Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Józiu, Józiu! — poczęła wołać przeraźliwie. — Chodź tutaj! Ratuj! Ciotka umarła! O Boże! Boże!
Reni puścił z rąk rękojeść pompy i, oślepiony iskrami, dymem, gorącem, poskoczył do domu.
Nie wierzył Lizie wystraszonej.
— Co ci się zdaje? — zawołał. — Zemdlała zapewne z wrażenia. Cucić ją trzeba.
Pochylił się, szukając serca, oddechu — i odstąpił z głuchem stęknięciem.
— Już cierpieć nie będzie! — zamruczał.
Gorąco pożaru napełniało już pokój, szyby pękały w oknach, na podwórzu, oświetlonem jak w południe, rósł gwar, szum, trzask.
— Boże, magazyn już się zajął! — jęknęła Liza. — Wołaj ludzi, wynośmy sprzęty z domu! Ach, moje pieniądze!
Wybiegła, a w tej chwili od podwórza dobiegł okrzyk:
— Odstąpcie od magazynu! Już po nim! Na dach domu, na stajnie, na kantor!
Józef od oblicza ciotki oczy zwrócił — dach magazynu już się palił jak pochodnia.
Teraz dom idzie zkolei. Nie dbał w tej chwili o nic, nie rachował, co traci, tylko się przeraził o całość tych zwłok, wkoło płomieniem objętych.
Rozejrzał się, porwał kołdrę, owinął w nią trupa i wyniósł w ramionach, uginając się pod ciężarem.