórzył kilka razy z cicha a gorąco:
— Takich nam trzeba! takich nam trzeba!
— A teraz — zawołał — wypijmy zdrowie twojéj ślicznéj narzeczonéj!
Podnieśli kieliszki.
— Panie łaskawy — zawołał wesoło Bolesław — ponieważ zyskałem łaskę u ciebie, przyrzecz mi, o co cię będę prosił!
— Co? mów — pytał pan Andrzéj.
— Przyjedź na moje wesele!
— Choćby z końca świata! — odparł rozweselony gość i znowu się uścisnęli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.