Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziadek mnie przytuli u siebie — zaczęła płakać. — Ja wiem, że jestem niczem dla ciebie! Rad mię będziesz się pozbyć. Umyślnie dla tego chcesz się wyprzedać. Zbierzesz pieniądze i uciekniesz!
— To ty przecie nie chcesz dzielić mej doli! — odparł gorzko.
— Dlaczegóż się masz wyprzedawać? — pytał Maltas, przerywając na nowo wybuchającej Lizie.
— Dlatego, że mam do zapłacenia długi Piotrusia i swoje. Myli się pan, twierdząc, żem nic nie robił przez ten czas... od jego śmierci. Porozumiałem się z jego wierzycielami. Nie zostanie mi nic, tylko dobre imię i pamięć biedaka czysta. Dlatego wszystko sprzedać muszę.
— Masz już kupca?
— Nie, ale mieć go będę, bo punkt świetny.
— To ja nabędę! — rzekł stary, nadymając się.
— Jak się panu podoba. Mnie wszystko jedno.
— Ileż to cenisz?
— Trzydzieści tysięcy. Oto rachunek.
Maltas i Liza pochylili się nad papierem.
— Boże, Boże! — jęknęła Liza. — Tyle zmarnowanych pieniędzy! I naco, poco? Za co płacić?
— Aha, prawda! Szlachecka krew szumi! — zaśmiał się Maltas brutalnie. — A potem do mieszczan po ratunek się idzie! Cha! cha!
— Myli się pan. Ratunku i łaski jeszcze, dzięki Bogu,