Na pograniczu obcych światów/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział VI.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Frydecki był wesoły do niepoznania, gadatliwy jak kobieta, rozfiglowany jak wyrostek na wakacyach, ale mimo to nie zdołał rozproszyć mojej zadumy. Flora nie ukazywała się długo, a gdy weszła nareszcie, siadła w milczeniu do stołu. Wyraz twarzy jej był spokojny, ale bladła i czerwieniła się ustawicznie i nieustannie popijała wodę mikroskopijnemi łykami. Jadła prawdę nie tknęła. Za to Frydecki napełniał bez przerwy swój talerz i mój prawdziwemi lawinami wszelkich potraw, i wziął sobie nietylko mnie, lecz i samą Florę za cel niedelikatnych, a nawet przykrych aluzyj do przyszłego naszego związku.
Flora cierpiała widocznie. Już w niezwykłej jego wesołości było coś dla niej urażającego. Ta niezmierna radość, „że się jej pozbędzie“ raniła ją zapewne do głębi duszy, i kilkakrotnie podnosiła na niego trwożne, spuszczone oczy z wyrazem, jakby go błagała o łaskę. Ukłuło mnie to w serce, ale Frydecki był jak gdyby ślepy i głuchy na męki biednego dziewczęcia.
— Nie wierz nigdy kobietom, Łazarzu! — wołał ze śmiechem. — Patrz naprzykład na Florę. Dziwisz się, że nic prawie nie je; myślisz z pewnością, że jest utkana z eteru i że tylko z pszczółkami nieco pyłu kwiatowego spożywa, albo mniemasz może, ponieważ czyta nieustannie żywoty wszelakich, niekiedy nader dziwacznych, świętych, że zapewne wybrała sobie za ideał św. Rozalię Peruwiańską, która, jak legenda jej twierdzi, siedmioma na tydzień karmiła się pomarańczami? Waryacye! To wszystko tylko tak na oko, po obiedzie dopiero zmieni się Flora w żarłoczną wilczycę i zje wszystko, co jej pod rękę wpadnie, nawet z połowę niedojrzałego owocu w naszym ogrodzie. Udaje tylko, abyś nie myślał, że jest jedną z tych panien, które przejadają wszystko, co w posagu przyniosą.
Śmiał się na całe gardło. Flora starała się wyczarować również jakiś uśmiech, acz przy prostackich tych aluzyach bladła i znowu czerwieniła się ze wstydu. Dziękowałem Bogu, gdy się długi ten obiad nareszcie skończył, a Frydecki, zasiadłszy do siesty na kanapce, nas na ten czas do ogrodu uwolnił. Nie daliśmy się długo prosić, Flora wzięła mnie pod rękę, którą jej podałem, i ulżyło nam obojgu, gdy jabłonie i grusze ogrodu w modrem powietrzu nad głowami nam zaszumiały.
Flora powiodła mnie w najdalszy koniec ogrodu, do rozkosznego zacisza. Był to miękką trawą zarosły wąwóz, utworzony przez zwietrzałe odnogi skalistego stoku. Polne róże, osypane białem i czerwonem kwieciem, pięły się po wilgotnych ścianach skał i uściełały trawę wonnemi płatkami. Stare pokrzywione drzewa, zjałowiałe już przez wiek, stały tu gęsto obok siebie, i zdało się, że podają sobie ręce, jak druidzi przy mistycznym tańcu na cześć gwiazd. W gęstym ich cieniu kwitło tyle ziół wszelkiego rodzaju, że było widoczne, iż przesadzono je tu z łąk, pól, a nawet z lasu, aby w tej świątyńce nieznanej bogini barwny tworzyły kobierzec i przybytek jej milą napełniały wonią. Pod ruchomym baldachimem z ciemnych bluszczów, pnących się od pnia do pnia, między dwoma najstarszemi drzewami, było urządzone darniowe siedzenie — niby piedestał dla czarownego, przebywającego tu bóstwa.
— To mój park — rzekła Flora z uśmiechem i siadła na darniowej ławeczce, zapraszając mnie, bym uczynił toż samo. Potem otworzyła mały koszyczek, wyjęła kilka garści okruszyn i w bujną rzuciła je trawę. Z krzaków i koron drzew spadła wnet cała chmura świegotliwego ptactwa i zabrała się bez wahania de biesiady, którą Flora tym przyjaciołom swym przygotowała. Patrzała z miłością i zachwytem na pierzaste swe stadko.
