Na fali/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na fali
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Niewiadomo, co się owej nocy działo z Maricową.
Może sen miała lub widzenie, może zdało się jej, że mąż nieboszczyk stanął przy niej, i szarpiąc za ramię, budził, pokazując w okno!
W domu, oprócz niej, byli tylko Józefowie, bo Piotruś wyjechał w interesie technicznym do stolicy na cały tydzień.
Stara obudziła się, krzyknęła okropnie.
Cały pokój oświetlony był krwistą łuną, naprzeciw okna... młyn jej się palił.
Ogień wybijał się już przez okna, lizał dach.
Maricowa porwała się z pościeli, dopadła okna, spojrzała, wrzasnęła raz jeszcze okropnym głosem i upadła naprzód, z rozkrzyżowanemi ramiony, głową uderzając w szybę.
I tak pozostała, przez pół przewieszona, bez życia, ducha, martwe oczy wlepiając w pożar, z zastygłym w nich strachem i obłędem.
Krzyk jej zbudził Józefa. Ocknął się, niebardzo jeszcze otrzeźwiony ze snu, gdy wtem łoskot, trzask, huk wstrząsnął całym domem.
To we młynie waliły się górne kamienie, łamiąc piętra, otwierając zniszczeniu prostą drogę, rozbijając się od żaru w kawały. Reni w sekundę był ubrany i wyskoczył na ganek. Za nim wypadła Liza.
Wtedy dopiero stróż nocny począł dzwonić na trwogę — ludzie wypadli z mieszkań, nieprzytomni, oszołomieni widokiem zguby.
— Lizo, idź do ciotki! — krzyknął, a sam, wołając ludzi, rzucił się do składu sikawek.
O ratowaniu młyna nie było co myśleć, nawet przystąpić nie było doń można — żar tamował oddech, smalił skórę, płomienie już objęły dach, wewnątrz waliło się wszystko, mur pękał.
Józef też obsadził tylko ludźmi dom i magazyn, najbliżej leżące budynki.
Sam stał u pompy, pracując za trzech; woda zlewana na dach, parowała; ziemia była gorąca, płomienie biegły do rzeki, próbowały ugryźć wielkie koło wodne, lizały dyle upustów, przesiąkłe wilgocią.
I wiatr się zerwał, miotając łuną jak chorągwią, wyrywając z niej pasma dymu, niosąc żużle, skry, rozdmuchując ogień.
W tem dzikiem świetle nagle na ganku ukazała się Liza, ledwie odziana, z warkoczem roztarganym, zielono-szara na twarzy.
— Józiu, Józiu! — poczęła wołać przeraźliwie. — Chodź tutaj! Ratuj! Ciotka umarła! O Boże! Boże!
Reni puścił z rąk rękojeść pompy i, oślepiony iskrami, dymem, gorącem, poskoczył do domu.
Nie wierzył Lizie wystraszonej.
— Co ci się zdaje? — zawołał. — Zemdlała zapewne z wrażenia. Cucić ją trzeba.
Pochylił się, szukając serca, oddechu — i odstąpił z głuchem stęknięciem.
— Już cierpieć nie będzie! — zamruczał.
Gorąco pożaru napełniało już pokój, szyby pękały w oknach, na podwórzu, oświetlonem jak w południe, rósł gwar, szum, trzask.
— Boże, magazyn już się zajął! — jęknęła Liza. — Wołaj ludzi, wynośmy sprzęty z domu! Ach, moje pieniądze!
Wybiegła, a w tej chwili od podwórza dobiegł okrzyk:
— Odstąpcie od magazynu! Już po nim! Na dach domu, na stajnie, na kantor!
Józef od oblicza ciotki oczy zwrócił — dach magazynu już się palił jak pochodnia.
Teraz dom idzie zkolei. Nie dbał w tej chwili o nic, nie rachował, co traci, tylko się przeraził o całość tych zwłok, wkoło płomieniem objętych.
Rozejrzał się, porwał kołdrę, owinął w nią trupa i wyniósł w ramionach, uginając się pod ciężarem.
I tak wyszedł do ogrodu, i złożywszy swe brzemię pod gruszą, obok usiadł, patrząc szklanemi oczami na ruinę przed sobą.
Na tępej jego twarzy nie było żadnego wrażenia; drgnął tylko, gdy od miasta dzwon farny uderzył na trwogę głębokim, górującym nad wielki ludzki lament dźwiękiem.
