Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmiertelnej grozy, blednąc, żółknąc coraz bardziej, bardzo prędko.
Wokoło słomy, na której go złożono, stało kilka osób milczących, przerażonych, a obok niego siedział Józef, wpatrzony w twarz nieżywego suchemi oczyma, bez wzroku i myśli.
Grabarz, wystraszony, pobiegł z raportem do proboszcza, alarmując po drodze wszystkich.
U progu, pomimo nocy i deszczu, zbierali się już gapie, przyglądając się obojętnie, chciwi nowiny i skandalu.
Długo, długo mówiono potem w miasteczku o Renich, o ich dziedzicznej manji samobójstwa, o pożarze młyna, o zniknięciu skarbu Mariców, o dobrodziejstwach Maltasa.
Komentarze były coraz nowe, coraz bajeczniejsze. Na cmentarzu pokazywano sobie mogiłę Piotrusia, tuż za murem, na polu samobójców i cholerycznych. Mur tylko rozdzielał syna od ojca, lipa ich łączyła, sypiąc na oba groby latem kwietne pyły, jesienią liście złote, i pszczoły latały tu i tam, biorąc z kwiatów hodowanych i kwiatów dzikich jednakie miody.
Może, gdyby kto bardzo się starał i prosił, proboszcz dałby się ubłagać i świętej ziemi ustąpił na mogiłę — ale nikt nie prosił, bo Józef był jak drewno, jak głaz, wyczerpany do gruntu ciosami ostatnich czasów — i tak zwłoki Piotrusia, zeszpecone sekcją, zniszczone długiem śledztwem, spoczęły, gdzie im stróż obrał kąt, a on sam