Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grosza, bo, dalibóg, szkoda dla ciebie pieniędzy. Nie umiesz ich szanować.
— To prawda — odparł Józef spokojnie. — Nie kochałem ich nigdy, nie zazdrościłem nikomu ich posiadania, nie starałem się nigdy nikogo wyzyskać. Teraz, gdy zgubiły mi brata, nienawidzę ich nawet. Przekleństwo w nich tkwi. Uczuję się dopiero wolnym, gdy ich mieć nie będę. W tym młynie szatan z niemi igrał, złośliwy los niemi rządził. Wuj zbierał dla sieroty, która w świat uciekła i zmarniała; ciotka zbierała, dla Piotrusia, którego wiara w nie zabiła. I kto wie, czy nie one zabiły samą ciotkę? Kto wie, czy nie były ukryte gdzieś tam, gdzie teraz zgliszcza czernieją? Przeklęte są tedy... wzięły mi dwa żywoty!
— Et, — oburzył się Maltas — mówisz jak warjat! Przeklęte niech sobie będą, ale zdałyby ci się w tej chwili, żeby się znalazły. Filozofuje nad niemi ten tylko, kto ich nie ma.
— To prawda — potwierdziła Liza. — Zobaczysz, jak często w życiu zatęsknisz do nich.
Józef głową potrząsnął, ale więcej nie dysputował. Napróżnoby tym ludziom mówił o skarbach, które mieć można darmo, nie kupić za miljony. Nie zrozumieliby go. Wziął tedy arkusz, zapisany cyframi, i rzekł z westchnieniem:
— Kończmy zatem z tem wszystkiem!