U nóg jego skulona psina zawyła żałośnie, a przeraźliwy głos Lizy wołał go rozpaczliwie.
Teraz zaruszało się miasto, rozległy się tętenty, galop straży ogniowej, ruch ludzki.
A fara czarna na tle pożaru, potężna, spokojna, biła w spiż swój — Maricowej podzwonne...
Józef od zwłok się nie poruszył, nie odpowiadał na wołania. Rozróżniał głos żony, Maltasa, Michała, a dźwięku z gardła dobyć nie mógł. Widział, jak magazyn się zawalił; widział nagie mury młyna! Widział, że dom uratowano — i wtedy dopiero dźwignął się, trupa znowu wziął w ramiona i powoli powrócił.
W progu spotkał Maltasa i Michała, którzy go szli szukać. Rozstąpili się i w milczeniu odkryli głowy.
Wniósł zmarłą do salonu, położył uważnie na stole, zapalił świecę, przyniósł krucyfiks i wtedy dopiero podał dłoń do powitania.
— To dramat! — szepnął Michał, spoglądając na twarz Maricowej. — Apopleksja z wrażenia.
— Okropność! — jęczał Maltas. — Co to było? Podpalenie? Wypadek? Żeby nie my i domby poszedł. Liza i ludzie potracili głowy, a ciebie nie było!
— Wyniosłem trupa, by nie zgorzał, i pilnowałem! — odparł Józef spokojnie.
— No, młyn był ubezpieczony, naturalnie! — zagadnął stary.
— Tak, ale mąka i zboże nie!
— Co za nierozsądek! Teraz co będzie?
— Teraz zajmę się pogrzebem ciotki. Żywi muszą jej ustąpić pierwszeństwa.
— Tak, a jakże! — poprawił się Maltas. — Ale czy powiedziała komu, gdzie są pieniądze?
— Zapewne Piotrusiowi, gdyż do niego należą. Dlatego zaraz zamkniemy mieszkanie, aż do jego powrotu.
— Słusznie. Ja tymczasem ludzi nagrodzę i odprawię. Dosyć będzie miejscowych do pilnowania zgliszcz! Ach, ach! Ile to tysięcy przepadło!
Józef nie słuchał. Zawołał żony i zajęli się ubraniem nieboszczki i katafalkiem. Michał pojechał do miasta załatwić kościelne formalności. Pokój Maricowej zamknięto szczelnie, wysłano depeszę do Piotrusia.
I tak im zeszły dwa dni. Chodzili od zwłok do zgliszcz, osowiali, zgnębieni tym okropnym odpoczynkiem, bezczynnością, widokiem ruiny i śmierci.
Naglące interesy załatwiał Maltas, nie szczędząc pieniędzy, ale je ciągle wymawiając Józefowi ze swą zwykłą brutalnością dorobkiewicza.
Reni dziękował półgębkiem, czując, że nakładają mu pęta i okowy, a obojętny już na to, jak człowiek, który do stracenia nie ma już nic, nie dba już nawet o swobodę i wolę.
Czasami uśmiechał się tylko pogardliwie i gorzko, gdy wobec niego Liza z Maltasem radzili o młynie, robili plany, projekty, kosztorysy, nie racząc go nawet o zdanie zapytać.
Obserwował ich chłodno, słuchał — i robiło mu to wrażenie, że jest trupem, a oni się dzielą spadkiem po nim.
Wtedy wychodził do sali, gdzie leżała Maricowa, lub oknem wyglądał, czy Piotruś się nie pokaże, jedyna dusza życzliwa i przyjazna.
Chłopak przybył trzeciego ledwie dnia.
Zapłakał szczerze po ciotce, a brata za szyję objął i, pokazując zgliszcza, rzekł z otuchą:
— Nic to, Józik! Odbudujemy na nowo. Teraz ja ciebie będę mógł poratować, gdy wezmę to, co nieboszczka dla mnie odłożyła. Maltasom nie damy siebie za łeb wziąć!
Uścisnęli się serdecznie.
Późno już było, gdy wrócili z cmentarza i zostali sami domowi, oraz Maltas, który drżał z ciekawości policzenia skarbu Mariców.
— Będziesz magnat! — mówił do Piotrusia, zacierając ręce nerwowo.
