Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie potrzebuję! Kupi każdy, a na kawałek chleba zapracuję dla siebie i dla żony, jeśli go zechce przyjąć.
Liza wybuchnęła znowu płaczem, ale, mile dotknięta jego pamięcią o sobie, rzuciła mu się na szyję.
— Ja wszędzie z tobą, ale iść nam stąd nie trzeba. Dziadek młyn kupi, my weźmiemy w dzierżawę. Pokażemy tym, co nas mają już za bankrutów, co to zgoda i jedność w rodzinie.
— Kupić, kupię — zamruczał Maltas. — Ale może to tak ułożymy. Odprzedajesz za długi, prawda? No, to ja te długi skupię, a młyn mój!
Józef potrząsnął głową.
— Nie. I swoje i brata mego należności sam załatwię. Będą wypłacone co do grosza.
Maltas, widząc się odkrytym, poczerwieniał.
— Nie zrozumiałeś mnie. Chciałem ci oszczędzić kłopotu w tak ciężkiej chwili. Zresztą twój brat powydawał pewnie masę obligów na sumy, których wcale nie wziął. Jabym to wnet odnalazł i poobcinał. Toć to lichwiarze!
— Ano... niech biorą, ile biedak napisał. Dość było na imieniu jego plwań ludzkich i wymysłów. Niech więcej nie wykrzykują... i zapomną.
— Ha, uczynisz, co zechcesz, ale uważam z tego, że ty fortuny nigdy nie zbierzesz.
Zaśmiał się rubasznie.
— I nawet... może to i dobrze, że zostaniesz bez