Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podpalenie? Wypadek? Żeby nie my i domby poszedł. Liza i ludzie potracili głowy, a ciebie nie było!
— Wyniosłem trupa, by nie zgorzał, i pilnowałem! — odparł Józef spokojnie.
— No, młyn był ubezpieczony, naturalnie! — zagadnął stary.
— Tak, ale mąka i zboże nie!
— Co za nierozsądek! Teraz co będzie?
— Teraz zajmę się pogrzebem ciotki. Żywi muszą jej ustąpić pierwszeństwa.
— Tak, a jakże! — poprawił się Maltas. — Ale czy powiedziała komu, gdzie są pieniądze?
— Zapewne Piotrusiowi, gdyż do niego należą. Dlatego zaraz zamkniemy mieszkanie, aż do jego powrotu.
— Słusznie. Ja tymczasem ludzi nagrodzę i odprawię. Dosyć będzie miejscowych do pilnowania zgliszcz! Ach, ach! Ile to tysięcy przepadło!
Józef nie słuchał. Zawołał żony i zajęli się ubraniem nieboszczki i katafalkiem. Michał pojechał do miasta załatwić kościelne formalności. Pokój Maricowej zamknięto szczelnie, wysłano depeszę do Piotrusia.
I tak im zeszły dwa dni. Chodzili od zwłok do zgliszcz, osowiali, zgnębieni tym okropnym odpoczynkiem, bezczynnością, widokiem ruiny i śmierci.
Naglące interesy załatwiał Maltas, nie szczędząc pieniędzy, ale je ciągle wymawiając Józefowi ze swą zwykłą brutalnością dorobkiewicza.