Na pograniczu obcych światów/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział IX.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Gwoli Frydeckiemu nie zatrzymaliśmy się długo w Dreźnie, które, nawiasem mówiąc, bardzo niewiele Florę zajmowało. Wydawała się zbyt pogrążoną w myślach dotyczących zmiany jej stanu, aby reszta świata żywiej na nią oddziaływać mogła. Tylko przed Chrystusem Tycyana wybił się zachwyt na jej twarzy, a przed Madonną Sykstyńską drgnęła jej ręka, spoczywająca na mem ramieniu. Niewysłowiona jakaś tkliwość rozlała się na jej twarzy, a oko zajaśniało cichem, głębokiem wzruszeniem. Ale nawet wówczas nie zdradziła ani słowem swych uczuć, została niema, a gdy po chwili jakieś wędrowne towarzystwo hałaśliwie koło nas banalne dytyramby w pruskiem narzeczu na cześć „boskiego Rafaela“ wykrzykiwać jęło, przymknęła Flora oczy i pociągnęła mnie ku wyjściu. Spieszyła się tak, że zdawało się, iż ucieka z galeryi. Zacząłem śmiać się z niej.
— Czemu przymknęłaś oczy? — spytałem.
— Nie miałam pod ręką opony, aby Madonnę przed napaścią estetycznej zasłonić chełpliwości, zrobiłam tedy jak dziecko, które mniema, iż rzecz jest ukryta, jeśli samo jej nie widzi.
— Zrobiłaś bardzo dobrze — odpowiedziałem — pójdziemy jutro znowu do galeryi.
— Nie mam wprawdzie woli własnej i chętnie słucham cię we wszystkiem — odparła — ale pragnęłabym bardzo już dziś wieczorem odjechać z powrotem do Czech.
— A to dlaczego?
— Wiesz przecie, ze względu na ojca. Radabym widzieć go jeszcze przed odjazdem. Trzeba tedy się śpieszyć, bo wiem dobrze, a i ty zapewne jesteś tego przekonania, że się gwoli mnie ani pół godziny dłużej w Czechach nie zatrzyma, niż postanowił.
— Dobrze, odjedziemy. Ale czemu ta niepewność, ta trwożliwość, to zrzekanie się własnej woli w rozmowie ze mną, Floro?
— Ach, cóż ci na tem zależy? Stare przyzwyczajenie! Zresztą, czyliż nie godzi się ten szacunek dla pana domu, to wyraźne ustępowanie głowie rodziny z twemi poglądami na małżeństwo?
— Jak ci się spodoba — odpowiedziałem sucho. — Mały wyrzut — ciągnąłem dalej wewnętrznie. — Chce zachowaniem swem zmusić mnie do większej czułości, a to posłuszeństwo na pokaz jest też objawem dobrze obmyślanej taktyki. Ale nie jestem dość prostoduszny, aby się dać złapać na to i jakiejkolwiek dopuścić niekonsekwencyi. Każdą słabość przypłaca się jarzmem, a ja nie mam bynajmniej ochoty uginać karku.
Flora nie okazała żadnego zawodu z powodu zimnej mej odpowiedzi, szczebiotała dość wesoło podczas przechadzki po tarasie brühlowskim i śmiała się z mych uwag o niesmacznem ubieraniu się Niemek i o niezgrabności ich ruchów. Wieczorem wyjechaliśmy.
Florze spodobał się stary nasz dom niezmiernie. Powiedziałem jej, że przygotowałem go tylko tymczasowo na jej przyjęcie, przyprowadziwszy jako tako do porządku dawne urządzenie i stare meble, ponieważ chciałem, aby sama o nowych, nieodzownie potrzebnych postanowiła rzeczach. Ale Flora nie chciała słyszeć o żadnej zmianie; przyznała się, że jej te starodawne formy sprzętów i te jak gdyby uświęcone przez wiek zasłony i kobierce poprostu imponują. Lekkie, wdzięczne jej kroki brzmiały jak kroki wieszczek po długich korytarzach, pełna czaru jej postać odbijała się w staromodnych zwierciadłach, jak kwiat nadbrzeżny w fali rzecznej, a obecność jej cała była jako promyk słoneczny pod mroczną strzechą mych ojców. Zabrała się zaraz do urządzenia pokoju, który gotowała na przyjazd Frydeckiego, naznosiła tam kwiatów, co się tylko w wazonach zmieściło, i zostawiła w ten sposób barwny ślad poetycznej swojej istoty.
