Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze otrzeźwiony ze snu, gdy wtem łoskot, trzask, huk wstrząsnął całym domem.
To we młynie waliły się górne kamienie, łamiąc piętra, otwierając zniszczeniu prostą drogę, rozbijając się od żaru w kawały. Reni w sekundę był ubrany i wyskoczył na ganek. Za nim wypadła Liza.
Wtedy dopiero stróż nocny począł dzwonić na trwogę — ludzie wypadli z mieszkań, nieprzytomni, oszołomieni widokiem zguby.
— Lizo, idź do ciotki! — krzyknął, a sam, wołając ludzi, rzucił się do składu sikawek.
O ratowaniu młyna nie było co myśleć, nawet przystąpić nie było doń można — żar tamował oddech, smalił skórę, płomienie już objęły dach, wewnątrz waliło się wszystko, mur pękał.
Józef też obsadził tylko ludźmi dom i magazyn, najbliżej leżące budynki.
Sam stał u pompy, pracując za trzech; woda zlewana na dach, parowała; ziemia była gorąca, płomienie biegły do rzeki, próbowały ugryźć wielkie koło wodne, lizały dyle upustów, przesiąkłe wilgocią.
I wiatr się zerwał, miotając łuną jak chorągwią, wyrywając z niej pasma dymu, niosąc żużle, skry, rozdmuchując ogień.
W tem dzikiem świetle nagle na ganku ukazała się Liza, ledwie odziana, z warkoczem roztarganym, zielono-szara na twarzy.