Nastąpiła chwila milczenia. Rozmyślałem, jakby zacząć o sprawie swej mówić. Było to trudniejsze, niż mi się przedtem zdawało. Czułem dla Flory wielki szacunek, podziwiałem jej cierpliwość i cichą rezygnację względem niełaskawego, surowego ojca, byłem oczarowany naturalnym wdziękiem i czystością jej postaci, ale napróżno szukałem słów, nie umiałem uczuciom swym dać wyrazu, któryby wychodził poza granice zwykłej banalności. Poznałem w tej chwili ciężką klątwę cynizmu i sceptycyzmu, które, niby jad ostry, duszną rozżerają harmonię, uczułem, jak ciężko mści się. na nas, mężczyznach, częste i chętne obcowanie z kobietami mniej anielskich charakterów, niż Flora była. A ostatecznie, cóż wogóle mogłem powiedzieć? Cóż można było mówić o uczuciach, które prawie równały się miłości? Było to prostem niepodobieństwem. Toć sam jeszcze nie zdawałem sobie jasno sprawy, jak nagły ten zachwyt dla młodego dziewczęcia nazwaćby należało, a Flora łatwo mogła wziąć mnie za kłamcę lub obłudnika.
— Najlepiej tedy będzie — postanowiłem — zostawić na boku czuły romantyzm, wrócić do pierwotnego zamiaru, z którym z domu wyjeżdżałem, i pomówić z Florą zimno, rozważnie i rozumnie, jak człowiekowi mych zapatrywań i mego doświadczenia przystoi.
Krótki i niemy ten monolog w myślach — dodał mi męztwa.
— Floro — zacząłem, tłumiąc gwałtem najsłabsze nawet drgnienie głosu — chciałbym pomówić z tobą o rzeczy nader poważnej! Czy poświęcisz mi chwilę uwagi?
Zaczerwieniła się gwałtownie — odgadła niewątpliwie do czego zmierzam.
— Mów — odpowiedziała krótko i tak cicho, że śród gwarnego szczebiotania ptaków ledwie ją dosłyszałem.
— Aby ci, Floro, krótko i bez omówień wyjaśnić, o co idzie — zacząłem zupełnie spokojnie — powiem ci, co zapewne już wiesz, że mianowicie zamierzam się ożenić, i że proszę o twoją rękę. Nie odpowiadaj mi jeszcze, nie skończyłem jeszcze wszystkiego. Uważam za swój obowiązek powiedzieć ci, co cię oczekuje, jeżeli zgodzisz — się na mą propozycyę. Nie będzie to życie pełne rozkoszy jedynie, lecz życie poważne, które wszakże dla kobiety rozumnej nie będzie może pozbawione wszelkiego powabu. Folwark, będący całym moim majątkiem, leży śród gór wysokich, i gdy otworzysz okno, będzie ci się zdawało, że do Karkonosz ręką sięgnąć możesz. Domostwo me jest stare, posępne, samotne, ale przjtulne, gdy wiatr nocami wokół wysokich gwiżdże kominów. W zimie drogi są nie do przebycia, i niekiedy miesiąc cały nie zobaczysz nikogo z sąsiadów. Mówię ci to, Floro, byś rozważyła, czy jestem człowiekiem, z którymbyś przez taki dłuższy przeciąg czasu, samotnie u płonącego jasno ogniska domowego, owe nieskończone wieczory zimy górskiej spędzać chciała, gdy — jak Ossyan śpiewa — „niebo wielkie płatki śniegu w dół sypie, a świat drzemie milcząco w ciemnościach.“
Zamilkłem na chwilę. Ona podniosła powoli spuszczone oczy, ale nie przemówiła.
— Uważam też za obowiązek — zacząłem znowu — powiedzieć ci kilka słów o sobie, zanim stanowczą dasz mi odpowiedź. Muszę ci powiedzieć, że uważam małżeństwo za sprawę, co do której zimnym należy się rządzić rozumem; ufam, że nie oczekujesz odemnie sentymentalnych deklamacyj, któreby mnie śmiesznym jedynie w oczach twych zrobić mogły. Potrzebuję żony, jaką — według Mojżesza — Bóg stworzył: aby była „pomocą“ mężowi swemu. Nie spodziewaj się tedy, abym ci co chwilę powtarzał, jak cię kocham. Nie znajdziesz we mnie żadnego romantyzmu, ani t. zw. poetycznych pojęć o miłości. Sny podobne prześniłem dawno w burzliwem życiu wielkich miast, kędy niejednego doznałem zawodu i rozczarowania. Floro, jestem szczery, i tem może jedynie różnię się od pozostałych mężczyzn, którzy takież same zapatrywania za obłudną maską kłamanych kryją uczuć. Obiecuję, że będę cię poważał, iż wdzięczny ci będę za „pomoc“ twoją; więcej nie przyrzekam ci nic. Po tym wstępie, nie pytam zatem, czy mogłabyś mnie pokochać, lecz spokojnie i zimno zadaję ci pytanie: czy chcesz być moją żoną?