Pojechaliśmy na spotkanie Prydeckiego na stacyę. Flora była głęboko wzruszona. Nie dzieliła się ze mną myślami; odgadłem sam, iż żywi nadzieję, że ojciec po dłuższem z nią rozłączeniu i przy spotkaniu ponownem, jakieś gorętsze okaże uczucie, niż miewał we zwyczaju — ale zawiodła się biedaczka zupełnie. Frydecki był w złym humorze, i zimny, roztargniony, jak zwykle. Nie odpowiedział ani na połowę jej pytań o zdrowie, i biedna Flora zrezygnowała się wreszcie na milczenie i wtuliła się smutnie w kącik powozu. Frydecki wypytywał o godziny odjazdu wszystkich możliwych pociągów, oraz o połączenia ich z innemi drogami żelaznemi. ku wielkim dążącemi miastom.
— Mówisz, teściu — rzuciłem — jak gdybyś miał zamiar zaraz dalej jechać, a u nas ot tak tylko, przez jedną noc się zatrzymać?
— Bo też nie będzie inaczej — odpowiedział — cóżbym tu u was robił? Wiesz, że śpieszę się bardzo. I nie byłbym nawet do tego zapomnianego, zaprzepaszczonego kąta waszego przyjechał, gdybym nie musiał z tobą o ważnej pomówić rzeczy.
— Gdybym to był wiedział — rzekłem — byłbym ci tej niewygodnej oszczędził drogi i sam zajechał do ciebie.
— Ale zapominasz, chłopcze, że chodzi także o spadek.
— O jaki spadek? — spytałem ze zdziwieniem.
— Przypomnij-że sobie, że biblioteka twego ojca, tak jak jest, w całości należy do mnie. Nie wezmę jej naturalnie z sobą w podróż — ale to i owo sobie tam jednak wyszukam. Zobaczysz co.
Byłem bardzo zaintrygowany, po co właściwie Prydecki drogę w nasze góry przedsięwziął, ale nie okazałem żadnej ciekawości, ani chęci dowiedzenia się jakichś bliższych szczegółów. Całą dalszą drogę odbyliśmy prawie w milczeniu, każde we własnych pogrążone myślach. Zmierzchało się już, gdyśmy dojechali i światła domu mile powitały nas we mgle, która gęstemi oponami z gór spuszczać się zaczęła. Frydecki usiadł po przyjeździe przed ogniem, a zaraz po wieczerzy wstał i zażądał kluczy od biblioteki, które w swoim pokoju dobrze miałem schowane. Skinął na mnie, abym mu towarzyszył. W ciasnej i ciemnej tej komnacie było bardzo duszno, otworzyłem tedy okno i wpuściłem nieco świeżego jesiennego powietrza, w którego przeciągu długie — wązkie płomyki starodawnej żelaznej, ze stropu zwisającej lampy, niespokojnie się zakołysały i dziwaczne, co chwila różne cienie na ściany wokół miotać jęły, co podnosiło jeszcze tajemniczość niezwykłego tego pokoju. Frydecki otwierał przegródki i szuflady, przeglądał tam papiery i notaty wszelkiego rodzaju, a ja śledziłem ze zdumieniem każdy jego krok. Nagle zatrzymał się niedaleko okna. W pokoju zabrzmiał ostry dźwięk, jak gdyby szybko rozprężającej się sprężyny stalowej, i z niemałym podziwem ujrzałem nagle otwierające się, zupełnie przedtem nieznane mi drzwiczki w starożytnej boazeryi, obiegającej dokoła głęboką niszę okienną. Była to jak gdyby ze trzy stopy wysoka szafka, napełniona dziwacznemi przyrządami jakichś niewidzianych kształtów. Stały tam całe szeregi częścią szklanych, częścią metalowych naczyniek i mnóstwo jak gdyby z kryształu wyrobionych flakonów, po części próżnych, po części rozmaitemi napełnionych cieczami. Z tych jedna zwłaszcza uderzająco zwracała uwagę; była zupełnie bezbarwna, ale połyskiwała srebrzystym blaskiem jakiegoś niezwykłego, nieznanego odcienia światłości. Zdawało się, że nieustannie porusza się w krysztale i ciągle małe na powierzchnię wyrzuca bańki. Flakon był hermetycznie zamknięty, a czarny, tajemniczy jakiś znak uderzał oko na krysztale.
— Co to jest? — zapytałem wreszcie.
— Po ten flakon przyjechałem do ciebie — odpowiedział Frydecki, patrząc nań ze czcią wyraźną, i nawpół wygasłe jego oczy zabłysły uderzająco. — Przedziwna ta ciecz, podobnie jak cały ten szereg innych, jest owocem mozolnych, wytrwałych badań, które całe zajęły życie. Jest to praca wielkiego, sławnego człowieka — twego ojca.
