Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To, żeśmy nie złodzieje oboje!
— Ja nic nie wiem! Mnie tutaj nie było przy tem. To wiem, że ciotka pieniądze miała, że one były moje i że bez nich nic mi nie pozostaje, jak w łeb sobie palnąć!
Józefowi wrażenie zabiło głos narazie. Zato Liza poskoczyła wściekła naprzód.
— Więc to ja miałam je ukraść, ja, ja? Ja, co mam swoich tyle, że mogę mieć trzy takie wasze fortuny? Jak pan śmiesz odzywać się podobnie w moim domu?
— Mówię, co jest! Gdzie moje pieniądze? — nieprzytomny krzyknął Piotruś.
— Oszalałeś! — sapiąc z gniewu, odparł Maltas. — Co my możemy wiedzieć o twoich pieniądzach? My winni, że masz długi i że stara gdzieś swe skarby ukryła? Widocznie żałowała ich dla lichwiarzy! I słusznie! Lekkomyślny niech ma karę! Chodźmy stąd, Lizo!
Piotruś zebrał w garść dukaty i klejnoty i cisnął im pod nogi na ziemię.
— Na, macie i tę resztę! Zabierajcie, wy zacni i dobrzy, i to jeszcze! To ja sobie stąd pójdę. Nie mam już nic, nic i nikogo!
Poskoczył do drzwi, ale mu Józef drogę zastąpił.
— Piotruś, opamiętajże się, uspokój! — jął prosić. — Wróć do przytomności i rozwagi! Pieniądze się znajdą, poszukamy staranniej. Może są w pokrowcach mebli, w ścianie, w piecu, pod podłogą.
— Może są! — krzyknął Piotruś. — A moje długi