— Ano, dość wycierpiałem, czekając! — odparł chłopak, oddychając głęboko. — Gdy pomyślę, że jutro nie będę miał długów, o, jak mi lekko się czyni na sercu! Brr! To piekło!
— Chodźmy! — dodał, biorąc klucz z rąk brata i otwierając drzwi.
Pokój pozostał w takim stanie, w jakim był owej strasznej nocy.
Czynił też przykre wrażenie nieładu.
Posłanie było rozrzucone, na krześle codzienna odzież nieboszczki, na stoliku drobiazgi tualetowe; przez okno o pobitych szybach, które Józef naprędce kazał deskami zabić, wciskał się chłód nocy i deszcz.
Sprzęty stały rozrzucone, stare, wytarte tyloletniem użyciem, zachowane przez nią z czcią niemal.
Składały umeblowanie: dwie szafy, komoda, biurko, klęcznik, łóżko, parę krzeseł i odwieczna kanapa.
Józef i Piotruś zatrzymali się w progu, zdjęci wspomnieniem i żalem; Liza i Maltas rozglądali się wkoło wzrokiem fiskalnych urzędników.
— Pewnie są w biurku! — rzekł Maltas.
Piotruś postąpił naprzód, spróbował szuflady.
— Klucze trzymała pod poduszką! — zawołała Liza, sięgając po nie do pościeli.
Piotruś drżącą ręką otworzył biurko, szufladę po szufladzie, przeglądając zawartość. Skupili się wkoło niego wszyscy, patrząc z rosnącym niepokojem. W biurku, oprócz papierów, listów, różnych rupieci, szmat, pamiątek, znalazła się tylko sakiewka z numizmatami i dukat złoty, owinięty starannie w bibułkę razem ze ślubną obrączką i kilku małej wartości klejnotami.
— Niema nic! To nie tutaj! — rzekł Maltas.
Piotruś spojrzał na brata. W oczach odmalował się przestrach. Józef zrozumiał go, bo rzekł uspokajająco:
— Przysięgnę, że znajdziemy je tam, gdzie są mniej spodziewane, i pewnie po mozolnem poszukiwaniu! Czyż nigdy ci ciotka nie wzmiankowała jakiej skrytki?
— Nie! — odparł Piotruś krótko, przez zaciśnięte nerwowo zęby.
Liza roześmiała się.
— To będzie zabawne, jeśli ich wcale nie znajdziemy.
Mąż spojrzał na nią niechętnie.
— To będzie zupełnie niezabawne i śmiać się nie masz czego. Proszę, daj więcej światła, będziemy szukali każde zosobna! Pójdzie prędzej.
— Może nam Piotruś nie zawierzy! — wtrącił Maltas.
— Pan żartuje! — oburzył się chłopak.
Liza przyniosła każdemu świecę i wzięli się skrupulatnie do dzieła.
Przetrząśli posłanie, szafy, bieliznę w komodzie — na próżno. Nagle Maltas zawołał:
— Aha! Tu coś jest! — i dobył z klęcznika glinianą skarbonkę.
Piotruś rozbił ją o stół — rozbiegły się dukaty. Było ich sztuk dwadzieścia, zresztą klęcznik nic więcej nie zawierał.
I zapał poszukujących opadł. Nic zresztą nie pozostało do przeszukania. Podnieśli się i stali w milczeniu, patrząc i rozmyślając.
Piotruś garść dukatów rzucił do owych starych monet i klejnotów, wlepił w to oczy i drżał, blady jak ściana.
— I to wszystko! — wybuchnął wreszcie.
— No, jeszcze sprzęty, odzież, srebro z gotowalni. Do tysiąca się zbierze! — zamruczał Maltas, taksując bystro spuściznę.
— Eh, jeszcze się znajdzie! — wtrącił Józef. — To niemożliwe! Przecie są te pieniądze tutaj w domu. Muszą się znaleźć!
— Hm, a jeśli je miała deponowane gdzieś w banku, a kwit zatknęła w szparę, to przepadło — zdecydowała Liza filozoficznie.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się dziko Piotruś. — Sprzęty, srebro, skrytki! To dobre! Komu wy to gadacie? Ciotka trzymała pieniądze przy sobie... i jeśli ich tu teraz niema, to mi je ktoś skradł.
— Piotruś! — zawołał Józef. — Opamiętaj się! Toć, oprócz Lizy i mnie, nikt tutaj po śmierci nie wchodził.
