Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I tak wyszedł do ogrodu, i złożywszy swe brzemię pod gruszą, obok usiadł, patrząc szklanemi oczami na ruinę przed sobą.
Na tępej jego twarzy nie było żadnego wrażenia; drgnął tylko, gdy od miasta dzwon farny uderzył na trwogę głębokim, górującym nad wielki ludzki lament dźwiękiem.
U nóg jego skulona psina zawyła żałośnie, a przeraźliwy głos Lizy wołał go rozpaczliwie.
Teraz zaruszało się miasto, rozległy się tętenty, galop straży ogniowej, ruch ludzki.
A fara czarna na tle pożaru, potężna, spokojna, biła w spiż swój — Maricowej podzwonne...
Józef od zwłok się nie poruszył, nie odpowiadał na wołania. Rozróżniał głos żony, Maltasa, Michała, a dźwięku z gardła dobyć nie mógł. Widział, jak magazyn się zawalił; widział nagie mury młyna! Widział, że dom uratowano — i wtedy dopiero dźwignął się, trupa znowu wziął w ramiona i powoli powrócił.
W progu spotkał Maltasa i Michała, którzy go szli szukać. Rozstąpili się i w milczeniu odkryli głowy.
Wniósł zmarłą do salonu, położył uważnie na stole, zapalił świecę, przyniósł krucyfiks i wtedy dopiero podał dłoń do powitania.
— To dramat! — szepnął Michał, spoglądając na twarz Maricowej. — Apopleksja z wrażenia.
— Okropność! — jęczał Maltas. — Co to było?