Na pograniczu obcych światów/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział V.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

— Witaj! — zawołał Frydecki, gdym ukazał się w progu, i powstał ze swego szerokiego fotelu, aby muie uścisnąć. Potem padł nań z powrotem, zagrzebując się nawpół w masie książek, papierów i suchych ziół wszelkiego rodzaju. Zachęcał mnie, abym siadł koło niego na stosie ogromnych foliantów.
— Miło mi, Łazarzu, żeś tak prędko obietnicy, danej w ostatnim liście, dotrzymał — ciągnął dalej. Nieruchome oblicze jego rozjaśniło się czemś podobnem do uśmiechu, i nawet pargaminowa, żółta skóra na twarzy zróżowiała lekko. — Witam cię więc, jak mówię, z całego serca. A teraz mówmy o sprawie. Widziałeś Florę, mówiłeś z nią. Czy powiedziałeś jej, po co-ś przyjechał?
— Panie — zaśmiałem się — żądasz pan szybkości kuryerskiego pociągu! Tak prędko to iść nie może.
— Chciałbym wiedzieć, dlaczegoby iść nie mogło — rzucił się Frydecki. — Przecież nie masz lat szesnastu, abyś musiał dopiero przez długie ośmielać się wzdychanie? No, ostatecznie, to się da naprawić, jeżeli tylko sam się zdecydowałeś. Powiedz mi tedy, co-ś postanowił?
— Pozwól pan, wyznam otwarcie, że pośpiech ten zdumiewa mnie. Sądząc ze słów pańskich, mógłbym myśleć, że pragniesz pan pozbyć się córki z domu i upragnionej tej chwili nie możesz się doczekać. Przebacz mi pan to przypuszczenie, wiem, że tak nie jest, ale po cóż takie pan sobie nadajesz pozory?
— Dajmy pokój długim oracyom. Co ci się zdawało, jest zupełną prawdą. Nie mogę się chwili tej doczekać. Czemże jest kobieta w domu? Chcę powiedzieć, dla takiego, jak ja, człowieka? Przeszkodą tylko, kulą u nogi. Chcę odjechać daleko, na wschód. Chodzi o ważne korzyści naukowe, a wiedza je st mi droższą nad wszystko.
— I nad jedyne dziecię pańskie? To nie do uwierzenia, a gdyby nawet tak było, wyznam, że ta sprzeciwiająca się naturze abnegacya bynajmniej nie budziłaby we mnie uwielbienia. Co zaś do owych wielkich korzyści naukowych, obawiam się, że tkwi w tem jakaś fantazya mego nieboszczyka ojca, a nie bierz mi pan za złe, jeśli jego przywidzenia za prawdziwe przeciwieństwo wiedzy uważać będę!
— Gadasz, mój kochany, o sprawach, których poprostu nie rozumiesz — rozgniewał się znowu Frydecki. — Ale nie odbiegaj od rzeczy, odpowiedz mi krótko i jasno: chcesz się ożenić z moją córką?
Nie mogłem uwierzyć, aby gwoli temu, co nazywał „korzyścią wiedzy,“ tak nagwałt córkę od siebie oddalić pragnął. Musiała panować między niemi jakaś niechęć nienaturalna, jakaś nienawiść, Bóg wie z jakich przyczyn. Chciałem się dowiedzieć, co to znaczy.
— Panie — zacząłem — wyznaję, że Flora najprzyjemniejsze zrobiła na mnie wrażenie, ale zanim odpowiem, na pańskie natarczywe pytanie, chciałbym wiedzieć, czemu pan dziecię swoje tak obojętnie od siebie odtrącasz. Ale proszę, nie mów mi pan już o „korzyściach wiedzy”; nie mam lat szesnastu, jak sam pan zauważyłeś, nie wierzę tedy w bajki.
Frydecki przesunął ręką po czole, które w ciągu mej mowy niezliczonemi okryło się zmarszczkami, i zdawało mi się, że zbladł. Utkwił wre mnie przeszywające, bezbarwne swe oczy, i zdało się, że bada rysy mojej twarzy.
— Zgadłeś — jął wreszcie mowie — podroż nie jest jedyną przyczyną, dla której tak usilnie namawiam cię do tego małżeństwa. Mam jeszcze inny ważny powód, aby pozbyć się Flory. Nie kocham jej, czuję dla niej nienawiść prawdę. Czemu? Ponieważ nie jest moją córką!..
Szeptał był z początku. Ostatnie słowa podniesionym, chrapliwym wymówił głosem.
— Czyjąż więc? — spytałem zdumiony i przymknąłem mimowolnie okno, aby rozmowy naszej w ogrodzie słychać nie było.