— Więc coż z tego? — warknął chłopak, patrząc nań dziko.
— To, żeśmy nie złodzieje oboje!
— Ja nic nie wiem! Mnie tutaj nie było przy tem. To wiem, że ciotka pieniądze miała, że one były moje i że bez nich nic mi nie pozostaje, jak w łeb sobie palnąć!
Józefowi wrażenie zabiło głos narazie. Zato Liza poskoczyła wściekła naprzód.
— Więc to ja miałam je ukraść, ja, ja? Ja, co mam swoich tyle, że mogę mieć trzy takie wasze fortuny? Jak pan śmiesz odzywać się podobnie w moim domu?
— Mówię, co jest! Gdzie moje pieniądze? — nieprzytomny krzyknął Piotruś.
— Oszalałeś! — sapiąc z gniewu, odparł Maltas. — Co my możemy wiedzieć o twoich pieniądzach? My winni, że masz długi i że stara gdzieś swe skarby ukryła? Widocznie żałowała ich dla lichwiarzy! I słusznie! Lekkomyślny niech ma karę! Chodźmy stąd, Lizo!
Piotruś zebrał w garść dukaty i klejnoty i cisnął im pod nogi na ziemię.
— Na, macie i tę resztę! Zabierajcie, wy zacni i dobrzy, i to jeszcze! To ja sobie stąd pójdę. Nie mam już nic, nic i nikogo!
Poskoczył do drzwi, ale mu Józef drogę zastąpił.
— Piotruś, opamiętajże się, uspokój! — jął prosić. — Wróć do przytomności i rozwagi! Pieniądze się znajdą, poszukamy staranniej. Może są w pokrowcach mebli, w ścianie, w piecu, pod podłogą.
— Może są! — krzyknął Piotruś. — A moje długi pewnie są, dławią mnie dość czasu! Mam tego dosyć i kłamstw i wykrętów i próśb i nędzy! Mam dosyć tego przeklętego życia! Ty mi nie radź, ani uspokajaj! Ty mi nie brat, kiedyś mi tych pieniędzy nie upilnował. Ja ci nie wierzę... ty sam może wiesz, gdzie one są, i milczysz. Nie wierzę, by ciotka mnie skrzywdziła. Bodajby was moja krzywda zgubiła!
Odepchnął brata i wybiegł, potrącając sprzęty, zatrzaskując za sobą drzwi z łoskotem.
Józef poskoczył za nim, nie zważając na wołanie żony. Znalazł się na ganku w wielkiej ciemności wietrznej, dżdżystej nocy. Rozejrzał się na wsze strony — nigdzie śladu Piotrusia. Zawołał — odpowiadały mu brytany; poszedł tedy naoślep przed siebie, sam nie wiedząc, gdzie iść, co czynić.
Tak się błąkał po ogrodzie, nad rzeką, wyszedł za bramę, w stronę miasta, gdy nagle podskoczył w górę i znieruchomiał natychmiast, cały w słuch zmieniony.
Gdzieś za nim strzał padł i psy natychmiast podniosły wrzask okropny, biegnąc w tym kierunku.
I Józef zawrócił i tamże popędził, potykając się, padając, gnany strasznem przeczuciem. Po drodze wołał ludzi i biegł za szczekaniem psów, w czarną noc, przeciw wichru.
Psy dopadły do mostu na rzece, potem cmentarza, i obwąchując mur, biegały tu i tam, skomląc, wyjąc, podnosząc pyski w górę.
Józef, niespokojny, zaczął bić we drzwi grabarza. Zaspany człek wyjrzał gniewny.
— Czego stukacie? Furtka stoi otworem! — zamruczał.
— Człowieku! Na cmentarzu ktoś strzelił. Na Boga, dajcie latarnię! — wołał Józef nieprzytomnie.
— Na cmentarzu? Jezus Marja! — odparł, dygocąc ze strachu, stróż, prędko rozbudzony, zapalając światło.
— To... to świętokradztwo! Proboszcz mnie wypędzi! O, ja nieszczęśliwy!
Reni go wyprzedził, zmierzając do ojcowskiej mogiły.
Nie omylił się. Tam, w tym kącie pod lipą, tarzało się coś ciemnego po piasku, głucho jęcząc.
— Piotruś! — krzyknął Józef z rozdzierającym akcentem.
