Na pograniczu obcych światów/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział VIII.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.[1]

W cichym mym domu zapanował gwar, puste jego sale i komnaty ożywiły się nagle: cała zgraja rzemieślników spadła do mnie, jak klucz ptaków przelotnych, aby minioną świetność i chwałę dawnej siedziby Łoszanów, przez wszelakie sztuki, poprawki i przeróbki, nowym otoczyć blaskiem.
Wieści o blizkiem swem małżeństwie udzieliłem zaraz, według starego, patryarchalnego obyczaju, czeladce swej, i stara klucznica z najmilszym uśmiechem na ustach i w najbielszym czepeczku na siwej głowie, złożyła mi w imieniu wszystkich życzenia „szczęścia i długiego panowania.“ Ona to miała główny nadzór nad restauracyą starego domu, ona stanowiła najwyższą instancyę co do sprzętów, które bądź powynosić, bądź częściowo odnowić kazała. Opierała się wszakże stanowczo i z wielką powagą wszelkim projektom zakupu nowych, modnych mebli. Znajdowała tyle argumentów, mówiła z takiem przekonaniem i tak przekonywająco, że prawie zupełnie i we wszystkich wypadkach zwyciężyła.
Czas zbiegał szybko przy podwojonej pracy, i anim się spodział, jak nadeszła pora żniw. W błogosławionej tej dobie wydawał się cały nasz kraj jak gdyby stołem godów słonecznych w Etyopii, zasłanym błogiemi dary czcigodnej Demeter. Bogini schowała już w pochwę złoty miecz, którym o wiośnie głębokie ryła w łonie ziemi bruzdy, aby czarodziejskie, żywot rodzące światło, aż do zimnego przenikło jej serca, — i stała teraz, cudna, złotowłosa, na wierzchole naszych gór, i wodziła połyskliwym sierpem nad świętą swą głową. A bursztynowe pola falowały pod niewidzialnemi stopami powietrznych rumaków, na których niezmordowany jeździec — wiatr letni — od różanego ranka do modrojasnej uganiał nocy. A dojrzałe kłosy drgały, czując tajemnie, że przyszedł czas, gdy oderwane będą od drogiej piersi ziemi rodzicielki, która wilgocią swoją karmiła je wiernie, gdy upał niebios wysuszał wszystko i palił.
Na wszystkich ścieżkach polnych mieszał się śmiech żeńców z ogłuszającą gędźbą niepoliczonych świerszczy, kosy połyskały w powietrzu, a żeńcy skupiali się jak ptasie stada. Ale za to uważały się znowu ptaki za żeńców i nie dawały sobie działu swego w żaden sposób odebrać.
Był to czas radości i pracy, czas, gdy wszystko — ludzie i zwierzęta — do potu się wysilało. Tylko ciemne lasy stały drzemiąc dookoła, tylko wysokie góry z czołami słońcem wyzłoconemi strzelały w dali ku niebu, nie dbając, co w dole pod niemi na padole się działo, zatopione w niezbadanym, odwiecznym śnie o wieczności, o której im słońce, miesiąc, gwiazdy i białe obłoki wielką, nieskończoną pieśń wciąż śpiewają.
Gdy wreszcie stodoły moje na oścież się otworzyły, by przyjąć na przechowanie dary ziemi, gdy na polach zaroili się weseli pokłośnicy, a główna praca była już ukończona, odjechałem do Pragi, aby ztamtąd zawitać do cichej wioski T... i, według umowy, w dniu oznaczonym zawrzeć z Florą związek na życie.
Przyjechałem do T... dopiero w południe, w sam dzień ślubu. Ani ja, ani Flora, ani Frydecki, nie życzyliśmy sobie żadnego rozgłosu, żadnej okazałości. Kupiłem rano w Pradze piękny welon koronkowy, a nadto przywiozłem Florze naszyjnik rubinowy starożytnej roboty, najdroższy nasz klejnot rodzinny. Uzupełniał te podarki ślubne wieniec mirtowy, bogato pomarańczowem przepleciony kwieciem.
Flora była poważna, ale nie afektowała żadnego smutku. Wydawała się zupełnie spokojną, tylko ręka jej drżała, gdy mi ją podała na przywitanie. Podziękowała mi za dary i zachwycała się bardzo uprzejmie delikatnością koronek, ogniem rubinów i słodką wonią kwiatów. Siedziała cały czas koło mnie i starała się bawić mnie miłą rozmową, ale nie udawało jej się to bardzo. Urywała często i była widocznie zadowolona, gdy wymówka, że czas już się ubierać, dała jej sposobność oddalić się do swego pokoju. Została tam bardzo długo. Oczekiwałem już, że mimo pierwotnego, stanowczego zamiaru, aby unikać wszelkiej okazałości, w świetnym zjawi się stroju, ale zdumiała mnie prostotą, więcej ubóstwem prawie swego ubrania. Miała na sobie długą suknię muślinową, zapiętą pod samą szyję, a na głowie mirtowy mój wianek i welon, ale nie ten drogi z koronek, który jej przywiozłem; inny, daleko gęstszy i mocno już pożółkły, spływał jej z tyłu w długich fałdach do samych kolan, a z przodu opadał z czoła aż na oczy. W ręku trzymała bukiecik białych róż. Zbliżywszy się do niej, spostrzegłem, że oczy miała zaczerwienione od płaczu. Spytałem głośno, czemu nie wzięła mego welonu i nie włożyła na szyję rubinowego naszyjnika, a szeptem dodałem zapytanie, dlaczego płakała?