Słaby uśmiech rozgościł mi się mimowoli na ustach, i tylko przez cześć dla zmarłego usiłowałem go stłumić.
— Jest to zapewne eliksir życia, albo kamień mądrości w postaci płynnej? — spytałem żartobliwie.
— Nierozsądny chłopcze! — zawołał ze wzburzeniem Frydecki i zmierzył mnie pogardliwem spojrzeniem. — Poważa-ż się dziecinna twa mądrość żartować z wysiłku duchów olbrzymich, śmiałych i wzniosłych, których mózg twój nawet pojąć nie zdoła? Jedna kropla tego płynu — i zuchwały śmiech na ustach twych zmieni się w szczękanie zębów. Kryształ ten zawiera w sobie cuda, tajemnice nie do pojęcia dla ignorantów twego rodzaju, ty, szyderco zuchwały! Patrz, słoneczne, jasne te krople mają siłę twórczą — bo mają władzę rozbudzania tajemniczych zmysłów, które drzemią w najciemniejszym zmroku twej duszy i które się zazwyczaj wówczas dopiero przebudzają, gdy duch zbliża się do bram owej wielkiej tajni, która zowie się śmiercią. Pij, a usłyszysz, a ujrzysz — ale nie uchem, ale nie okiem — rzeczy nieprzeczuwane! Pij, a tysiąc myśli zrodzi się w tobie — ale nie drogą mózgu!
— To wygląda, jak gdyby ciecz ta mogła nas w bogów zmieniać, podobnie jak baśnie stare o drzewie pośród edeńskiego opowiadają ogrodu — rzuciłem, gdy Frydecki po długiej swej apostrofie umilkł na chwilę.
— Daj pokój wszelkim porównaniom — odrzekł po krótkiej pauzie — daj pokój starym baśniom, w których zresztą więcej jest prawdy, niż przeczuwasz. Ciecz zamknięta w wydrążeniu tego kryształu, jest tylko mostem do świata niewidzialnego, oto wszystko.
— Cóż to za świat niewidzialny? — spytałem. — Czy mówisz o tym, który bez waszej cieczy, tylko przy pomocy mikroskopu badać można?
— Słowo, którego użyłem, jest właściwie bez znaczenia — ciągnął dalej Frydecki, potrząsając głową. — Niemasz świata niewidzialnego, jest tylko kilka stopni doskonałości w organach. Dusza ludzka osiągnąć może, i bez pośrednictwa narzędzi cielesnych, zdolność widzenia wszystkich zjawisk wszechświata. Dzieje się to za pośrednictwem wyobraźni, tej wielkiej, tajemnej, niepojętej władzy, która w księgach magicznych nosi nazwę „przenikliwości.“ Ale władzy tej należy używać mądrze, znać jej prawa i nie dać się jej porywać ślepo. Na tem właśnie polega różnica między szaleńcem i mędrcem. Są organizmy niezwykłe, acz równie rzadkie jak geniusze, organizmy usposobione bardziej, niż inne, do stykania się ze światem tajemniczym, nieznanym, ukrytym — zwykła wszakże droga do władania siłami magicznemi jest ciernistą ścieżką abnegacyi, ascetyzmu, ciężkiej pracy i wytrwałości niezłomnej. Obok tego można również posiłkować się środkami, działającemi w ten sposób, że budzą w nas natchnienie, że zaostrzają wyobraźnię twórczą, że jakby jednym skokiem przenoszą nas w wir świata obcego — ale środków takich używać należy z największą ostrożnością i w razach zupełnie wyjątkowych. Teraz wiesz, co zawiera ten flakon.
Po tych słowach umilkł i wstawił flaszeczkę z powrotem do szafki.
— A jakie byłyby skutki nieostrożnego cieczy tej użycia? — spytałem. Rzecz zaczynała mnie zajmować.
— Że wpadłbyś w jarzmo demona, który może i teraz jak dziki zwierz dokoła ciebie krąży, a mógłby tobą owładnąć, gdyby gęsta zasłona, zakrywająca teraz twój wzrok duszny i cielesny, przez użycie czarodziejskiego napoju nagle się rozdarła. Niemasz w całym świata obszarze jednego stworzenia zupełnie osamotnionego, wszystko jest w łączności i wzajemnem oddziaływaniu z tworami innemi, i trzeba tylko łączność tę wzmocnić, jak w naszym wypadku — napić się owej cieczy zastępującej sen magnetyczny, aby stosunek ze światem demonów stał się tak łatwym, jak rozmowa człowieka z człowiekiem. Jeśli-ś serca czystego, jeśli duch twój, dzięki długim wysiłkom wnętrznym, silny jest, śmiały, jasny, możesz zapanować nad tajemniczemi istotami i używać ich do posług swych — ale biada płochemu ciekawcowi, który awanturniczo w ten świat obcy się rzuci! Państwo demonów przyrównać można w wypadku tym do przeładowanej elektrycznością atmosfery; jak grom uderzą zgubne istoty owe w duszę bezbronnego człowieka. Dlatego strzeż się cieczy tej, jak jadu najgorszego.