Jęk ustał. Poprzez groby zbliżał się stróż z latarką i nagle niepewny krąg światła odkrył postać leżącą, zwiniętą w kłąb, a wokół kałużę czarnej krwi.
— Jezu! Piotruś! — powtórzył Józef, przypadając doń i podnosząc w ramionach.
Te ramiona tak niedawno innego trupa dźwigały i teraz z niespodziewaną siłą uniosły szaleńca precz stąd, z tego pola śmierci.
W izdebce stróża raz jeszcze ocknął się Piotruś; oczy wielkie otworzył, głęboko westchnął, dłońmi zaruszał, zadrgał parę razy — i oto już leżał prosty, tężejący, krwią zbroczony, z włosami zjeżonemi od ostatniej śmiertelnej grozy, blednąc, żółknąc coraz bardziej, bardzo prędko.
Wokoło słomy, na której go złożono, stało kilka osób milczących, przerażonych, a obok niego siedział Józef, wpatrzony w twarz nieżywego suchemi oczyma, bez wzroku i myśli.
Grabarz, wystraszony, pobiegł z raportem do proboszcza, alarmując po drodze wszystkich.
U progu, pomimo nocy i deszczu, zbierali się już gapie, przyglądając się obojętnie, chciwi nowiny i skandalu.
Długo, długo mówiono potem w miasteczku o Renich, o ich dziedzicznej manji samobójstwa, o pożarze młyna, o zniknięciu skarbu Mariców, o dobrodziejstwach Maltasa.
Komentarze były coraz nowe, coraz bajeczniejsze. Na cmentarzu pokazywano sobie mogiłę Piotrusia, tuż za murem, na polu samobójców i cholerycznych. Mur tylko rozdzielał syna od ojca, lipa ich łączyła, sypiąc na oba groby latem kwietne pyły, jesienią liście złote, i pszczoły latały tu i tam, biorąc z kwiatów hodowanych i kwiatów dzikich jednakie miody.
Może, gdyby kto bardzo się starał i prosił, proboszcz dałby się ubłagać i świętej ziemi ustąpił na mogiłę — ale nikt nie prosił, bo Józef był jak drewno, jak głaz, wyczerpany do gruntu ciosami ostatnich czasów — i tak zwłoki Piotrusia, zeszpecone sekcją, zniszczone długiem śledztwem, spoczęły, gdzie im stróż obrał kąt, a on sam stał się legendą, budzącą odrazę i strach. Czy się tego kiedy spodziewał swawolny chłopak, figlarz, psotnik, ulubieniec starych i młodych? W parę tygodni po jego śmieci Maltas, który zamieszkał stale we młynie, postanowił raz wreszcie wyjaśnić położenie.
— No, jesteś przecie mężczyzną i bądźcobądź kupcem — rzekł do Józefa — nie możesz zasklepić się w sobie. Masz obowiązki, interesy; to rumowisko czeka, żebyś się niem zajął. Opłakałeś brata! No, to był straszny wypadek; ale ani go wskrzesisz, ani w tem nie zawiniłeś. Pomyśl o żywych! Co zamierzasz czynić? Ja dotąd płaciłem wszystko, żeby cię nie nachodzono; teraz rozejrzyj się, zróbmy rachunki! Powiedz mi swoje zamiary!
— Ile winienem panu? — spytał Józef.
— Około dwóch tysięcy. Tu mam notatkę. Przejrzyj!
— Poco? Pan się nie myli! — ruszył ramionami Reni, biorąc arkusz papieru i kreśląc na nim cyfry. — Dziękuję za pożyczkę; zapłacę skoro tylko sprzedam swoją posiadłość.
— Chcesz sprzedać? — zawołała Liza. — A z nami co będzie potem?
— Poszukam służby.
— Ty! A ja mam być żoną byle jakiego pisarza, czy oficjalisty? Bo jakąż ty inną możesz zająć posadę? Ani myślę!
— Gwałtem cię nie zabiorę! Zrobisz, co zechcesz.
— Dziadek mnie przytuli u siebie — zaczęła płakać. — Ja wiem, że jestem niczem dla ciebie! Rad mię będziesz się pozbyć. Umyślnie dla tego chcesz się wyprzedać. Zbierzesz pieniądze i uciekniesz!
— To ty przecie nie chcesz dzielić mej doli! — odparł gorzko.