— Czyją? — powtórzył ze wzburzeniem Frydecki. — Kochanka nieboszczki mej żony. Nie będę ci opowiadał, com przez to przecierpiał. Piekielne zaiste przeszedłem męki, bo z twarzy Flory spoglądał na mnie nieustannie zabójca mego szczęścia, i myślałem, że czaszkę dziecku temu roztrzaskam, aby ochłodzić żar nienawiści i ugasić dzikie zemsty pragnienie.
Stary ten człowiek zmienił się cały, rysy twarzy drgały mu kurczowo, a palce u rąk obu wpijały się jak szpony drapieżnego zwierzęcia w poręcze fotelu. Namiętne jego słowa wstrzęsły mną do głębi, stałem jak w posąg obrócony.
Frydecki westchnął głęboko kilka razy, zgarbił się znowu w swym fotelu i zaczął mówić dalej.
— Dziwisz się wybuchowi namiętności u człowieka zazwyczaj tak zimnego? — spytał, tłumiąc wzburzenie i na wymuszony jakiś zdobywając się spokój. — Dziwię się i ja sam, ale com ci przed chwilą odkrył, nie przeszło od czasu, gdym z tajemnicy ojcu twemu się zwierzył, przez moje usta, choć świadomość nieszczęścia przez całe życie, jak góra, duszę i ciało mi gniotła i na proch miażdżyła. Niedziw tedy, że długo tłumione uczucie, niby rwący, groblami wstrzymywany potok, na okamgnienie mię porwało. Jak widzisz, opanowałem się znowu.
Wstał i zaczął chodzić wielkiemi krokami po pokoju, a ja czekałem w milczeniu, aż znowu przemówi. Stało się to po kilku minutach.
— Matka Flory była piękna, cudownie piękna! — jął opowiadać głuchym głosem, w którym uciszające się wzburzenie tu i owdzie jeszcze czuć się dawało. — Ojciec twój kochał ją dawno przedtem, zanim ja ją poznałem. Prosił o jej rękę, a ona z błahego odrzuciła go kaprysu. Ojciec twój wyjechał z Czech w długą podróż po świecie, a powróciwszy, ożenił się; zawarł związek, który ludzie nazywają małżeństwem z rozumu. Tymczasem ja poznałem się później z dziewczęciem, które przyjaciela mego tak nieuleczalnie odmową zraniło, że nigdy o niej nie przestawał myśleć. Ojciec twój był pięknym mężczyzną, wielkiej ogłady — ja tem nigdy nie byłem. Jednak matka Flory dała mi pierwszeństwo przed wszystkimi, którzy jej się korzyli. Każdy się dziwił, gdy sław na piękność wyszła za mąż za człowieka tak pozbawionego wszelkich świetnych przymiotów, jak ja nim byłem. Nie zwracałem nigdy uwagi na żadną kobietę; gdy więc rozgorzałem miłością dla niej, tak gwałtowną, tak dziką, że podobnej nie znała może z opisów powieściowych, dała się porwać nowości tego wrażenia. Wybuch ognia z góry lodowej zdumiał ją i zachwycił. To jest mniej więcej klucz do zagadki, której niewtajemniczeni wytłómaczyć sobie nie mogli. Przyjąłem był wówczas profesurę w uniwersytecie Jenajskim. Młoda żona moja, która się nadto o wiele młodszą wydawała, niż była w istocie, stała się wkrótce znaną w całem mieście z olśniewającej swej piękności, i dom nasz napełnił się tłumem odwiedzających i przyjaciół. Byłem dumny z rozgłosu żony i nie sprzeciwiałem się jej upodobaniu do życia gwarnego i wesołego. Byłbym w ślepej słabości błękit zerwał dla niej z firmamentu, bo kochałem ją co dzień bardziej, zwłaszcza gdy mnie po kilku latach córką obdarzyła. Ale pewnego dnia runęła nagle budowa mego szczęścia, tak nagle, jak gdy z jasnego nieba piorun uderzy. Flora miała nieco więcej nad rok, gdy nagle się rozchorowała, tak, że mało było nadziei, aby żyć mogła. Żona moja łamała ręce i kąpała się wprost w gorzkich łzach, które z oczu ciec jej nie przestawały. Jednego rana, gdy po bezsennej nocy, w pokoju moim na kanapce usnęła, a ja siedziałem obok niej, wpatrzony w zapadłe jej policzki, rozwarły się nagle drzwi, i niańka nasza z szalonym krzykiem wpadła do pokoju: „Na Boga, pani!