Wstała, twarz jej była blada, chciała mówić, ale zatrzymałem ją raz jeszcze. Przedstawiłem jej najszczegółowiej stan swego majątku i wyjaśniłem, w jaki sposób, przy pomocy jej środków, mam zamiar przyszły nasz wspólny folwarczek podnieść i urządzić. Przy końcu tego wykładu powtórzyłem raz jeszcze pytanie, czy chce żoną mą zostać.
— Po cóż się pytasz? — odpowiedziała obojętnie. — Jest to wolą mego ojca, ułożyliście się z nim już przedtem. Nie pozostaje mi nic innego, jak poddać się w milczeniu!
Zdumiały mnie te słowa, a jeszcze bardziej wyraz zupełnej obojętności w jej przed chwilą tak wymownej twarzy.
— Nie wiedziałem doprawdy, że miłość dla ojca tak bardzo wszystko inne w tobie przeważa — odparłem z rozdrażnieniem pewnem.
— Jestem także szczera — odpowiedziała Flora, zaczynając również okazywać wzburzenie. — Nie jest to miłość dla ojca, nie wiem, co to jest, ale gdyby mi kazał, abym się z dachu na bruk rzuciła — uczyniłabym to.
Odpowiedź ta uraziła niezmiernie mą miłość własną.
— Porównanie, zaiste, nie bardzo pochlebne — zawołałem z wymuszonym, sarkastycznym śmiechem. — Zatem tylko woli ojca twego zawdzięczać mam twoją rękę?
— Czemuż innemu? Oczekujesz może, abym ci powiedziała, że mnie oczarowałeś? — odpowiedziała dumnie, i mała, przez niechęć wyciśnięta łezka błysła jej w oku, podczas gdy cicha rezygnacya, którą tak mnie ujęła, znikła z jej twarzy. Duma jej zbudziła we mnie bunt, ogarnęła mnie jakaś żądza walki, srogość jakaś ozwała się w mem wnętrzu.
— Musi drżeć przedemną, jak drży teraz przed ojcem — szepnąłem w myśli — nie zniosę podobnej dumy, podobnego oporu.
Ująłem ją za rękę, jak schwytaną niewolnicę.
— Nie pytam o pobudki twego postanowienia — rzekłem napozór obojętnie. — Dość mi, że zgadzasz się zostać mą żoną.
Wcisnąłem jej zimny pocałunek na czoło. Nie poruszyła się. Zdawało się, że nawet tego nie zauważyła.
— Mam nadzieję, Floro, że do domu ojcowskiego tęsknić nie będziesz — ciągnąłem dalej po chwilowem milczeniu. — Potrafię być dla ciebie równie dobrym i względnym, jak twój ojciec był dotąd. Co ty mi obiecujesz nawzajem?
Pożałowałem zaraz swych słów; nie mogła, zaiste, uważać ich za niewczesny żart, musiała widzieć w nich chęć jak najboleśniejszego zranienia jej serca. Rzecz nie do uwierzenia, jacy bezlitośni bywają czasem nawet ludzie, którzy się zazwyczaj za uczuciowych i serdecznych uważają. Niech tylko ktoś dotknie naszą miłość własną, zaraz odezwie się w nas zwierzę.
— A ty co mi obiecujesz? — powtórzyłem zmieszany sam gburowatością swą i starając się głośnym śmiechem obrócić rzecz całą w żart, choćby i nieudany.
— Że spełniać będę swe względem ciebie obowiązki, jak to zawsze czyniłam względem ojca — odpowiedziała cicho, przyciskając ręką serce. Oczy jej pełne wyrzutu, które podniosła była ku mnie, opadły znowu, jakby łzami obciążone, ku ziemi, ale łzy nie uroniła już ani jednej.
Cichym krokiem odeszła przez ogród i znikła w domu.
Zostałem sam pod drzewami, znosząc w rozgoryczeniu ukłucia sumienia z powodu swego postępowania; ale pycha moja nie ugięła jeszcze głowy i w dalszym ciągu zatruwała mi duszę.
Zostałem wierny sobie przez całe popołudnie. Frydecki uradował się niesłychanie, gdym mu rzekł, że wszystko jest w najlepszym porządku, i naznaczyliśmy zaraz dzień ślubu.
Wieczorem pożegnałem się z przyszłym teściem dość gorąco, a z narzeczoną, jeśli nie serdecznie, to przynajmniej bardzo przyjaźnie. Zdawało się, że przebaczyła mi moje znalezienie się; nie okazywała najmniejszego śladu urazy, ale o serdecznym, wesołym śmiechu, którym mnie powitała, ani o szczęśliwem, ptaszęcem szczebiotaniu, którem mnie w altance, przed przyjściem Frydeckiego, przez całe rano bawiła i oczarowała, nie było już mowy. Wróciłem do Pragi i nazajutrz rano odjechałem do siebie na wieś.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.