— Wyznaję, że głowa mi się zawraca — przerwałem mu. — Znam cię przecież, kochany teściu, jako człowieka nietylko uczonego, ale i rozumnego, i nie umiem pogodzić bezsensowych zabobonów tych z jasnością poglądów twoich na życie bieżące.
Prydecki zasiadł spokojnie w fotelu, złożył ręce na kolanach i tak zaczął mówić:
— Powiedziałeś zupełną prawdę, przyznając mi zimny, jasny rozum. Tak, jestem, że tak powiem, uosobioną mądrością sceptyczną, która teraz tak powszechnie w świecie panuje — ale jestem nią tylko do pewnego stopnia, i różnię się od uczonych przyjaciół swych tylko tem, że mam odwagę nie bać się żadnej nowej prawdy, że nie śmieję się, jeśli prawda ta w niezwykłej objawi się postaci, że poprostu badam ją i z góry jej nie potępiam. Dlatego to szanował mnie zawsze ojciec twój, który był duchem wielkim, którego wyobraźnia unosiła na wyżyny dla mnie niedostępne. Jestem jako człowiek, który zna najdokładniej jakieś narzędzie muzyczne, ale grać na niem nie potrafi, bo nie jest artystą. Dla tej mej znajomości wyników, poglądów i prawd wiedzy tajemnej, włożył ojciec twój na mnie zadanie, aby udać się w drogę na Liban, kędy żyje dotąd w puszczy mędrzec, przechowujący całą tradycyę wiedzy wschodniej w jasnej swej duszy. Mężowi temu oddać mam do wiernych rąk wyniki badań twego ojca. Moja znajomość języka arabskiego czyni mnie odpowiednim do tego pośrednictwa. Ponieważ wszakże rzeczą jest możebną, że z długiej tej podróży już nie powrócę, przepisałem własną ręką manuskrypt twego ojca i włożę go tu, do tej szafki. A teraz obiecaj mi, że gdybym zaginął, postarasz się, aby ktoś inny, z wiedzą dzisiejszą dobrze obeznany trzeźwy, ale wolny od wszelkich przesądów „naukowych“, pracę tę przejrzał i zawartość kryształowych flakonów dokładnie zbadał. Ojciec twój wzdragał się wprawdzie zawsze ogłosić publicznie i oddać w ten sposób w niepowołane ręce swe tajemnice, ale ostatecznie upoważnił mnie do postąpienia w tej sprawie według własnego mego zapatrywania.
Po tych słowach Frydecki wstał i wyjąwszy z kieszeni rzeczoną kopię rękopisu, złożył ją w szafce ukrytej. Potem wziął kilka próżnych flaszeczek i przelał do nich po połowie każdej ze wzmiankowanych cieczy. Swoje połówki ułożył w małem puzderku, a resztę poustawiał z powrotem na dawnych miejscach. Zamknął potem szafkę i schowawszy puzderko, siadł znowu w starym fotelu.
Byłem wszystkiem, com widział i słyszał tak zdumiony, że długo nie wiedziałem, czy to sen, czy jawa. Czyliż podobna było, aby Frydecki wierzył we wszystko, co mi opowiadał? Napróżno starałem się wyciągnąć go na dalszą rozmowę. Nie odpowiadał mi, pogrążony w myślach, a gdy po dłuższym czasie powstał nareszcie, obejrzał się w milczeniu raz jeszcze po całej bibliotece, jak gdyby na pożegnanie, i wyszedł z komnaty. Na progu zatrzymał się po raz ostatni i wskazał palcem na tajemniczą szafkę.
— Bądź ostrożny! — zawołał ostrzegającym tonem. — Pamiętaj o swej obietnicy! — dodał po chwili.
Rano pożegnał się z nami, powtórzył mi raz jeszcze, jak się był ze swym bankierem w Pradze ułożył co do pieniędzy, które miałem mu regularnie z procentów od jego majątku do oznaczonej wysyłać miejscowości, i zimno opuszczając tonącą we łzach Florę, odjechał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.