Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co, to wstyd, aby człowiek zamożny tak sobie zdrowie zniszczył. Myślałby kto, że jesteś obarczony rodziną kancelistą nadetatowym. Poco się tobie zamęczać, miljonerze! To chyba manja.
— Nie zamęczam się chyba! Tak ci się zdaje. Zresztą miljonerem nie jestem. Służę u Maltasa w młynie. Wiesz, że funduszu własnego nie mam.
— Dziwactwo! Zapowiadam ci zupełnie serjo: że jeśli nie dasz sobie długiego wypoczynku, będzie z tobą źle!
— Cóż? Umrę? — odparł Reni pogardliwie i lekceważąco.
— Nie. Będziesz gratem do niczego, na łasce innych.
Józef się wzdrygnął.
— To gorsze od śmierci. Pisz receptę! — rzucił żywo.
Michał usiadł przy biurku i począł gryzmolić.
Reni przechadzał się po gabinecie, i widząc, że już skończył rzekł:
— Miałem onegdaj wieść o Łukaszu... pamiętasz, niegdyś moim mistrzu muzyki.
— Pamiętam; no, cóż pisze ten oryginał?
— Nie on już pisze, ale ksiądz ze szpitala, gdzie on umarł. Mistrz Łukasz tam skończył z ran i potłuczeń. Ratował dzieci jakieś w pożarze. Zapamiętał mnie. Adres podyktował i prosił, by mi odesłano jego skrzypce: wszystko, co posiadał. Niegdyś stanął mię-