“ — krzyczała w niebogłosy — „aniołek nasz skonał, skonał!“ Na fatalny ten krzyk, zerwała się żona ze snu i rzuciła jak szalona na nieruchome ciało córeczki, rwała sobie włosy z głowy, biła się pięścią w piersi i w rozpaczy straszliwej tarzała się po podłodze. „Bóg mię karze za czarną zdradę moją, za ciężki mój grzech!“ — wołała — i tonąc we łzach, przeklinając okropnie siebie samą, wyznała, że Fiora nie jest dzieckiem mojem, lecz owocem tajemnego stosunku z młodym jednym amerykaninem, który w Jenie do uniwersytetu uczęszczał, i dom nasz odwiedzał. Po piorunującem wyznaniu tem własnej hańby i druzgocącego mnie nieszczęścia, porwała się z ziemi, kędy u nóg moich się wiła, pocałowała raz jeszcze dziecko i, nim tem u przeszkodzić zdołałem, skoczyła na krawędź okna i rzuciła się z drugiego piętra na bruk, gdzie zabiła się w okamgnieniu... Gdyby była jeszcze chwil kilka żyła, przekonałaby się o bezpodstawności swojej rozpaczy, Flora bowiem okazała, mniej więcej w tej samej chwili, gdy matka jej konała na dole, słabe ślady powracającego żywota... Kochanek mej żony znikł tegoż dnia z miasta, i nigdy już o nim nie słyszałem; poszukiwania moje były próżne, i moja żądza pomsty żadnego nie zaznała ukojenia... Zostało mi to dziecko; nie umarło, acz gorąco śmierci jego pragnąłem. Odpuściłem żonie jej winę, nie przeklinałem jej, ale życie moje było zniweczone. Na Florę nie mogłem nigdy spojrzeć bez wstrętu, było to dziecię obce, dziecię hańby, i zarazem przyczyna, choć niewinna, śmierci jedynej kobiety, którą w życiu kochałem. Znienawidziłem świat cały — a jeżeli nie odtrąciłem publicznie dziecięcia swej żony, stało się to jedynie przez wzgląd na pamięć nieboszczki, którą mi śmierć jej straszliwa, pomimo — całej winy, jak gdyby świętą była uczyniła. Z ojcem twym zostaliśmy zawsze wiernymi przyjaciółmi; wspomnienia o kobiecie, która na żywoty nas obu ciemny cień rzuciła, stało się nowym, mocniej jeszcze wiążącym nas węzłem. Teraz wiesz wszystko.
Po tych słowach wsparł głowę o ramę zamkniętego okna, do którego był przystąpił, tak żem twarzy jego widzieć nie mógł. Gdy po jakiejś chwili znowu ku mnie się zwrócił, wyraz jego oblicza był spokojny i zimny jak zwykle. Żadnego wzburzenia nie było już ani śladu. Gdyby kto w tej chwili był wszedł do pracowni, nie byłby zaiste zgadł, więcej, nie byłby nawet przeczuwał, że Frydecki, wstrząśnięty aż do najgłębszych podstaw swego jestestwa, odgarnął właśnie przed okiem mej świadomości zasłonę, która dotąd tajemnicę życia jego zakrywała. I moje uczucia i myśli uciszyły się powoli i w zwykłym w piersiach pogrążyły się spokoju, z którego przyjaciel ojca w tak zdumiewający i niespodziany wyrwał mię sposób. Ale jedna struna drgała jednak ciągle w mem sercu, słodko-bolesnym jakimś napełniając je dźwiękiem. Było to współczucie głębokie dla tego biednego, bez miłości wyrosłego dziecięcia grzesznej kobiety, dla tej młodej dziewczyny, żyjącej w domu ojcowskim, jak obca, dla tej odtrąconej, miłości godnej, a przecież niemiłowanej istoty, która, jak niegdyś Izmael, w dali od opiekuńczego cienia namiotów ojcowskich, w piaskach pustyni z pragnienia konała, ale z pragnienia za wodami miłości, tego świętego źródła, które z ukrycia straconego wytryska edenu, i ludzkość rajską upaja rosą. O ty, ciemne, marzące oko gazeli, przeto więc ten cień smutku w gwiaździstej twej głębi!
— Nie zniweczyłem-że sam swoich zamiarów — wyrwał mię Frydecki z zadumy — nie zniweczyłem-że sam swoich zamiarów, zwierzywszy ci się, jakiej kobiety córkę za małżonkę ci daję. Ale upewniam cię, nie ma natury matki, z twarzy podobna jest do owego...
