Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



X.

Ktoś zadzwonił do gabinetu doktora Michała — lokaj drzwi otworzył.
— Pan w domu?
— W dornu. Pan raczy poczekać... zaraz oznajmię.
Nie było to już w domku na przedmieściu, ale w najokazalszej kamienicy w rynku.
Doktór zajmował całe pierwsze piętro, umeblowane przepysznie, przyjmował pacjentów w oznaczonych godzinach, jeździł powozem. Żona jego wiodła żywot miljonerki, dzieci miały więcej piastunek i bon, niż lat żywota.
Człowiek, który teraz szedł do poczekalni, wyglądał wątło i dyszał ciężko po przejściu kilkunastu stopni schodów.
Stanął u okna i patrzał apatycznie na ruch uliczny.
Na skroniach siwiały mu ciemne włosy, w całej postaci czuć było zmęczenie, obojętność; twarz pospolita, niepiękna, nie mówiła nic, tylko oczy miały wyraz zamyślenia i łagodnej dobroci.