Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odwrócił się na skrzyp drzwi i złożył usta do uśmiechu, postępując naprzód.
— Ach, Józef! Witajże, mój stary! — zawołał doktór, roztwierając ramiona radośnie.
Przyjaciele stanowili zupełne kontrasty. Michał w pomyślności utył, wypiękniał, nabrał pewności siebie, doskonałego humoru. Twarz jego i postać były obrazem zdrowia, swobody, zadowolenia z losu.
Uścisnęli się serdecznie.
— No, cóż słychać? — spytał doktór. — Żona zdrowa, interesy świetne, dzieci niema, stary na krzyże stęka? Nic nowego u ciebie?
— Nic! — odparł Reni, zapalając podane cygaro. — Życie płynie! Przyszedłem do ciebie, abyś mnie opukał i osłuchał. Trochę niedomagam!
— Teraz, latem! To nie pora! Cóż ci? Astma?
— Nie wiem. Dotąd wiosny tylko i jesienie odchorowywałem, teraz już mi i lipiec nie służy. Trzeba się będzie wynosić do Abrahama na piwo. Liza mnie popędziła do ciebie.
— No, zobaczymy.
Zaczęły się oględziny i badania, podczas których tłusty Michał gorzej sapał od pacjenta.
— Tymczasem nic jeszcze groźnego. Wykpisz się z biedy jedną zimą we Włoszech. Dam ci kurację przygotowawczą: przestaniesz pracować, a jesienią marsz za Alpy! Wrócisz zdrów jak ryba. Ale, wiesz