Machnąłem ręką na znak, aby przerwał tak przykre wyjaśnienia. Na chwilę gardło mi się ścisnęło i krew nabiegła falą do twarzy.
— Daj mi pan Florę — wyrzuciłem nagle z siebie — ufam, że będzie szczęśliwa.
Frydecki uścisnął mnie gorąco.
— Ale kto mi zaręczy, że ona mnie przyjmie? — dodałem po chwili prawie nieśmiało.
— Ja! — zawołał Frydecki, i rzucił się ku drzwiom.
— Stój pan! — wstrzymałem go. — Nie chcę żadnej przez pański nacisk wymuszonej zgody! Flora będzie moją, jeśli zezwoli dobrowolnie. Tylko tak, a nie inaczej gotów jestem zawrzeć ten związek.
— Nie obawiaj się niczego, mój chłopcze — cieszył się Frydecki — rozmów się więc sam z Florą, a zobaczysz. Powiem jej tylko, że związku tego pragnę, i więcej nic. Idź tymczasem do ogrodu i obejrzyj sobie storczyki, które hoduję. Znajdziesz je za domem — pysznię się niemi. Niedaleko już do południa, obiad jemy z uderzeniem dwunastej, jak prawdziwi wieśniacy — nieboszczkę matkę twoją gorszyło to zawsze niesłychanie. Idź tedy, a gdy się przy obiedzie zejdziemy, poznasz zaraz z twarzy twej narzeczonej, jak wiadomość o tem przyjęła. Po obiedzie śpię zwykle parę godzin, a wy przez ten czas, przechadzając się w ogrodzie, będziecie mieli doskonałą sposobność do zapalenia w sercach bengalskiego ognia miłości i do opiewania bożka Amora prozą i wierszem.
Zbiegł ze schodów jak rozbawiony wyrostek, a ja wyszukałem za domem wskazane mi storczyki i otrząsałem się z wrażenia śmieszności, jakie na mnie Frydecki ostatniemi słowy uczynił. W drodze do różnokształtnych kwiatów, piastowanych przez Frydeckiego z tą pieczą i miłością, których mu w sercu dla Flory brakowało, zatrzymałem się na chwilę niepostrzeżenie u jednego z dolnych okien, z którego buchające kłęby gorącej pary objaśniły mnie, że się tam kuchnia znajduje. Flora dawała tu rozkazy i sama układała jakieś ciasta na półmisku, zdobiąc je smażonemi owocami. Rzecz dziwna, przy tej nawet pracy, pośród rondli i słoików komputowych, nie odstąpił jej ani na okamgnienie wdzięk jej niezwykły, i storczyki Frydeckiego, ta jego pycha, nie zajmowały mnie bynajmniej i nie zdążyły spłoszyć ani na chwilę obrazu Flory krzątającej się w kuchni.
Ale zdumienie Frydeckiego było zapewne także niemałe, gdy zjawiwszy się koło mnie spytał, jak mi się te jego dziwy przyrody podobają, a ja nie zwracając uwagi na jego słowa, spiesznie ku domowi się zwróciłem i chciwie jeno wyrzuciłem z siebie pytanie:
— Co mówi Flora?
— Mówi, że czas siadać do obiadu — odpowiedział, zdziwiony bezgranicznie mą obojętnością dla storczyków.
Pociągnął mnie do salonu, gdzie tymczasem stół już nakryto.
— Jadalnię mamy ciasną — wymijał dalsze pytania, których zadawać mu nie przestawałem — tu będzie nam daleko przyjemniej.
— Ale mówże pan, na Boga, co powiedziała Flora. Pojmujesz pan przecie, że mnie pańska jadalnia bynajmniej nie obchodzi.
— Jakąż złą masz pamięć! Powtórzyłem ci przecież już w ogrodzie, co powiedziała Flora: że czas siadać do obiadu.
— Nie żartuj pan! Zgadza się na nasz związek?
— Myślisz, że ją o to pytałem? To twoja rzecz i twoje prawo. Powiedziałem jej tylko czego sobie życzę, i nie czekałem na żadną odpowiedź. Trzymajmy się tego, cośmy między sobą ułożyli: pomówisz z nią sam po obiedzie!
Widziałem, że wszelkie badanie tego dziwaka będzie daremnem, więc zdecydowałem się milczeć i spokojnie czekać swego losu. Zresztą, byłem prawie pewny, że Flora się zgodzi. Miłość własna szeptała mi, że wrażenie, jakie na dziewczęciu zrobiłem, nie było nieprzychylne, z wyjątkiem tego małego fiasco, które było wynikiem niezgrabnego mego napadu na biedną panią de Chantal.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.