Strona:PL Juliusz Zeyer - Na pograniczu obcych światów.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
99
Na pograniczu obcych światów

zmordowany jeździec — wiatr letni — od różanego ranka do modrojasnej uganiał nocy. A dojrzałe kłosy drgały, czując tajemnie, że przyszedł czas, gdy oderwane będą od drogiej piersi ziemi rodzicielki, która wilgocią swoją karmiła je wiernie, gdy upał niebios wysuszał wszystko i palił.
Na wszystkich ścieżkach polnych mieszał się śmiech żeńców z ogłuszającą gędźbą niepoliczonych świerszczy, kosy połyskały w powietrzu, a żeńcy skupiali się jak ptasie stada. Ale za to uważały się znowu ptaki za żeńców i nie dawały sobie działu swego w żaden sposób odebrać.
Był to czas radości i pracy, czas, gdy wszystko — ludzie i zwierzęta — do potu się wysilało. Tylko ciemne lasy stały drzemiąc dookoła, tylko wysokie góry z czołami słońcem wyzłoconemi strzelały w dali ku niebu, nie dbając, co w dole pod niemi na padole się działo, zatopione w niezbadanym, odwiecznym śnie o wieczności, o której im słońce, miesiąc, gwiazdy i białe obłoki wielką, nieskończoną pieśń wciąż śpiewają.