Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stał się legendą, budzącą odrazę i strach. Czy się tego kiedy spodziewał swawolny chłopak, figlarz, psotnik, ulubieniec starych i młodych? W parę tygodni po jego śmieci Maltas, który zamieszkał stale we młynie, postanowił raz wreszcie wyjaśnić położenie.
— No, jesteś przecie mężczyzną i bądźcobądź kupcem — rzekł do Józefa — nie możesz zasklepić się w sobie. Masz obowiązki, interesy; to rumowisko czeka, żebyś się niem zajął. Opłakałeś brata! No, to był straszny wypadek; ale ani go wskrzesisz, ani w tem nie zawiniłeś. Pomyśl o żywych! Co zamierzasz czynić? Ja dotąd płaciłem wszystko, żeby cię nie nachodzono; teraz rozejrzyj się, zróbmy rachunki! Powiedz mi swoje zamiary!
— Ile winienem panu? — spytał Józef.
— Około dwóch tysięcy. Tu mam notatkę. Przejrzyj!
— Poco? Pan się nie myli! — ruszył ramionami Reni, biorąc arkusz papieru i kreśląc na nim cyfry. — Dziękuję za pożyczkę; zapłacę skoro tylko sprzedam swoją posiadłość.
— Chcesz sprzedać? — zawołała Liza. — A z nami co będzie potem?
— Poszukam służby.
— Ty! A ja mam być żoną byle jakiego pisarza, czy oficjalisty? Bo jakąż ty inną możesz zająć posadę? Ani myślę!
— Gwałtem cię nie zabiorę! Zrobisz, co zechcesz.