Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, dość wycierpiałem, czekając! — odparł chłopak, oddychając głęboko. — Gdy pomyślę, że jutro nie będę miał długów, o, jak mi lekko się czyni na sercu! Brr! To piekło!
— Chodźmy! — dodał, biorąc klucz z rąk brata i otwierając drzwi.
Pokój pozostał w takim stanie, w jakim był owej strasznej nocy.
Czynił też przykre wrażenie nieładu.
Posłanie było rozrzucone, na krześle codzienna odzież nieboszczki, na stoliku drobiazgi tualetowe; przez okno o pobitych szybach, które Józef naprędce kazał deskami zabić, wciskał się chłód nocy i deszcz.
Sprzęty stały rozrzucone, stare, wytarte tyloletniem użyciem, zachowane przez nią z czcią niemal.
Składały umeblowanie: dwie szafy, komoda, biurko, klęcznik, łóżko, parę krzeseł i odwieczna kanapa.
Józef i Piotruś zatrzymali się w progu, zdjęci wspomnieniem i żalem; Liza i Maltas rozglądali się wkoło wzrokiem fiskalnych urzędników.
— Pewnie są w biurku! — rzekł Maltas.
Piotruś postąpił naprzód, spróbował szuflady.
— Klucze trzymała pod poduszką! — zawołała Liza, sięgając po nie do pościeli.
Piotruś drżącą ręką otworzył biurko, szufladę po szufladzie, przeglądając zawartość. Skupili się wkoło niego wszyscy, patrząc z rosnącym niepokojem. W biur-