Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józef, niespokojny, zaczął bić we drzwi grabarza. Zaspany człek wyjrzał gniewny.
— Czego stukacie? Furtka stoi otworem! — zamruczał.
— Człowieku! Na cmentarzu ktoś strzelił. Na Boga, dajcie latarnię! — wołał Józef nieprzytomnie.
— Na cmentarzu? Jezus Marja! — odparł, dygocąc ze strachu, stróż, prędko rozbudzony, zapalając światło.
— To... to świętokradztwo! Proboszcz mnie wypędzi! O, ja nieszczęśliwy!
Reni go wyprzedził, zmierzając do ojcowskiej mogiły.
Nie omylił się. Tam, w tym kącie pod lipą, tarzało się coś ciemnego po piasku, głucho jęcząc.
— Piotruś! — krzyknął Józef z rozdzierającym akcentem.
Jęk ustał. Poprzez groby zbliżał się stróż z latarką i nagle niepewny krąg światła odkrył postać leżącą, zwiniętą w kłąb, a wokół kałużę czarnej krwi.
— Jezu! Piotruś! — powtórzył Józef, przypadając doń i podnosząc w ramionach.
Te ramiona tak niedawno innego trupa dźwigały i teraz z niespodziewaną siłą uniosły szaleńca precz stąd, z tego pola śmierci.
W izdebce stróża raz jeszcze ocknął się Piotruś; oczy wielkie otworzył, głęboko westchnął, dłońmi zaruszał, zadrgał parę razy — i oto już leżał prosty, tężejący, krwią zbroczony, z włosami zjeżonemi od ostatniej