— Suknia ma jest zbyt skromna do twoich rubinów — odpowiedziała. — Żądałeś sam, aby ceremonia odbyła się bez wszelkich zbytków i okazałości. Co do welonu, jest to jedyna pamiątka po mojej matce. Ufam, że pozwolisz mi w tem postąpić według mej woli? We wszystkiem innem posłuchałam cię bez oporu.
— Dzięki! Rób, jak ci się spodoba. Widzę, że będziesz wzorem żony. Ale dlaczego płakałaś?
— W tem zapomniałam posłuchać twego żądania — uśmiechnęła się smutnie. — Kazałeś mi być spokojną, rozumną i trzeźwą według twego przykładu. Miej cierpliwość, będę zupełnie taką, jaką mnie mieć pragniesz. Tylko dziś jeszcze zostaw mi poniekąd moją wolę! Popłakać musi każda panna młoda. Czemu — nie wiem. Opłakujemy może swoje ideały.
— Jakiż to ideał masz na myśli?
— Cóż cię to obchodzić może?
— Radbym jednak wiedzieć. Może klasztor, o którym kiedyś marzyłaś?
— Więc... tak... może klasztor, skoro tak chcesz — odpowiedziała cicho po dłuższem wahaniu.
— Nie wierzę! — wybuchnąłem głośnym śmiechem. — Sądzę, że nie ubliżę żadnej pannie, podejrzewając, iż przedewszystkiem marzyła o wyjściu za mąż.
— Nie ubliżysz, być może — odparła cicho. — Ale w takim razie — dodała z westchnieniem — jest to niewątpliwie marzenie o innem małżeństwie, niźli to nasze.
— W takim razie pożegnaj się na wieki ze swym ideałem — rzuciłem z rozdrażnieniem i ująłem ją za rękę.
Nie rzekła nic, zwiesiła tylko głowę i wyszliśmy z domu w milczeniu. Szliśmy w zadumie przez wieś, tonącą w złotem powietrzu wieczornem, w którem jaskółki pływały jak w jakiemś morzu światła. Ludzie stali na progach domów i przyglądali się ciekawie pannie młodej, a całe stado dzieci uganiało przed nami i za nami, szczebiocząc, jak owe jaskółki w powietrzu, i błyskając ku nam niewinnemi, pełnemi zdumienia i zachwytu oczęty.
Weszliśmy do kościółka. Był cichy, mroczny, a czar wieczoru przysłaniał, niby gazą złocistą, trzeźwe jego ubóstwo. Stanęliśmy przed ołtarzem. Świece migotały w słabych dymach kadzidła, w szyby okienne pukały nawpół uschłe liście drzew delikatnie i przytulnie, jak rączki nowonarodzonego dziecięcia, a ze spokojną tą harmonią spływał głos Flory, wymawiającej marzącym półszeptem przysięgi małżeńskie. Ceremonia skończyła się w kilka minut, i cicho, jak-eśmy przyszli, wróciliśmy do domu.
Flora przebrała się, i pojechaliśmy do Bubencza na stacyę, bo umówiliśmy się, że pierwsze dni małżeństwa spędzimy w Dreźnie. Frydecki odprowadził nas na stacyę.
— Tu więc mam pożegnać się z tobą, ojcze? — spytała Flora drżącym głosem. — Więc już cię nie zobaczę, zanim się w tę długą, daleką udasz podróż?
— Rozmyśliłem się, — odpowiedział Frydecki po chwili milczenia, — muszę jeszcze z Łazarzem o ważnych pomówić rzeczach. Odwiedzę was na wsi, jeżeli naturalnie będziecie tam za tydzień.
— Oh, będziemy z pewnością! Nieprawdaż, Łazarzu? — wołała Flora.
— Będziemy — odpowiedziałem, prowadząc ją do wagonu, gdyż pociąg miał ruszyć za chwilę.
Wiewała ku ojcu na pożegnanie białą chusteczką, oczy jej zwilgły, jak gdyby ją miłością i pieczą przez całe otaczał życie.
Biedna Flora! Płakała, żegnając się z domem, gdzie bez miłości żyła w sieroctwie, a może dręczyła ją także niepewność, co oczekuje w domu mężowskim trwożne jej serce.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak rozdziału VII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.