— Dlaczegóż się masz wyprzedawać? — pytał Maltas, przerywając na nowo wybuchającej Lizie.
— Dlatego, że mam do zapłacenia długi Piotrusia i swoje. Myli się pan, twierdząc, żem nic nie robił przez ten czas... od jego śmierci. Porozumiałem się z jego wierzycielami. Nie zostanie mi nic, tylko dobre imię i pamięć biedaka czysta. Dlatego wszystko sprzedać muszę.
— Masz już kupca?
— Nie, ale mieć go będę, bo punkt świetny.
— To ja nabędę! — rzekł stary, nadymając się.
— Jak się panu podoba. Mnie wszystko jedno.
— Ileż to cenisz?
— Trzydzieści tysięcy. Oto rachunek.
Maltas i Liza pochylili się nad papierem.
— Boże, Boże! — jęknęła Liza. — Tyle zmarnowanych pieniędzy! I naco, poco? Za co płacić?
— Aha, prawda! Szlachecka krew szumi! — zaśmiał się Maltas brutalnie. — A potem do mieszczan po ratunek się idzie! Cha! cha!
— Myli się pan. Ratunku i łaski jeszcze, dzięki Bogu, nie potrzebuję! Kupi każdy, a na kawałek chleba zapracuję dla siebie i dla żony, jeśli go zechce przyjąć.
Liza wybuchnęła znowu płaczem, ale, mile dotknięta jego pamięcią o sobie, rzuciła mu się na szyję.
— Ja wszędzie z tobą, ale iść nam stąd nie trzeba. Dziadek młyn kupi, my weźmiemy w dzierżawę. Pokażemy tym, co nas mają już za bankrutów, co to zgoda i jedność w rodzinie.
— Kupić, kupię — zamruczał Maltas. — Ale może to tak ułożymy. Odprzedajesz za długi, prawda? No, to ja te długi skupię, a młyn mój!
Józef potrząsnął głową.
— Nie. I swoje i brata mego należności sam załatwię. Będą wypłacone co do grosza.
Maltas, widząc się odkrytym, poczerwieniał.
— Nie zrozumiałeś mnie. Chciałem ci oszczędzić kłopotu w tak ciężkiej chwili. Zresztą twój brat powydawał pewnie masę obligów na sumy, których wcale nie wziął. Jabym to wnet odnalazł i poobcinał. Toć to lichwiarze!
— Ano... niech biorą, ile biedak napisał. Dość było na imieniu jego plwań ludzkich i wymysłów. Niech więcej nie wykrzykują... i zapomną.
— Ha, uczynisz, co zechcesz, ale uważam z tego, że ty fortuny nigdy nie zbierzesz.
Zaśmiał się rubasznie.
— I nawet... może to i dobrze, że zostaniesz bez grosza, bo, dalibóg, szkoda dla ciebie pieniędzy. Nie umiesz ich szanować.
— To prawda — odparł Józef spokojnie. — Nie kochałem ich nigdy, nie zazdrościłem nikomu ich posiadania, nie starałem się nigdy nikogo wyzyskać. Teraz, gdy zgubiły mi brata, nienawidzę ich nawet. Przekleństwo w nich tkwi. Uczuję się dopiero wolnym, gdy ich mieć nie będę. W tym młynie szatan z niemi igrał, złośliwy los niemi rządził. Wuj zbierał dla sieroty, która w świat uciekła i zmarniała; ciotka zbierała, dla Piotrusia, którego wiara w nie zabiła. I kto wie, czy nie one zabiły samą ciotkę? Kto wie, czy nie były ukryte gdzieś tam, gdzie teraz zgliszcza czernieją? Przeklęte są tedy... wzięły mi dwa żywoty!
— Et, — oburzył się Maltas — mówisz jak warjat! Przeklęte niech sobie będą, ale zdałyby ci się w tej chwili, żeby się znalazły. Filozofuje nad niemi ten tylko, kto ich nie ma.
— To prawda — potwierdziła Liza. — Zobaczysz, jak często w życiu zatęsknisz do nich.
Józef głową potrząsnął, ale więcej nie dysputował. Napróżnoby tym ludziom mówił o skarbach, które mieć można darmo, nie kupić za miljony. Nie zrozumieliby go. Wziął tedy arkusz, zapisany cyframi, i rzekł z westchnieniem:
— Kończmy zatem z tem wszystkiem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.